Zróbcie rewatch Stranger Things. Pokochacie ten serial na nowo, tak jak ja
Listopad to ważny miesiąc dla fanów Stranger Things. Po pierwsze, to właśnie wtedy przypada rocznica zaginięcia Willa Byersa. Po drugie, na Netfliksie wreszcie pojawi się 5. sezon serialu – finałowa odsłona i pożegnanie z Hawkins. Nie ma więc lepszej okazji, by wrócić do początku.
Jak wspominałam w swoim ostatnim artykule o jednym z największych serialowych hitów Netflixa, Stranger Things towarzyszy mi od początku mojej niewinnej fascynacji komercyjnym światem VOD. Kiedy produkcja zadebiutowała w 2016 roku, miałam trzynaście lat – właśnie odkrywałam MCU, pochłaniałam literaturę Young Adult i ślepo podążałam za internetowymi trendami. Wtedy kolejny głośny viral zaprowadził mnie do małomiasteczkowego świata, w którym demogorgony czaiły się na chłopca ostrzyżonego „na garnek”, a jego kumple bratali się z łysą dziewczynką o nadnaturalnych mocach.
Niemal dekadę później, gdy razem z ekipą z Hawkins zdążyłam dorosnąć, przyszedł czas na "au revoir". Uważam jednak, że ten moment nadszedł nieco za późno – zresztą już kiedyś o tym pisałam. Nie chodzi nawet o to, że Millie Bobby Brown zdążyła założyć obrączkę i adoptować dziecko. Sęk w tym, że przed premierą finału nie pamiętałam już prawie nic z pierwszych sezonów. Przekonałam się o tym podczas niedawnego rewatchu, który zaczęłam, by pokazać swojemu chłopakowi moją pierwszą serialową miłość. Jakie są wnioski? Spoiler alert: on stwierdził, że ogląda dzieło inspirowane Twin Peaks, ja – że stara miłość nie rdzewieje.
Fot. NetflixWszędzie dobrze, ale w 1. sezonie było najlepiej?
Nie ukrywam, że po rewatchu rozumiem porównania 1. sezonu Stranger Things do Twin Peaks. W końcu mamy wątek tajemniczego zaginięcia w pozornie zwyczajnym miasteczku, gdzie czyhają dziwaczne, nadnaturalne zjawiska. Zresztą takich inspiracji można znaleźć znacznie więcej: od książki To Stephena Kinga po inne produkcje osadzające ekipy dzieciaków w nostalgicznych latach 80.
Dla mnie jednak serial braci Duffer od zawsze był bytem z własnym DNA. Rozwinę to później, ale w skrócie: to jedna z niewielu produkcji Netflixa, która naprawdę się udała. Co więcej, miernikiem jej sukcesu wcale nie były głośne nazwiska zaangażowane w produkcję. Do czasu premiery 1. sezonu bracia Duffer nie cieszyli się dużą popularnością, a poza Netflixem mało kto wierzył w powodzenie ich pomysłu. Tymczasem zadziałało wszystko: utalentowana obsada, błyskotliwy scenariusz i klimat, który – choć daleki od iście brutalnego horroru – potrafił wywołać gęsią skórkę. Dopełniał go unikatowy styl montażowy, który wyróżnił produkcję na tle biblioteki Netflixa – niewiele się o nim mówi, a jak najbardziej zasługuje na pochwałę.
W 1. sezonie bracia Duffer zdołali rozwinąć każdego bohatera tak, byśmy nie postrzegali ich jak stereotypowych NPC-ów z jedną cechą charakteru. Doskonale działała również dynamika pokoleniowa. Świetne były sceny Joyce z jej dzieciakami – nie chodzi mi tylko o Willa i Jonathana. Jej matczyny instynkt zdołał zaopiekować się również Nastką wtedy, gdy tego potrzebowała. Po rewatchu doceniłam także relacje w rodzinie Wheelerów – zupełnie inny typ niż Byersowie, ale z pewnością realistyczny dla wielu widzów.
Stranger Things to także świetna muzyka – i nie mam tu na myśli wyłącznie Kate Bush, która dzięki serialowi wróciła na szczyty poplist niczym feniks z popiołu, czy nieśmiertelnej piosenki Every Breath You Take. Mało kto pamięta nazwiska twórców ikonicznej czołówki oraz utworu Kids, który towarzyszył dzieciakom na drodze tuż przed zaginięciem Willa Byersa. Kyle Dixon i Michael Stein wyczarowali soundtrack, który perfekcyjnie dopełniał klimat pierwszych epizodów.
Wiem, jak źle to zabrzmi, ale naprawdę zdążyłam zapomnieć, z jak utalentowaną obsadą mamy do czynienia. To imponuje szczególnie podczas oglądania pierwszych odcinków, w których właściwie połowę ekipy stanowiły dzieci bez większego doświadczenia z kamerą. Aktorzy niejednokrotnie potwierdzają, że wiele nauczyli się od starszych kolegów z planu. Choćby Winona Ryder (pieszczotliwie nazywana przez młodych "Noni") dawała im mnóstwo rad, co z pewnością wpłynęło na ich występ.
Oczywiście prawdziwą gwiazdą oryginału pozostaje Jedenastka. Nie oszukujmy się – poza Stranger Things Millie Bobby Brown nie miała wielu okazji, by zaprezentować aktorski kunszt. Być może podpisanie kontraktu z Netflixem było błędem (to już temat na osobny felieton). Jedno jest pewne: jej talent wciąż jest – delikatnie mówiąc – niedoceniany. Już jako 12-latka potrafiła przekazać emocjonalną głębię postaci niemal bez słów – wystarczały mimika i gesty. Przypomnę: Nastka mówiła tak niewiele, że na YouTubie pojawiały się filmiki z licznikiem wszystkich słów wypowiedzianych przez nią w 1. sezonie.
Drugim aktorem, który zasługuje na wyróżnienie – cóż za niespodzianka – jest Noah Schnapp. Po jego występie w 2. sezonie Stranger Things ujawnił swój największy horrorowy potencjał.
Fot. NetflixHorrorowy peak, czyli sezon 2
A teraz wyobraź sobie, że jesteś trzynastoletnim geekiem, który utknął na niemal tydzień w mrocznym, alternatywnym wymiarze swojego podwórka. Przez ten czas ukrywasz się przed demogorgonami i innymi potworami, o których wcześniej słyszałeś tylko podczas kampanii D&D. W końcu zostajesz uratowany, ale w rzeczywistości nigdy nie opuściłeś tego dziwnego miejsca. Potężna istota zaczyna przejmować nad tobą kontrolę, a ty z każdym dniem tracisz panowanie nad własnym ciałem, jak i umysłem.
Motyw opętania w filmach zawsze mnie przerażał, ale Noah doskonale ukazał dramatyczną sytuację postaci i bezradność jego najbliższych. Wracając myślami do sceny, w której Will próbuje powiedzieć mamie, że czuje Łupieżcę Umysłów "wszędzie", automatycznie się wzdrygam. Ta sekwencja nie wywierałaby tak mocnego wrażenia, gdyby nie znakomita gra aktorska.
Jak już pewnie zauważyliście, bracia Duffer lubią dzielić główną zagadkę sezonu na kilka zarysów, którymi przewodzą konkretne duety lub grupy. W 1. sezonie zasadniczo mieliśmy podział pokoleniowy. Willa poszukiwali kolejno: jego szkolni koledzy z tajemniczą rówieśniczką, nastolatkowie (Jonathan i Nancy zmotywowana znalezieniem przyjaciółki) oraz dorośli z Hopperem i Joyce na czele. Sequel w podobny sposób podchodzi do historii Łupieżcy Umysłów, ale dodatkowo zaszły przewrotne zmiany w duetach, co dodaje potrzebnego humoru do tej mrocznej rzeczywistości. Właśnie ten sezon urodził legendarnie komediową relację Steve’a i Dustina. Poszerzyliśmy również motyw found family z Hopperem i Nastką.
2. sezon był nie tylko straszniejszy, ale także spójniejszy. Przede wszystkim nie sprawiał wrażenia wymuszonego, lecz wydawał się naturalną, solidną kontynuacją. W momencie premiery niektórzy zapewne myśleli, że będzie on klamrą wszystkich wydarzeń w Hawkins – w końcu Jedenastka w towarzystwie Hoppera zdołała zamknąć bramę. Nic już nie powinno się wydarzyć, prawda? Prawda?
fot. NetflixCzy 5. sezon przywróci prime Stranger Things?
Dwa pierwsze sezony to złoty okres Stranger Things. Kiedy więc bracia Duffer zaczęli tracić wenę? Tę stagnację można dostrzec już w 3. sezonie, który – mimo powrotu Łupieżcy Potworów za sprawką Rosjan – momentami tonął w komediowych akcentach. To był też moment, w którym twórcy zaczęli tracić kontrolę nad tempem przy jednoczesnym dostarczaniu wątków dla każdej (z tego przeogromnego kalejdoskopu) postaci. Ba! Zamiast poświęcać więcej czasu bohaterom obecnym od samego początku, Dufferowie zawsze znajdowali miejsce dla nowicjuszy. Choć Maya Hawke zdążyła podbić serca widzów jako sarkastyczna Robin, już Argyle z najnowszych odcinków nie został zapamiętany. Akcja stała się momentami zbyt powolna, a widzowie zaczęli zauważać brak konsekwencji z niebezpiecznych zagrywek głównych bohaterów z potworami. W końcu jak odczuć wysokie stawki, gdy nikt poza trzecioplanowymi bohaterami nie traci życia?
Można się domyślić, że Vecna ma być tym spoiwem i dowodem na to, że bracia Duffer od początku mieli większy plan. Dlatego przy 4. odsłonie na plan wkroczył Jamie Campbell Bower, cały na biało. A pierwsze minuty 5. sezonu, opublikowane kilka dni temu na oficjalnych kanałach Netflixa, jedynie potwierdzają, że Vecna od zawsze obserwował bohaterów. Tym samym jest powiązany nie tylko z Jedenastką, ale też Willem, co ma być kluczem do całości. Było to potrzebne rozwiązanie, żeby pokazać, że bracia Duffer od początku mieli większy plan na główną intrygę, a Łupieżca Umysłów nigdy nie był prawdziwym złoczyńcą. To, czy wierzycie, że Vecna rzeczywiście był w pierwszych szkicach, jest już Waszą sprawą.
Jednak muszę przyznać, że to zgrabny zabieg fabularny, który daje nadzieję, że finał Stranger Things będzie dokładnie takim pożegnaniem, na jakie zasługują fani. I że bracia Duffer przestali gonić za "coraz to większym i lepszym" od oryginału. Oby przywrócili tę magię, za którą ten serial pokochaliśmy.
Tymczasem rozsiądźcie się wygodnie, włączcie telewizor i odpalcie pierwsze odcinki Stranger Things. Porozczulajcie się trochę nad małą Millie, która dorosła niesłychanie szybko. Pośmiejcie się z lekko nieporadnej ekipy dzieciaków i przypomnijcie sobie, kto był Waszym ulubionym mieszkańcem Hawkins. Nie tylko odświeżycie sobie wydarzenia z serialu, ale też poczujecie tę ekscytację, dzięki której bracia Duffer osiągnęli największy sukces w swojej karierze.
Stranger Things - najlepsze sceny z serialu
Jedenastka ratuje Mike'a
1. sezon doskonale pokazywał, co Jedenastka potrafi.