Zbigniew Zamachowski gra, ale nie tylko w filmach - "wszystko jest muzyką!" [WYWIAD]
Zbigniew Zamachowski był obecny na Tofifest 2024 w Toruniu jako członek jury. Spotkałem się z aktorem, by porozmawiać o kinie, muzyce i jego pracy przy filmie Błazny (premiera 13 grudnia) w kinach.
ADAM SIENNICA: Przyznam, że przed festiwalem zastanawiałem się, dlaczego dostaje pan nagrodę za niepokorność. Wydawało mi się, że w pańskiej karierze nie ma niczego niepokornego. Wówczas do mnie dotarło! Jest pan człowiekiem orkiestrą! Pana portfolio jest tak różnorodne, że zasługuje na tę nagrodę. Czy tak to pan widzi?
ZBIGNIEW ZAMACHOWSKI: Sam lepiej bym tego nie ujął. Przyznam się panu – i mam nadzieję, że organizatorzy nie odbiorą mi nagrody po tej wypowiedzi – że troszkę byłem zaskoczony. Nie uważam się za człowieka rogatego czy niepokornego. Myślę, że organizatorom chodziło o coś innego. O to, że nie ograniczam się wyłącznie do aktorstwa – to po pierwsze. W tymże aktorstwie też całe życie starałem się tak dobierać role, by mnie nie zaszufladkowały. By nie przyzwyczajać (siebie i widza) do jednego typu postaci. Przy okazji próbuję wykorzystać parę innych talentów, którymi opatrzność mnie obdarzyła. Tworzę między innymi muzykę.
To jest też piękne w tym festiwalu, że ta niepokorność nie jest dosłowna. Można ją interpretować naprawdę na wiele sposobów.
Tak, dokładnie. Okazuje się, że niepokornym można być na różne sposoby. Nie trzeba być szalenie rogatym. Chociaż spojrzę na listę laureatów z poprzednich lat. Jestem ciekaw, kto na tę niepokorność – poza panem Jerzym Skolimowskim w tym roku i mną – sobie zasłużył.
Na festiwalu występuje pan też w roli kompozytora. Widziałem, że w programie są Błazny z pana muzyką. Jeszcze nie miałem okazji ich obejrzeć, ale wszyscy mówią, że to, co pan stworzył, jest wspaniałe i świetnie dopełnia film. Dodajmy, że to pierwszy pełnometrażowy film z pana muzyką. Jak pan podszedł do tego procesu?
Normalnie ludzie uczą się takich rzeczy na studiach, a ja "studiowałem" to trochę po amatorsku. Po pierwsze muzyka filmowa jest moim ulubionym gatunkiem muzycznym. Aczkolwiek słucham naprawdę różnorodnych gatunków. Hip-hopu, rapu (czego nauczyli mnie moi studenci), muzyki klasycznej. Uważam, że sumą wszystkich gatunków jest właśnie muzyka filmowa.
Interesuję się muzyką od zawsze. Już w latach 80. zgromadziłem spory zbiór płyt, więc wiedzę i pewne osłuchanie mam (mówiąc bez fałszywej skromności). Nie bez kozery od czterech lat prowadzę "Zamach na dziesiątą muzę", czyli audycję w Radiu Nowy Świat. Co czwartek przez ponad dwie godziny puszczam muzykę filmową. Dosyć rzetelnie się do tego przygotowuję. Kiedy więc Gabrysia Muskała zaproponowała mi napisanie ilustracji muzycznej do filmu, wiedziałem mniej więcej, jak się do tego zabrać.
Jak pan wymyślił tematy muzyczne?
Zawsze piszę muzykę oryginalną – w tym sensie, że nuty powstają w momencie tworzenia filmu. Mogę zdradzić, że dwa z kilku tematów, które tam są, chodziły mi po głowie od wielu lat. Gdzieś tam się błąkały. Od czasu do czasu grałem je sobie w domu.
Puentą całej tej mojej roboty (i też naszej wspólnej pracy z Gabrysią) jest to, że film ten zamyka piosenka, którą napisałem na pierwszym roku studiów. To taki hymn pierwszego roku. Mnie już dawno nie było na uczelni, a studenci śpiewali go na „fuksówkach”. Nie wiedzieli, kto napisał ten utwór. Gabrysia też go śpiewała, kiedy dziewięć lat po mnie pojawiła się w Łódzkiej Szkole Filmowej. I to ona zanuciła mi tę piosenkę, o której zdążyłem już zapomnieć. Jak te sznurki się cudnie splatają – w jakiś taki dziwny, niezwykle szczęśliwy dla mnie sposób! Mam nadzieję, że pan to usłyszy. Polecam, żeby pan został do końca napisów, bo one są integralną częścią filmu.
A jak wygląda praca nad muzyką?
Pisanie muzyki to już rzemieślnicza robota. Cała ta techniczna praca była dla mnie dużym wyzwaniem, ponieważ pierwszy raz to robiłem. To pierwszy film, który obejrzałem, jeśli nie setki, to na pewno dziesiątki razy we fragmentach i w całości. Chciałem, by muzyka stanowiła o filmie. Nie wybijała się na pierwszy plan, tylko budowała obraz. Myślę, że to się udało. Pracowałem z dźwiękowcami, czyli panami Kostkiewiczami (ojcem i synem), nad tym, by to dobrze działało.
Czuć, że muzyka jest dla pana czymś radosnym, ekscytującym i wciąż nowym. Czymś, co nadal może pana pozytywnie zaskakiwać. Jest to piękne.
Bardzo dziękuję. Muzyka jest czymś absolutnie niesamowitym, nieograniczonym. Uśmiecham się, bo ona mi daje siłę. Tak naprawdę wszystko jest muzyką!
Będzie pan teraz tworzył muzykę do filmów pełnometrażowych?
Jeżeli ktoś mi to zaproponuje, na pewno się tego podejmę, ale nie wiem, z jakim skutkiem, bo te drugie razy są zawsze najtrudniejsze. Łatwiej jest zadebiutować, niż ten start ugruntować. Na razie się tym nie martwię, ponieważ nikt nie złożył mi tej drugiej propozycji. Zacznę się martwić, jak to się stanie. Nie ukrywam, że bardzo na to liczę.
Muzyka filmowa powinna ubogacać emocje widza, prawda?
Oczywiście, ale powinna też działać jak osobny byt. W końcu możemy jej słuchać po seansie. Twórczości artystów, takich jak Ennio Morricone, Henry Mancini, Nino Rota, rodzina Newmannów, można słuchać w nieskończoność. To cudowne, że coś, co ma funkcję użytkową, może być dziełem samym w sobie. I to mnie bez wątpienia fascynuje w muzyce filmowej.
Młodsze pokolenia wciąż się interesują pana karierą. Często padają pytania, czemu ostatnio tak mało pana na ekranie?
Aktorstwo to dziwny zawód, który tak naprawdę nie zależy od nas. Są lata tłuste i lata chude. Nie mam problemu z tym, że rzadziej pojawiam się na ekranie. Mam co robić, bo wypełniam tę lukę muzyką. Bardzo dużo jeżdżę po Polsce. Nie tylko ze swoim recitalem. Śpiewam go w takim kameralnym wydaniu (tylko z moim pianistą, Romanem Hudaszkiem), ale mamy też wersje symfoniczne tego wydarzenia. Już kilkanaście razy zagraliśmy go w miastach, które mają orkiestry symfoniczne. I to jest za każdym razem przeżycie fenomenalne. Niektórzy też są zdziwieni, bo nie wiedzą, że ja śpiewam.
A zobaczymy pana w kinie?
Mam teraz parę ciekawych propozycji, ale niestety żyjemy w czasach, w których wszystko jest "tajne przez poufne". Kiedy dostaje scenariusz – czy to drogą mailową, czy na papierze – to wszystko ma taki wydruk opatrzony nazwiskiem, adresem, datą. Podpisuje się tysiące dokumentów, które zabraniają nawet używania tytułu w rozmowie, więc nie bardzo mogę powiedzieć, co to jest.
To, co bez wątpienia mogę zdradzić, to fakt, że po raz szósty spotykam się na planie z Władkiem Pasikowskim. Jestem niezwykle rad, bo się lubimy. I lubimy też ze sobą pracować. Szykuje mi się również serial i sporo rzeczy w teatrze, ale nie mogę zdradzić szczegółów. Powiem tylko, że dostałem propozycję reżyserii w jednej z naszych wielkich oper narodowych. Cały czas tłukę się z myślami, bo to jest takie wyzwanie, którego się nie spodziewałem. Być może – żeby zapracować na tę niepokorną nagrodę – trzeba będzie podnieść rękawice! Zobaczymy.
Jak pan ocenia poziom Tofifestu w tym roku? Już pewnie obejrzał pan większość filmów.
Po raz pierwszy zapoznałem się z programem w takim wymiarze, a byłem tutaj kilkakrotnie. Parę ładnych lat temu byłem też jurorem. Od czasu do czasu odwiedzam ten festiwal z jednym czy dwoma projektami. Jednak nigdy nie miałem sposobności tak bardzo się przyjrzeć programowi.
Zestaw dziewięciu filmów, które obejrzałem, jest niesamowity. I nie mówię tego, by sprawić przyjemność organizatorom. Zazwyczaj jest tak (a byłem na różnych festiwalach czy konkursach), że tylko połowa mi się podoba. Oczywiście wszystko to subiektywne odczucia. Tutaj z tych dziewięciu filmów może jeden był taki, który niekoniecznie mnie porwał. Pozostałe to dzieła niezwykłe. Wcale się nie nudziłem. Są dobrane świetnie, bo są z wszystkich zakątków świata. Robione inaczej! Parę razy mnie to zaskoczyło. Na serbskim 78 Days dałem się wpuścić w maliny! Myślałem, że to dokument, a okazało się, że to film fabularny. Po prostu fenomenalny dobór tytułów.