Czy wierne adaptacje mają sens i dlaczego nie?
"Wierne adaptacje mają sens" - napisał jeden z użytkowników Twittera w kontekście znakomitych ocen serialu The Last of Us. Ile jest prawdy w tym stwierdzeniu?
Wizja zmian w adaptacji zawsze budzi obawy, bo przecież zazwyczaj dotyczy dzieł, które są kochane przez duże grupy odbiorców. Człowiek z natury lubi to, co już dobrze zna, a gdy wybiera się do kina, chce zobaczyć coś znajomego. Wymaga od twórców konkretnego efektu i wierności względem materiału źródłowego. A może konsumenci kultury powinni chociaż trochę zmienić swoje przyzwyczajenia? Może to od nas powinno wymagać się otwartości względem tego, co otrzymamy w sali kinowej lub na kanapie w domu? Sztuka nie ma przecież żadnych granic, więc nie powinniśmy ubierać jej w gorset oczekiwań. Istnieje przecież ryzyko, że w ten sposób utrudnimy powstawanie kolejnych wyjątkowych reinterpretacji materiału. Gdyby twórcy bali się konfrontacji z odbiorcą, być może nigdy nie dostalibyśmy tylu znakomitych wersji Króla Leara Williama Szekspira. Ta opowieść jest uniwersalna i ponadczasowa, ale nie zawsze przekłada się ją w sposób dosłowny. Sięgając po Króla Leara dziś, powinniśmy raczej myśleć o tym, jak wyciągnąć z niego esencję i jak dostosować problematykę do współczesności. Przy tak postawionym celu być może zostaniemy popchnięci w kierunku stworzenia genialnego serialu, jakim jest na przykład Sukcesja od HBO.
Z poczuciem zawodu wywołanym przez adaptację zmierzyłem się pierwszy raz już jako młody widz. Świeżo po przeczytaniu książki obejrzałem film Harry Potter i Czara Ognia. Twórcy pozwolili sobie tylko na drobne zmiany względem książki i film był jak większość odsłon z tej serii wierny materiałowi źródłowemu. A jednak oburzyłem się na fakt pominięcia wielu scen i momentów zawartych u J.K. Rowling, co znacząco zubożało całą historię. Zdawałem sobie sprawę, że nie wszystko z grubej księgi da się pokazać na ekranie, ale nie rozumiałem większości podjętych decyzji. Dziś wiem, że twórcy musieli iść na ustępstwa, skracając czy wręcz streszczając strony z powieści. Czy zatem opłacało się tworzyć wierną adaptację pod względem przenoszenia fabuły? Może warto było przerobić historie tak, by była ona ciekawsza w ramach filmowej opowieści? Moją ulubioną częścią HP jest Więzień Azkabanu, bo tutaj zaproponowano coś autorskiego, a Alfonso Cuarón dodał do materiału źródłowego własną interpretację. Jasne, jako młody widz byłem lekko zawiedziony, że nie wszystkie wątki prowadzone są tak samo, ale po latach zaczynam doceniać, że do dzieła dodano coś więcej, a nawet spróbowano go przewyższyć.
Od tematu adaptacji tak łatwo się nie uwolnimy
Dyskusje wokół adaptacji nabrały na sile w ostatnim czasie i nie jest to nie pierwszy raz, kiedy na łamach Wydania Weekendowego zabieramy się za to zagadnienie. Uważam jednak, że warto o tym rozmawiać, bo sam też próbuję wypracować zdecydowane stanowisko w tej sprawie. Ostatnio mieliśmy spin-off Wiedźmina, ale też serial Władca pierścieni: Pierścienie Władzy, więc ciągle raczeni byliśmy czymś, co igra z fanami przywiązanymi do oryginałów. Wyklarowały się różne podejścia. Są widzowie, którzy twierdzą, że adaptacja powinna być dokładnym przełożeniem powieści, bo inaczej nie będzie adaptacją, inni skłaniają się ku temu, że jedyne, co musi zrobić adaptacja, to zachować ducha materiału źródłowego – wystarczy trzymać się esencji i tego, co istotne w dziele. Wolę zdecydowanie to drugie stanowisko, ale też nie dziwię się negatywnym reakcjom na Rodowód krwi, w którym wyłącznie nazwy krain i zdarzenie związane z Koniunkcją Sfer przypominają nam o tym, że to świat Wiedźmina. Cała reszta jest mocno przypadkowa i pozbawiona ducha prozy Andrzeja Sapkowskiego, więc ostatecznie usuwając z nazwy człon "Wiedźmin", wiele by się nie zmieniło. Wiadomo jednak, że bez wielkiej marki w nazwie trudniej byłoby przyciągnąć widzów do nowego świata fantasy, więc producenci kupują prawa do kolejnych powieści i potem próbują tworzyć z nimi coś swojego, co niekoniecznie podoba się fanom. A dlaczego twórcy nie chcieli wyciągać esencji z książek Sapkowskiego? Możliwości są trzy: nie potrafią, nie chcą lub nie rozumieją.
Dobrym przykładem są elfy, które zarówno w Rodowodzie krwi, jak i Pierścieniach Władzy nie są do końca przedstawicielami swojej rasy. Materiały źródłowe określają ich konkretnymi cechami charakteru, a pewne kulturowe znaczenia determinują ich sposób bycia. W pierwszej z wymienionych produkcji doklejono aktorom uszy z plastiku i powiedziano nam: "Widzu, to są elfy". W drugim serialu są bohaterowie z elfiej rasy, którzy częściej postępują jak ludzie, nie elfy. Nie ma to fabularnie wielkiego znaczenia, ale odnosi się do istoty adaptowanego materiału i wskazuje, że coś zrobiono źle na etapie wyłuskiwania esencjonalnych motywów. Nie jest dla mnie specjalnie ważne to, czy bohaterowie idą do tego samego miejsca, co w książce, i mówią te same dialogi. Jest to decyzja scenarzysty interpretującego materiał. Jednak wściekam się, gdy pomija się coś kluczowego na poziomie emocjonalnym. Dla mnie siłą Wiedźmina Sapkowskiego są relacje wewnątrz nietypowej rodziny bohaterów. W serialu Netflixa tego nie ma, bo chociaż twórcy opowiadają o tym podczas kampanii promującej sezony serialu, to w samej produkcji nie udaje się tego pokazać. Tam każdy każdego nienawidzi, a relacje są toporne i pozbawione uroku z pierwowzoru. Uważam, że sama zmiana względem fabuły nie jest problemem, o ile przywołuje ducha materiału źródłowego. Czy twórcom na tym nie zależało? Przypuszczam, że większość tego pragnęła, ale okazali się zwyczajnie niekompetentni do zmierzenia się z bardzo autorskim stylem Sapkowskiego.
Wszystkie te rozważania nie miałyby większego sensu, gdyby wspomniane przeze mnie seriale były dobre. Są przecież adaptacje, które nie mają wiele wspólnego z oryginałem, ale do dziś uważane są za klasyki, np. Lśnienie Stanleya Kubricka. Stephen King nie mógł uwierzyć w to, co Kubrick zrobił z jego książką, ale przecież film stał się klasykiem horrorów. To samo miało miejsce z Władcą Pierścieni od Petera Jacksona, co wspominaliśmy przy okazji wcześniejszych dyskusji wokół Pierścieni Władzy. Jeśli coś jest dobre, zawsze się obroni – niezależnie od tego, czy kopiuje sceny z oryginału, czy też dowolnie je zmienia. Wyobrażam sobie sytuację, w której Netflix sięga po Wiedźmina i wysyła Geralta, Ciri i Yennefer do walki z przybyszami z innej planety. Ewentualnie Geralt udaje się w podróż kosmiczną i walczy z obcymi cywilizacjami w nieco innym otoczeniu. Jeśli serial byłby kapitalnie nakręcony i napisany, to może widzowie kupiliby taką wizję jako reinterpretację prozy Sapkowskiego. Czy brzmi to abstrakcyjnie? W świecie transmedialnych rozwiązań warto mieszać ze sobą gatunki. Po co? Żeby się nie powtarzać, dopowiadać coś nowego i proponować rozrywkę, której zupełnie się nie spodziewamy.
Po co oglądać film, jeśli można w niego zagrać?
Tworzenie filmu lub serialu jest zawsze ogromnym przedsięwzięciem i nawet dobre intencje nie zawsze przekładają się na udany produkt końcowy. Jeszcze trudniej bywa w przypadku adaptacji, bo nie zawsze udaje się autorom pogodzić własną wizję z tym, czego oczekują fani oryginału. Lata musieliśmy czekać na udane produkcje, bo twórcom długo zajęło zrozumienie, że nie chcemy oglądać na ekranie tego, co moglibyśmy robić przy konsoli. W Doom pojawia się nawet scena z perspektywy pierwszej osoby, co jest charakterystyczne dla tych gier, ale filmowo był to całkowicie zbędny dodatek. Jeśli w takim momencie nikt nam nie da pada do ręki, to zmuszeni jesteśmy do oglądania tego, jak bawi się na ekranie fikcyjna postać. Wiele adaptacji gier na tym cierpiało, bo nie udawało się wyciągnąć odpowiednich motywów i przedstawić ich za pomocą języka filmu.
Sztuką jest wykombinowanie ciekawych pomysłów na mechanikę z gier, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Serialowe The Last of Us zmierzające do nas wielkimi krokami, wydaje się być przykładem projektu, w którym odpowiednio przemyślano temat tego, jak powinno się adaptować dzieła kultury z innego medium. Do pracy zatrudniono Craiga Mazina od Czarnobyla, natomiast w kreatywną pracę zaangażowano też Neila Druckmanna, autora growego oryginału. Połączenie umysłu kogoś, kto wie, jak tworzyć seriale, z kimś, kto wymyślił całą historię, może być przepisem na sukces. Oceny krytyków na to wskazują (u nas także możecie sprawdzić bardzo optymistyczną recenzję), ale dopiero z czasem przekonamy się, jak bardzo ten serial kopiuje grę i czy to właśnie to zagwarantowało sukces.
Wracając do pytania postawionego w tytule – wierne adaptacje w znaczeniu przenoszenia jeden do jednego tego, co miało miejsce w innym medium, jest pozbawione sensu na bardzo wielu poziomach. Nie ma, a przynajmniej nie powinno być dróg na skróty. Jeśli chcesz poznać dzieło, sprawdź je w oryginalnym dla niego medium. Każda inna forma jest przetworzeniem, które by mogło zostać wzbogacone, musi zawierać liczne zmiany fabularne.
Każdy widz ma prawo do jakichś oczekiwań, ale mogę zalecić ewentualne ich zaniżanie w kontekście adaptowanych dzieł. Przypominam, że oryginał nie zniknie – zawsze gdzieś tam sobie będzie. To nie jest tak, że ktoś go zepsuje nieudolnym serialem lub filmem. Czy Assassin’s Creed przeżył kryzys po feralnym filmie z Michaelem Fassbenderem? Hitman przestał się rozwijać po nieudanych produkcjach aktorskich? Ba, nawet Super Mario Bros. z 1993 roku nie powstrzymało Nintendo przed tworzeniem kolejnych niezwykle udanych i popularnych gier z tym bohaterem. A jeśli zbliżający się film animowany o Mario okaże się klapą, to też nic się w tej kwestii nie zmieni. To samo tyczy się książek. Fatalny serial Wiedźmin nie zniechęci nas do prozy Sapkowskiego. Jako widzowie domagamy się wielu rzeczy, a przecież wszystkich oczekiwań spełnić się nie da. Jeśli ktoś oczekuje wiernej adaptacji także pod kątem fabuły, dialogów i wszystkich motywów, to może powinien po prostu skupić się na tym, co już powstało? Adaptacja musi wnosić coś nowego, reinterpretować tropy autora, polemizować z nim – tak jak zrobił to Kubrick z Kingiem. To było starcie dwóch gigantów, dzięki któremu po znakomitej książce dostaliśmy jeszcze lepszy film. Jeśli jednak za pisanie serialowej adaptacji biorą się ludzie, którzy nie są w żaden sposób gotowi stanąć w konkury z autorem oryginału, to wówczas wypada zakomunikować producentom, że nie każda gra i nie każda książka wymaga adaptacji. To jest jednak biznes. A wiemy, co liczy się w nim na pierwszym miejscu.