Adam Woronowicz: Bardzo lubię seriale [WYWIAD z Tofifest 2018]
Adam Woronowicz opowiedział mi o ciekawostkach z filmów 7 uczuć i Kamerdyner oraz podzielił się swoją wyraźnie dostrzegalną pasją do seriali. Przeczytajcie wywiad.
ADAM SIENNICA: Cały czas się zastanawiam nad sceną z 7 Uczuć z wyjaśnieniem teorii względności. Czy taką scenę można zagrać na raz i na poważnie, czy zdarzało się panu nie wytrzymać ze śmiechu?
Adam Woronowicz: Nie pamiętam dokładnie, który to mógł być dubel, ale na pewno było ich kilka. Wiadomo, że człowiek za pierwszym lub drugim razem się zgotował, ale wiadomo – to nasza praca. Jest taki rodzaj skupienia nad tą sceną o teorii względności, która zresztą gdzieś zapadła Markowi w pamięć. On sobie jej nie wymyślił, bo ona jest autentyczna.
To też jest plus tego filmu, że ma właśnie dużo humoru w stylu pana Marka Koterskiego…
Jak tak dobrze się temu przyjrzeć, jest to humor wygenerowany z sytuacji tragicznej. Nie jest to w końcu coś miłego. Sytuacja z teorią względności, o której rozmawiamy, jest żenująca dla postaci mamy. Dlatego to tak do końca nie jest zbyt fajne dla bohaterów, bo tata znowu się jakoś skompromitował. Patrząc też na Dzień świra albo Wszyscy jesteśmy Chrystusami, my się śmiejemy z tych scen, ale one tam też były budowane według takiego wzorca. Tak naprawdę trudno nazwać filmy Marka Koterskiego komediami, bo raczej są to filmy, gdzie oczywiście się śmiejemy i chcielibyśmy więcej, ale po pewnym czasie ten śmiech w nas zamiera. Pojawiają się sceny wstrząsające, jak modlitwa Polaków, czy jak tutaj w 7 uczuciach ostatni monolog Sonii Bohosiewicz czy próba wieszania się dzieciaków.
To jest właśnie wielka zaleta takich filmów. Widz dzięki humorowi otwiera się, rozluźnia, a potem ten cięższy przekaz może do niego trafić.
Tak, dokładnie. Mam nadzieję, że tak właśnie to działa, bo to też nie jest jakiś wymyślony koncept Marka, bo jak nam zawsze mówi: on tak to widzi, tak to mu się napisało. On zawsze powtarza, by nie śmieszyć na siłę. Jeśli tak wyjdzie, to w porządku, jeśli nie, to odpuszczamy, bo nie chodzi o to, by się wygłupiać.
Pan Marek Koterski jest wyjątkiem w polskim kinie. Chyba żaden inny reżyser nie potrafiłby zebrać tak gwiazdorskiej obsady. Znanych aktorów, którzy chętnie zagrają nawet epizod. Co takiego jest w jego twórczości, że wszyscy chętnie chcą u niego grać?
Pierwsza rzecz jest taka, że ma wielki autorytet i poważanie w naszym środowisku. Druga sprawa jest taka, że często zbiera aktorów, którzy już grali w jego filmach na różnym etapie swojego życia. To troszkę tak działa, że jak on coś proponuje, to okazuje się, że tworząc, myśli o danym aktorze. To na pewno jest bardzo miłe. Mam nadzieję, że Marek nie raz jeszcze nas zaskoczy swoimi filmami i tematami, jakie weźmie na warsztat.
Jak tak rozmawiamy o filmach z Festiwalu w Gdyni, nie mogę nie wspomnieć o Kamerdyner. Zachwyciło mnie w tym filmie oparcie na długich ujęciach. Jak to wygląda dla pana? Czy taki sposób kręcenia sprawia trudność, czy może lepiej wejść na dłużej w rolę?
Jest to naprawdę super. Lubię grać takimi długimi ujęciami. To mi przypomina system pracy, który miał Marcin Wrona. On też wykorzystał takie podejście. Ta kamera u niego pracowała bardzo długo i graliśmy całe sceny wiele razy. To jest dobre, bo wówczas człowiek inaczej do tego podchodzi. Oczywiście czasem jest potrzeba zbliżenia kamery i robimy jakieś dodatkowe ustawienie. Jednak praca przy Kamerdynerze, to co wymyślił operator Łukasz Gutt, to wprowadza rozmach i nadaje temu filmowi tę epickość. Jest w tym większy oddech, bo nie są to tylko gadające głowy. Widz nie tylko słucha dialogów, ale widzi też obraz i to jest niesamowite, bo jak powiedział Filip Bajon, największą siłą filmu jest własnie obraz. Muszę przyznać, że jak oglądam na Tofifest filmy w sekcji, której jestem jurorem, to właśnie siła obrazu przemawia do mnie najbardziej. Są sceny, które bardzo przemawiają, dotykają widza i zapadają w pamięć. To jest właśnie niezwykłe.
Zawsze mnie nurtuje, jak aktorzy podchodzą do pracy z reżyserami. Czy pan daje się kierować, czy bardziej podchodzi do tego partnersko?
Oczywiście, daję się kierować reżyserowi. W końcu on to wymyśla i jakoś mnie umiejscawia w swoim obrazie. Gdy mi coś do głowy wpadnie, staram się o tym mówić, bo jednak żyję projektem, nad którym pracuję. Dzielę się więc jakimiś uwagami i spostrzeżeniami. Mam takie poczucie, że my współtworzymy te filmy. To nie jest tak, że to jest jedna zamknięta wizja. Zawsze coś wnosimy do filmu jako osobowości.
W kinie zdarza się nie raz, że aktor musi zagrać coś bardzo emocjonalnego. Ma pan jakieś specjalne sposoby, by wyzwolić w sobie potrzebne emocje? Jak pan do tego podchodzi? Na przykład niektórzy słuchają muzyki filmowej.
Zdaję sobie sprawę, że jeśli scena wymaga jakiejś dynamiki, muszę wejść w wyższe emocje. My aktorzy tak naprawdę mamy je podskórnie. Jesteśmy trochę rozwibrowani, bo cały czas na tym pracujemy. Często po prostu momentalnie to uruchamiamy. Temu też służy próba, poszczególne ujęcia czy duble. Bardzo prosto wyzwolić w sobie negatywne emocje. Trudniej jest z tymi pozytywnymi. Człowiek z natury jest raczej skłonny ku ciemniejszej stronie swojej mocy, niż do tej jaśniejszej. Trudniej jest zagrać miłość w oczach niż nienawiść. Ten drugi stan po prostu jest bliższy człowiekowi. To też wynika z tego, że te postacie skrajne są często lepiej napisane. Paradoksalnie są bardziej złożone psychologicznie od tych dobrych i pozytywnych.
Czuć, że to działa. Choćby pana rola czarnego charakteru w serialu Diagnoza, który jest tak zły i przekonujący, że nie jedna osoba mówi: nie lubię Adama Woronowicza.
O to też chodzi, by działać na widza tak, żeby wzbudzać w nim te emocje. Na tym polega ten zawód.
Nie raz można spotkać sytuację, gdzie ludzie zatracają granice pomiędzy fikcją a rzeczywistością, gdy nie lubią jakiegoś złoczyńcy. Choćby kwestia aktora, który grał króla Joffreya w Game of Thrones. Gdy jego przygoda się skończyła, stwierdził, że kończy karierę, bo negatywny odbiór w sieci przekraczał tę granicę.
Gdy ktoś gra w takich wielkich projektach jak Gra o tron postać czarnego charakteru w sposób jednowymiarowy, może sprawić, że widz potem tego aktora nie jest w stanie sobie wyobrazić w innej roli. Obok tego mamy przykład wspaniałego karła, Peter Dinklage, który trzaska film za filmem. Myślę, że jest to kwestia jego nieprawdopodobnej osobowości. Pomimo tego, że mi się w pierwszym i drugim sezonie kojarzył z czymś negatywnym, to dalej postać tak wyewoluowała, że stał się tym, kto zmierzał ku jakiejś swojej racji. A ona była dla niego czymś pozytywnym. Takie postacie napisane jednowymiarowo, to zawsze jest jedna droga. Dlatego moim zdaniem takich bohaterów trzeba grać wielowymiarowo. Są to wówczas ciekawsze postacie.
To rozumiem, że oglądał pan Grę o tron...
Bardzo lubię seriale i dużo ich oglądam. Bardzo się tym inspiruję. To jest część mojego zawodu, by oglądać jak najwięcej .
To jakie pan seriale lubi? W jakich gatunkach pan gustuje?
Tak naprawdę to w każdym. To kwestia ciekawości. Oglądałem całe Breaking Bad, które jest bardzo twórcze. Co jeszcze? The Sopranos, Westworld czy House of Cards. To są seriale, które obecnie można nazwać klasykami. One wyznaczyły również nowe kierunki dla filmów, jak rozwiązanie scen czy sposób gry. Mogę powiedzieć, że nie lubię Kevina Spaceya w roli Franka Underwooda, ale jest to postać intrygująca, a nawet fascynująca. To właśnie wyznacza sposób gry aktora. Postaci nie lubimy, kojarzy nam się z czymś negatywnym, a sam bohater tego nie ukrywa, ale jest ta osobowość. Chcę poznać jego historię. To jest najbardziej w tym intrygujące. Albo to jak gra Robin Wright! To są fantastyczne postacie i role.
Seriale rozwinęły się w nieprawdopodobny sposób. Ich popularność jedynie ciągle rośnie. Czy można więc powiedzieć, że obecnie w serialach można opowiadać lepsze historie niż w kinie?
Zdecydowanie coś w tym jest. Nie wiem, czy do końca lepsze, ale seriale dają więcej możliwości twórcom i aktorom. Przede wszystkim daną historię można opowiedzieć w sześć lub trzynaście godzin, a nie w dwie godziny jak w filmie. Pozwala to na pokazanie wielu wątków i większą wymiarowość. W kinie to już nie jest takie proste. Film staje się trochę taką sztuką elitarną. A serial staje się sztuką popularną i ogólnodostępną. Nie mówię tu oczywiście o tasiemcach, które trwają po kilka tysięcy odcinków, ale o takich, które są klasykami lub za chwilę nimi będą. Takie, które wyznaczają kierunki i tematy. Wiele z nich podniosło bardzo wysoko poprzeczkę.
A też dzięki serialom poznajemy wielu wybitnych aktorów...
To pokazuje skalę, ile jest aktorów na świecie. Wielu z nich zrobiło karierę na małym ekranie. To one spowodowały, że coś się zaczęło dziać w ich życiu zawodowym. Kevin Spacey zdobył popularność dzięki roli Franka Underwooda. Zawsze był to aktor znany i ceniony, ale tę rozpoznawalność na całym świecie zdobył dzięki serialowi. Z drugiej strony trylogia Piraci z Karaibów dała jeszcze większą popularność Johnny'ego Deppowi. To coś niebywałego, że widz dziś bardziej czeka na kolejny sezon serialu, a nie na nowy film. A jak już czeka na kinową produkcję, to na kolejne sequele.
To też widać na naszym rynku, gdzie polskie seriale oferują coraz lepszy poziom.
Właśnie, jak na przykład Ślepnąc od świateł Jakuba Żulczyka, którego jeszcze nie widziałem, ale zapowiada się dobrze. Jestem bardzo tego ciekawy. Moja ambicja jednak sięga daleko, bo mam nadzieję, że kiedyś stworzymy serial, którym zachwycimy cały świat. Warto do tego zmierzać. Wierzę, że to nie jest kwestia tylko budżetu, ale głównie atrakcyjnego tematu. Wiadomo, że nie możemy mierzyć się z serialowymi budżetami, które często są ogromne, ale kto wie, co się wydarzy...
To tak na koniec – jakie plany na przyszłość? Wiem, że zbliża się premiera Kuriera.
Tak, Kurier będzie w przyszłym roku. Niedługo rozpoczynamy pracę do kolejnego sezonu Diagnozy. A potem zobaczę... Niektóre rzeczy jeszcze się nie wyklarowały.
Trzeba też mieć czas na te seriale...
Aby je oglądać, jasne. [śmiech]
Źródło: zdjęcie główne: Rafał Pijanski