Jak zdefiniować blockbuster na nowo? Trylogia planety małp po latach
Jest coś wyjątkowego w oglądaniu filmów, które pokazują nam szarżujące na koniach małpy z karabinami maszynowymi, a jednocześnie wszystko jest odegrane na poważnie i... działa.
W kinie rozrywkowym zwykło mówić się o klątwie "sequelozy", która polega na tym, że każda kolejna odsłona względnie udanego widowiska musi jeszcze bardziej podrasować dobre elementy i zapewnić znacznie więcej widowiskowych scen w kontynuacji, co często przekłada się na znacznie gorszy film. Inaczej było w przypadku nowej trylogii Planety Małp, której każda kolejna odsłona była lepsza od poprzednika, a to już zdarza się naprawdę rzadko.
Wszystko zaczęło się od Genezy planety małp w reżyserii Ruperta Wyatta. Solidna produkcja spełniająca swoje zadanie wprowadzenia nas do świata oraz zarysowania stron konfliktu. Historia rozkręca się długo i właściwie cały pierwszy akt jest do zapomnienia, zaś ludzcy bohaterowie nie są szczególnie interesujący. Z dzisiejszej perspektywy dziwnie obserwuje się w roli Willa Rodmana Jamesa Franco, który bliski był odnalezienia bezpiecznego lekarstwa na Alzhaimera. Na drugim planie mamy bohaterów pełniących określone i bardzo przewidywalne role, jak chociażby Tom Felton, który musiał na ekranie powtórzyć trochę Draco Malfoya, żeby ściągnąć do kina młodą widownię. Oczywiście wspomnianego leku nie udało się stworzyć, a eksperymenty genetyczne przyczyniły się do narodzin niezwykle inteligentnego szympansa, którego z czasem uwierać będzie poruszanie się z obrożą na szyi.
Pierwsza część w małym stopniu zapowiadała to, co dopiero miało nadejść, kiedy na stołku reżysera zatrudniono Matta Reevesa. Rupert Wyatt wykonał solidną robotę, ale sposób prowadzenia historii zmienił się znacząco, kiedy nadeszła Ewolucja planety małp. W sposób zachwycający udało się uchwycić poruszaną tematykę, niejako do perfekcji doprowadzając konceptualne założenie o prezentowaniu racji dwóch stron konfliktu. Tym bardziej, że znaczną część czasu oddano małpim bohaterom i bardzo dobrze, bo relacje wewnątrz tej grupy są zdecydowanie ciekawsze. Możemy mówić w tym kontekście o odwadze twórców, bo przecież małpy posługują się tutaj w większości językiem migowym, zmuszając tym samym widzów do czytania napisów, a nie tylko Amerykanie nie lubią tego robić.
Wspomniane wymykanie się schematom kina widowiskowego jest tym, co najbardziej doceniam w drugiej części serii. Weźmy chociażby postać graną przez Gary'ego Oldmana. Wybór tego aktora podpowiada nam, że odegra coś znaczącego, że doda do tego świata większą garść swoich nieprzeciętnych umiejętności. Ale tak się nie dzieje, bo jego występ jest mocno ograniczony, zaś wątek kończy się nagle, co jeszcze mocniej podkreśla istotność małpich postaci. Tutaj nie ograne i znane ludzkie twarze są w centrum wydarzeń, pamiętaj o tym, Widzu. Warto jednak podkreślić, że takie zabiegi są możliwe dzięki przemyślanej narracji, bo Ewolucja Planety małp jest filmem wciągającym, prezentując bardzo ciekawie kwestie dyplomatyczne. Angażuje się widza nie widowiskowymi starciami, wybuchami i pościgami, ale próbą stworzenia świata, w którym wspólnie mogą egzystować ludzie i rozwinięte małpy. Każda ze stron ma tutaj swoje racje, zaś nurtujące sprawy wyjaśnia się dialogiem. Wiadomo jednak, że nie wszystko da się wyjaśnić słowem, więc dojdzie do rozlewu krwi, a tym samym do bardzo ciekawie nakręconych scen.
Nie jest jednak tak, że Ewolucja planety małp jest filmem krystalicznie dobrym, że wszystko tutaj zostało dopięte na ostatni guzik. Konceptualnie tak, wszystko jest na miejscu, ale razi trochę gruba krecha nakreślona w wątku Koby i jego relacji z Caesarem. Jego motywacje są zrozumiałe, to miało przede wszystkim uświadomić bohatera granego przez Andy'ego Serkisa, że tak samo jak mogą być dobrzy ludzie, mogą też być złe małpy. Może zabrakło więc odrobiny subtelności, której za to nie brakowało w finale trylogii.
Zwieńczeniem jest Wojna o planetę małp, która ma w sobie nieco więcej znanych z Hollywood tropów, ale tytułowa wojna nie prowadzi do rzezi, do długich sekwencji walk. Jest z jednej strony mocno drastycznie, ale nie brakuje momentów przełamujących ciężki klimat, więc tutaj także wszystko zostało bardzo dobrze zaplanowane. Naprawdę nieźle dawkuje się powolne tempo z widowiskowymi scenami akcji. To jest blockbuster wyjątkowy w swojej konstrukcji, bo wrzuca nas w wir akcji tylko, kiedy jest to naprawdę konieczne. Tutaj także Matt Reeves prezentuje pewne wątki skrótowo, np. ten z małą dziewczynką, która staje się raczej symbolem, aniżeli postacią z krwi i kości. Jednak są to elementy, na które łatwo przymknąć oko. Dodają one dużo kolorytu całej historii i budują nam niezwykle ciekawą i trudną drogę Caesara. Największe widowisko dzieje się nie w skromnie pokazanej wojnie, ale w głowie głównego bohatera, który jest rozdarty między swoją naturą a człowieczeństwem, szukaniem zemsty i dbaniem o swój lud.
Trylogia planety małp pokazuje również, że CGI nie musi być ozdobą, ale może budować wielkie narracje. Stworzenie małpich bohaterów wygląda do dziś znakomicie i nie zestarzeje się prędko. Nieprzypadkowo zatem serię nazywa się najinteligentniejszymi blockbusterami ostatniej dekady, zaś brak chociażby nominacji dla Andy'ego Serkisa za rolę Caesara jest kpina i porażką Akademii Filmowej, która gotowa jest nagrodzić kogoś grającego przy pomocy warstw sylikonu, ale już przy nałożonych efektach CGI jest to nie do pomyślenia. Wielka szkoda.
To nie są idealne filmy, ale składają się na genialną trylogię, która została znakomicie pomyślana. Pierwsza część koncentruje się na motywie dorastania, druga pokazuje drogę do stania się przywódcą, zaś trzecia jest pięknym domknięciem historii Cezara. Każdy film jest inny, ale mają ze sobą bardzo dużo elementów wspólnych i spaja je właśnie postać grana przez Serkisa. Warto przypominać sobie zwłaszcza ostatnią część, która daje okazje do refleksji, kontemplacji, ale ciągle pamięta o rozrywce. Mając w pamięci ten obraz, jeszcze mocniej czekam na efekty pracy Reevesa przy nowym Batmanie z Robertem Pattinsonem.