Blade zjada współczesne kino komiksowe na śniadanie. Nadrobiłam zaległości i nie żałuję
Marvel nie zawsze był na szczycie. I to Blade wyciągnął go z dołka, co pozwoliło potem rozwinąć skrzydła X-Menom i MCU.
Dzisiaj wręcz groteskowo jest myśleć o kinie komiksowym w kategorii czegoś niszowego. W końcu filmy Marvela znajdują się w samej czołówce największych hitów box office'u w historii. Mowa o takich produkcjach, jak Avengers: Wojna bez granic, Spider-Man: Bez drogi do domu czy Czarna Pantera. Konkurencja spod szyldu DC też radzi sobie całkiem nieźle, co widać po wynikach Jokera, Aquamana czy Mroczny Rycerz powstaje.
Naprawdę był jednak czas, w którym kino komiksowe nie kojarzyło się w takim stopniu z blockbusterami, jak obecnie. Pewnie, Batman i Superman nadal radzili sobie nieźle na ekranie, ale nie można było powiedzieć tego samego o postaciach z Marvela – wystarczy spojrzeć na klęskę, jaką był Kaczor Howard czy TEN Kapitan Ameryka. Wiele osób uważa, że klątwę przełamał dopiero ekranowy Blade. Istnieje nawet przekonanie, że bez niego nie byłoby ani X-Menów, ani MCU, ponieważ to on utorował drogę każdej kolejnej produkcji po sobie, a przy okazji uratował studio od bankructwa.
Postanowiłam więc po raz pierwszy w życiu obejrzeć film Blade - Wieczny łowca. Chciałam przekonać się, jak po latach wygląda produkcja, która miała rzekomo odmienić kino komiksowe. I wiecie co? Nie żałuję.
Blade miał to, czego brakuje mi we współczesnym kinie komiksowym
Nie ukrywam, że w ostatnim czasie jestem znudzona kinem komiksowym, a szczególnie Marvelem. Tylko z seansu Strażnicy Galaktyki 3 wyszłam naprawdę zadowolona. Nawet powszechnie chwalony Deadpool & Wolverine (choć nieźle bawiłam się w kinie) nie zrobił na mnie tak piorunującego wrażenia, jak mogłabym oczekiwać po egzaltowanych recenzjach i zachwytach. Jedynym projektem MCU, na jaki obecnie czekam, to serial pt. To zawsze Agatha. A nawet w tym wypadku zachowuję dużą dawkę sceptycyzmu, bo w końcu Mecenas She-Hulk swego czasu też nie mogłam się doczekać, a przeżyłam prawdopodobnie swoje największe marvelowskie rozczarowanie.
Gdy zastanawiam się, skąd to zmęczenie, nasuwa się cała masa odpowiedzi, które mogłyby pewnie zapełnić cały osobny artykuł. Po obejrzeniu Blade’a zdałam sobie jednak sprawę, że już nie chodzi nawet o słabe CGI czy nieporadne scenariusze, a o brak wizji. Ten film, podobnie jak Batman w reżyserii Tima Burtona czy Spider-Man od Sama Raimiego, miał niepowtarzalny klimat i pomysł na siebie. Nie wstydził się popadać w przesadę, dzięki czemu mamy: twardziela Blade’a, który uśmiecha się tylko, jak wie, że zaraz ktoś ma dostać w ryj; czarne skórzane ubrania w niezdrowych ilościach; miasteczko wyglądające jak bliźniak Gotham. Widać, że reżyser, który przed tym zleceniem zrobił tylko jeden film, miał wizję.
Najlepsze filmy superbohaterskie mają jedną kultową scenę, którą nawet po latach każdy pamięta i wspomina. W przypadku Sama Raimiego był to moment, w którym Spider-Man opada w ramiona uratowanych mieszkańców, a ci odkrywają, że pod maską kryje się młody chłopak, „jeszcze dziecko”. Jeśli chodzi o Blade’a, każdy pamięta wampiry bawiące się w klubie, na które w pewnym momencie tryska krew z sufitu. Choć oglądałam film pierwszy raz, to byłam pewna, że mam do czynienia właśnie z "taką sceną", co potwierdziło się, gdy po seansie porozmawiałam na ten temat ze starszymi znajomymi. Ta sekwencja zrobiła na nowej widzce takie samo wrażenie, co lata temu na oglądających, którzy mieli okazję doświadczyć tego w trakcie premiery.
Blade był fantastyczną postacią
Można by pomyśleć, że Blade nie jest postacią, którą łatwo polubić. Wszakże to twardziel, który nie okazuje żadnych emocji, a choć pozbywa się z miasta potworów, jakimi są wampiry, to robi to z wybitnie niskim poziomem empatii. Tak, współcześnie mamy już całkiem sporo antybohaterów, którzy wygrali sympatię widzów, ale nawet na ich tle Blade wypada teoretycznie mniej przystępnie, ponieważ nie jest archetypem ironicznej, charyzmatycznej i szarej moralnie postaci, jak Pyskaty Najemnik czy Loki. Przeciwnie – to niemal zawsze poważny i sztywno trzymający się swoich zasad facet, który pewnie w całej swojej trylogii nie powiedział tylu słów, co Ryan Reynolds w jednej części Deadpoola. A jednak nie da się go nie lubić. Dlaczego?
Przede wszystkim, tak jak wspomniałam wcześniej, film popada w różne skrajności. I główny bohater nie jest wyjątkiem. Blade chodzi ubrany na czarno, ma dziurkę na miecz w swoim płaszczu, jest śmiertelnie poważny. Gdyby ta wersja bohatera żyła współcześnie, to miałaby lekki uśmiech na twarzy tylko przy oglądaniu „epic fails” na YouTubie. I właśnie cały urok polega na tym, jakie to wszystko jest cudownie groteskowe i przesadzone. Blade to swego rodzaju połączenie Mrocznego Rycerza i Rambo. Arnold Schwarzenegger uniwersum Marvela. Obserwowanie, jak pojawia się niemal w każdej scenie, by skopać wszystkim obecnym tyłki, to czysta frajda. Jest to zabawne, ale film nie popada w żenującą śmieszność.
Choć Blade jest ucieleśnieniem twardziela, twórcy podjęli kilka kluczowych decyzji, które pozwoliły mu przełamać schemat i sprawiły, że nawet po latach nie stał się swoją własną karykaturą. Moim ulubionym przykładem jest to, co zrobili z postacią graną przez N'Bushe Wright. Na początku byłam pewna, że to typowa „dziewczyna Bonda”, tymczasem Dr Karen Jenson to bohaterka z krwi i kości – nie jest planetą, krążącą po orbicie Blade'a, ma własne cele i pragnienia, a pod koniec filmu rusza w swoją stronę. Co więcej, choć nie wraca w 2. części, to jej wynalazek zostaje w uniwersum, dzięki czemu pogłębia się wrażenie, że ma realny wpływ na ten świat. Ich relacja nie popada w banał, a to z kolei ma wpływ na to, jak postrzegamy samego Blade'a – jako kogoś więcej niż kolejnego „kopiuj, wklej” twardziela.
Poza tym bardzo spodobało mi się, że o wiele ważniejsza okazała się nie relacja z kobietą, a ze staruszkiem Whistlerem. Ta przyjaźń pozwala pokazać Blade'owi bardziej ludzką stronę. Szczególnie że Whistler to prawdopodobnie jedyna osoba, która patrzy na niego z pobłażaniem, a nie jak na legendarnego łowcę wampirów. Obojętnie, jak bardzo kozacki akcyjniak tworzysz, ciało nie może przeżyć bez serca – a właśnie tym jest relacja Blade'a i Whistlera.
Blade to nadal fantastyczny film
To niesamowite, że ten film praktycznie się nie zestarzał. Mimo kilku zabawnych efektów specjalnych, wygląda fantastycznie. Miasteczko nieco przypomina Gotham, w którym zło nie śpi. Oprócz sceny z klubu, jest kilka innych, które zostały bardzo dobrze przemyślane pod kątem wizualnym, chociażby śnieżnobiała sypialnia Frosta z łóżkiem przypominającym futurystyczną trumnę. Moim ulubionym aspektem były chyba jednak kostiumy. Ikoniczne okulary Blade'a to wisienka na torcie, ale pozostałe postacie także prezentowały się cudownie.
Jeśli chodzi o fabułę – była prosta, czego spodziewam się po akcyjniakach/kinie superbohaterskim. I właśnie te drobne decyzje, jak uczynienie z głównej bohaterki kogoś więcej niż dziewczyny Blade'a, czy postawienie akcentu na relację z Whistlerem sprawiły, że nie wydawała się banalna. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to zachowanie rady wampirów, która z jakiegoś powodu nie potrafiła poradzić sobie z Frostem. Prawdopodobnie nawet Volturi ze Zmierzchu byliby bardziej kompetentni od nich. Te małe głupotki scenariuszowe nie psują jednak seansu. Bo nie oszukujmy się – nikt nie włącza Blade'a dla intrygi. Sercem tego filmu są sceny akcji, kozacki główny bohater i naprawdę ciekawa kreacja wampirów, które nie są ani swoją młodzieżową wersją, ani kopią Drakuli. Na pewno też pomaga wspaniały casting na czele z Wesleyem Snipesem.
Blade trafił do czołówki moich ulubionych filmów superbohaterskich. Uwielbiam to, jak mocno jest stylizowany. Na początku pokazano nam, jak bohater stał się półwampirem – prawdopodobnie mielibyśmy mniej pytań bez tego kuriozalnego wyjaśnienia, ale film nie zamierza rozwijać tego wątku. W komiksach też wiele rzeczy nie ma sensu, ale czasem ta nieprawdopodobność dodaje uroku historiom. Kocham to, że film nie wstydził się swoich korzeni, bo wydaje mi się, że do dzisiaj twórcy kina superbohaterskiego najbardziej na świecie boją się, że nie będą wzięci na poważnie. Sam Blade jest za to postacią tak oryginalną w ekranowym panteonie Marvela, że nie ma szans, by został zapomniany w tłumie innych super- i antybohaterów.
Współcześnie superbohaterskie filmy wydają się w dużej mierze generyczne, więc brakuje mi czegoś z wizją – właśnie czegoś takiego, jak Blade. Jeśli nie jesteście zaznajomieni z tym bohaterem, gorąco zachęcam do nadrobienia zaległości. Trzymam kciuki, że reboot mimo licznych opóźnień jednak kiedyś powstanie, a przede wszystkim – że Marvel zrobi to dobrze.