365 dni, czyli Blanka Lipińska grzebie #MeToo portfelami Polaków
365 dni i Blanka Lipińska to w ostatnich dniach zjawiska niebezpieczne w kontekście #MeToo i zdrowego życia w społeczeństwie. Czas zaprotestować - przeciwko kłamstwu, ale także przeciwko głupocie.
365 dni przenosi coraz liczniejsze grono Polaków w krainę najskrytszych fantazji seksualnych. Tutaj marzy się nawet nie tyle o płynącej z intymnego życia radości, emocjonalnym wyzwoleniu czy komunii ciał i dusz, a o kajdankach, podduszaniu, porwaniach, kończeniu związków przez specjalne pigułki tudzież o samolotowym gwałcie, po którym z nieśmiałym uśmiechem można już wejść do toalety i zetrzeć z ust resztki męskiego nasienia. Z jednej strony odpowiedzialni za kampanię promocyjną produkcji sprzedają to podejście jako odpowiedź na zmieniającego się ducha czasu, z drugiej zaś masz wrażenie, że twórcy ekranowej historii zabierają Cię kilka dekad czy stuleci wstecz, gdzieś w rejony zero-jedynkowej wykładni erotycznej, pełnej opresji, plugawych praktyk i odgrzewanego jak kotlety, łóżkowego schematu. Nazwijmy rzeczy po imieniu: kinowe 365 dni powstało głównie z powodu tego, że autorka książkowego pierwowzoru, Blanka Lipińska, jeszcze nie natrafiła w encyklopedii na hasło "#MeToo", a jeśli już coś w ludziach ją pociąga, to głównie ich portfele. W świecie pisarki gwałty, niczym pamiętne "ukrzyżowanka" Monty Pythona, serwowane są na prawo i lewo, kobieca niezgoda jest de facto przyzwoleniem, a refleksja nad własnym położeniem kończy się postawieniem na stole drogiego szampana czy wypadem do luksusowego butiku. W 2020 roku wypadałoby wiedzieć, że wraz z oddziaływaniem na masy przychodzi również wielka odpowiedzialność, choćby za kształtowanie świadomości Polek i Polaków lub nakreślanie wyraźnej granicy między fantazją a rzeczywistością. Lipińska tej lekcji nadal nie odrobiła; nie może być inaczej, skoro pisarka stoi w karykaturalnym rozkroku pomiędzy skrajną megalomanią a robieniem wszystkich w bambuko. Ogromna szkoda, że gubiąc się w swoim parciu na szkło, nie wykorzystała szansy na to, by zwyczajnie pomilczeć.
Komu szkodzi Blanka Lipińska?
Blanka Lipińska w ostatnich dniach jest niemalże wszędzie - udziela się w niezliczonych wywiadach, wzmogła aktywność w mediach społecznościowych, paraduje na ściankach poprzedzających rozmaite wydarzenia. Tak, to z całą pewnością ten typ człowieka, który lada moment wyskoczy z Twojej lodówki. W konfuzję może wprowadzić nas fakt, że pisarka kampanię promocyjną filmu wzięła na siebie, redukując marketingowe eskapady twórców i obsady do niezbędnego minimum. Jeśli dodacie do tego wizualną metamorfozę głównej bohaterki, Laury (Anna Maria Sieklucka), która w finałowym akcie staje się wypisz, wymaluj Lipińską, dojdziecie do wniosku, że to właśnie autorka literackiego pierwowzoru jest główną odpowiedzialną za ekranową adaptację. Byłby to wniosek krzywdzący dla Barbary Białowąs, Tomasza Mandesa i całej ekipy filmowej, gdyby nie to, że ci muszą nieść na swoich barkach ciężar naszkicowanej w książkach i doprawionej kuriozalnymi wypowiedziami w mediach interpretacji rzeczywistości pisarki. Ta ostatnia zachowuje się tak, jakby dopiero w wieku 35 lat przechodziła znaną z psychoanalizy i zarezerwowaną w niej dla niemowlaków fazę lustra - symboliczny moment rozpoznawania siebie jako autonomicznego podmiotu. Patrząca w metaforyczne zwierciadło Lipińska albo dochodzi do konstatacji, że była "tłusta", albo traktuje cały medialny cyrk i filmową historię jako okazję do dania upustu swoim fantazjom o sławie. Problem polega na tym, że ze społecznego punktu widzenia czy w kategoriach edukacji seksualnej Blanka Lipińska jest szkodnikiem. Takim, który relatywizuje gwałt i wszystkie dotychczasowe dokonania #MeToo, a przy tym kobiety i mężczyzn pokazuje w ramach stereotypów - nawet nie krzywdzących, a po prostu idiotycznych. To miała być polska odpowiedź na Pięćdziesiąt twarzy Greya, ale skończyło się na nieudanej próbie wyjścia ze schematycznego myślenia i zakopanej pod tym czy innym domem złym zaściankowości.
(Nie)rzeczywista fantazja i powrót do szkoły
W jednej z początkowych sekwencji filmu atrakcyjna stewardessa przechodzi obok spoglądającego na nią z pożądaniem Massimo (Michele Morrone) - chwilę później włoski mafiozo zaciąga kotarę i zmusza kobietę do seksu oralnego, traktując przy tym Bogu ducha winną niewiastę jak pojemnik na własne nasienie. Nie, najśmieszniejsze wcale nie jest to, że Lipińska początkowo chciała wcielić się w rolę stewardessy, ostatecznie portretując na ekranie pannę młodą. Jeszcze mocniej uderza fakt, że - jak ujawniła to w wywiadzie dla Wprost - pisarka "wnikliwie szukała" w tej scenie gwałtu, ale go "nie widzi". Mało tego, to sama bohaterka w gruncie rzeczy winna jest swojemu położeniu, ponieważ "podrywała go, prowokowała", a przecież według znanych Lipińskiej badań "61% kobiet fantazjuje o seksie, na który nie wyraziły zgody". Wykazywana przez autorkę książki asekuracja na tym polu ufundowana jest albo na totalnej ignorancji, albo na bezczelności. O tym, że nasze seksualne fantazmaty nie mają automatycznego przełożenia na rzeczywistą potrzebę ich realizacji, zapewniliby Lipińską nie tylko profesorzy Lew-Starowicz i Izdebski, ale i wychodzący z lekcji wychowania do życia w rodzinie. Upiornie w tym kontekście brzmią kolejne słowa pisarki: "Uważaj, o co prosisz, bo możesz to dostać, ale nie w takiej formie, o jaką prosiłaś albo na jaką jesteś gotowa". Twórczyni lekką ręką przekreśla więc dorobek #MeToo, roztaczając przed nami krajobraz fałszywie pojętej rzeczywistości, w której potężnie zbudowany samiec musi tryskać gdzie popadnie, a rolą kobiety jest zapewnić mu w tym aspekcie satysfakcję. Jeśli przypadkiem nie jest gotowa na zaoferowaną jej bez pytania formę gwałtu, no to trudno - mleko już się rozlało, a i tak trzeba będzie je wypić. Scena ze stewardessą to jednak dopiero uwertura do całego festiwalu opresji, zastraszania i bezrefleksyjnych, wychodzących tu niczym z fordowskiej taśmy sekwencji zautomatyzowanej erotyki.
Pomiędzy gwałtem a miłością
W świecie Lipińskiej gwałt przybiera przeróżną formę, przy czym pisarka staje na głowie, by wybudzić w odbiorcy przekonanie, że jest inaczej, niż mu się podskórnie wydaje. To dlatego i z książek, i z ekranu jak mantry powtarzane są zaklinające i wykrzywiające rzeczywistość stwierdzenia o tym, że wielki Massimo chce nauczyć się od Laury delikatności albo że nie zrobi absolutnie nic, czego ona nie będzie chciała. Brzmi to doprawdy groteskowo, jeśli weźmiemy pod uwagę, że Polka jest więziona w sycylijskiej posiadłości, przyciskana do ściany, podduszana, wiązana za pomocą łańcuchów, łapana za krocze, itd. Jej perspektywa zmienia się w dodatku nie za sprawą jakiegoś emocjonalnego uniesienia, a tuż po rzuceniu okiem na "stworzonego przez diabła" penisa oprawcy. Choć odpowiedzialni za film ostatecznie zrezygnowali ze znanego z książek elektronicznego czipa, który miał pełnić funkcję antykoncepcyjną, by później okazać się środkiem umożliwiającym lokalizację, to i tak widz doskonale pojmie, że Laura z edukacją seksualną jest na bakier. Już po 2 miesiącach zachodzi w ciążę z osobnikiem wyjętym żywcem z jakiejś erotycznej wariacji na temat Pamiętników z wakacji, skrojonym pod dyktando marzeń na temat śródziemnomorskiego kochanka. Ekipa filmowa jak ognia unika tu pochodzącego z książek tropu "syndromu sztokholmskiego", próbując nadać zakochiwaniu się protagonistki rys uniwersalnej miłości. Sęk w tym, że na próżno szukać w tej historii uczuć - jeśli już obecnych, to przemielonych przez kompulsywną potrzebę kopulacji, wpisującą się nieustannie w zasadę: "wszędzie, ale z wytryskiem". Nie jestem jednak do końca pewny, czy Lipińska podjęła te literackie działania z premedytacją. Raczej brakuje jej na to wiedzy i merytorycznego przygotowania; co więcej, w jej rzeczywistości gwałt-wytrych może dotknąć tak kobietę, jak i mężczyznę.
Blanka Lipińska nie lubi ludzi
W toku refleksji nad książkowo-ekranową ekspozycją postaci kobiecych łatwo pominąć fakt, że ofiarą gwałtu w tej opowieści pada także mężczyzna. Poczciwy Martin, pierwotnie związany z Laurą, jest pracoholikiem, który zamiast oddawać się wraz z partnerką miłosnym igraszkom woli albo popatrzeć w komputer, albo zawstydzić lubą odśpiewaniem jej urodzinowego "Sto lat!" po włosku. Pal licho, że bohatera prezentuje się widzowi jako typ buraczano-januszowy, wiecznie w spodenkach, z nieodłącznym brzuchem piwnym. Chodzi bardziej o to, że związek Laury i Martina kończy się rzekomą zdradą - Massimo pokazuje kobiecie zdjęcia jej chłopaka w trakcie kopulacji z inną niewiastą. Dopiero w dalszej części historii dowiemy się, że mężczyzna zupełnie nie pamięta całej sytuacji. Już w tym momencie powinna zapalać się lampka: dodając dwa do dwóch dojdziemy do wniosku, że Martinowi zafundowano zabronione specyfiki, a później wrzucono do jednego łóżka z wynajętą naprędce prostytutką. Laury to jednak nie przekonuje, chce się jej "wymiotować". W tym momencie Lipińska uświadamia wszystkich polskich tatuśków i innych kibiców Adama Małysza, że nie dla psa kiełbasa, wystawiając przy tym w ich kierunku środkowy palec. Zdradzie zawsze winny jest samiec, nawet jeśli aktualnie posiada moc porównywalną z siłami witalnymi składanych do grobu zwłok. Wiadomo, mężczyznom chce się w każdej chwili, i nie ma tu specjalnego znaczenia, czy jesteśmy przytomni, czy jednak nie - z całą pewnością to Martin wykorzystał seksualnie nowo poznaną kobietę, a nie ona jego. Bulwersuje fakt, że w wykładni Lipińskiej gwałty są właściwie na porządku dziennym, że mają pretekstowe przeznaczenie, można je dowolnie tłumaczyć, przeobrażać, wykorzystywać w celu realizacji własnych fantazji czy do kończenia związków. W moim odczuciu Blanka Lipińska wcale nie lubi ludzi. Dla niej to jedynie instrumenty - i na kartach książek, i w czasie zaglądania w stan własnego konta. Koniec końców pisarka stara się pokazać, jak wyglądałaby nasza planeta, gdyby miejsce człowieka zajęło na niej drewno.
- 1 (current)
- 2
Źródło: Zdjęcie główne: YouTube/Blanka Lipińska/Future Space/Next Film/TVN/Ekipa Sp. z o.o.