Adaptacje aktorskie: czy można je zrobić dobrze? Jak Wiedźmin, Hobbit i Uncharted zmieniły mnie w Muppeta
Ten tekst to historia o artystycznej bucie, o złamanym sercu i przepisie na najlepszy sok z pomarańczy, jaki istnieje.
Mniej więcej tak wyobrażam sobie standardowe zebranie na temat adaptowania książki:
CEO: W porządku, moi mili. Udało nam się zdobyć prawa do adaptacji jednej z najlepiej sprzedających się serii książek ostatnich lat o niesamowitym impakcie kulturowym i ogromnej rzeszy fanów. Myśleliśmy nad serialem. Sześć, góra osiem odcinków na sezon. Powiemy coś o kinowej jakości i tak dalej, a zrobimy jak zawsze. Macie gdzieś nadal Volume, nie?
Prawdopodobnie stażysta: Ale…
CEO: Nie ma żadnego “ale”. Lepiej porozmawiajmy o konkretach. Ta historia… Jak trudna jest do przełożenia na ekran?
Stażysta: To praktycznie samograj! Scenariusz pisze się sam.
CEO: Świetnie! W takim razie trochę pozmieniamy, trochę dodamy swojego, trochę usuniemy, co nam nie pasuje.
Stażysta: A co na to autor?
CEO: Damy mu powód do siedzenia cicho. Co dalej… Jest tam jakiś wątek romantyczny?
Stażysta: Tak! To wątek poprowadzony z ogromną subtelnością, który rozgrywa się na przestrzeni…
CEO: Okej, okej! Nie obchodzi mnie to. Niech robią maślane oczka od pierwszej sceny na ekranie, a pod koniec ma dojść do pocałunku albo coś takiego. Potrzebujemy jak najwięcej editów na TikToku z nimi w roli głównej. No dobrze… To i ile tam jest tych książek?
Stażysta: Siedem w głównej serii, ale poza tym…
CEO: Dobra! To ściśnijcie pierwsze trzy tomy w jeden film.
Stażysta: Z całym szacunkiem, ale to jest raczej zły pomysł. Pozbawi historię głębi, a wszystko będzie leciało na łeb, na szyję. Jak widz ma pokochać te postaci, skoro nie będzie mieć na to czasu przez nadmiar akcji?
CEO: Niech będzie… To rozciągnijcie jedną na trzy filmy.
Stażysta: Ale…
CEO: Nie ma żadnego “ale”, już coś o tym mówiłem. Coś jeszcze?
Stażysta: Pozostał temat remake’u klasycznej bajki z ubiegłego wieku. Ostatnio są modne. Co z tym robimy?
CEO: No jak to “co”? To samo co przy ostatnich pięciu.
Stażysta: Jasne, szefie… A co szef pije? Sok z pomarańczy?
CEO: Nie, napój pomarańczowy.
Veni, vidi, perdidi, czyli o łamaniu serc fanów
Czy powyższa scenka jest wyolbrzymionym wytworem wyobraźni zgorzkniałego fana, zmęczonego tym, jak ogromne korporacje masakrują jego ulubione dzieła? Być może! Myślę jednak, że proces planowania niektórych filmów i seriali może być podobny do tego zaproponowanego przeze mnie obrazu.
Jestem niemal przekonany, że każdy (nad)gorliwy fan jakiejkolwiek serii – komiksów, książek czy animacji – przynajmniej raz odczuł zawód związany z premierą aktorskiej adaptacji. Nic dziwnego, że chcemy sprawdzić to, co bliskie naszemu sercu. W końcu serce nie sługa, nie wybiera. A potem takie dzieło, na które się w mniejszym lub większym stopniu czekało, rozrywa nasze serca na kawałki.
Sam przeszedłem przez to wielokrotnie. Najboleśniejszy przykład, jaki przychodzi mi do głowy? Felix, Net i Nika to jedna z moich ulubionych serii książkowych dla nastolatków, w którą zaczytywałem się bardzo namiętnie. Było coś urzekającego w tej historii, relacjach między postaciami i dziwacznościach (teoriach spiskowych z kosmitami, wielkich żarłocznych roślinach o pewnej świadomości czy też sztucznej inteligencji kierującej ruchem drogowym). To wszystko w jakiś sposób ujmowało osobę, która ze współczesną polską literaturą miała raczej na pieńku i skłaniała się ku klasyce. Co czułem, gdy usłyszałem wieść o tworzeniu filmu na podstawie jednej z książek? To było moje Avengers: Endgame, mój Powrót Króla albo Skywalker. Odrodzenie. Hype był niemożliwy do opisania słowami. Kiedy przed premierą wyszła piosenka towarzysząca filmowi, to byłem aż wzruszony podczas jej odsłuchiwania. Oto spełniało się moje marzenie.
A potem obejrzałem tę produkcję. I żałowałem. Oj, żałowałem.
To było brutalne i traumatyczne przeżycie. Wyobraźcie sobie dzieciaka, który siada w kinowym fotelu z popcornem i uśmiechem od ucha do ucha, a kończy seans, przypominając Statlera i Waldorfa z Muppetów. To była adaptacja na wskroś zła! Pierwsza czerwona flaga pojawiła się już w chwili zapowiedzi filmu – dlaczego na tapet wzięto drugą część z serii? To mnie zastanawiało, ale naiwne i pełne miłości serce było gotowe wybaczyć wszystko. Na pewno wiele z Was zna to uczucie. Jeśli są tu jacyś fani Felixa i spółki, dajcie znać, może zorganizujemy jakieś kółko wsparcia.
Co poszło nie tak? To samo, co w przypadku Percy'ego Jacksona. Chodzi mi przede wszystkim o pośpiech, który charakteryzuje wiele adaptacji. Czy producenci z wielkich studiów w Hollywood zrozumieją w końcu, że widz nie jest dzieckiem, które musi mieć przed oczami miliony światełek, aby nie stracić uwagi? Wiele książkowych serii budowanych jest latami. Są jak sprawnie ułożona jenga, którą następnie naburmuszone hollywoodzkie dziecko kopie z całej siły. A wszystko przez brak cierpliwości u twórców, którzy chcą podać wszystko na już, na teraz. Nie czekają z rozwojem bohaterów czy ich relacji. Być może takie działanie wynika z obawy przed tym, że przeciętny widz będzie znudzony tym, co widzi? Jeśli tak, to dlaczego te książki były tak chętnie czytane? Jak najbardziej rozumiem przymus przełożenia języka pisanego na język filmu, ale nie wydaje mi się, że konieczne jest do tego spłycanie książek lub ściskanie kilku z nich w jeden film na siłę.
Najgorsze serialowe adaptacje książek ostatniej dekady
Wiernie czy odważnie?
Cały dyskurs dotyczący adaptacji filmowych (niezależnie od tego, co jest adaptowane) sprowadza się do dwóch obozów: osób preferujących adaptacje jak najbardziej wierne względem oryginałów oraz tych, którzy wolą zobaczyć coś nowego, odświeżonego – coś, czego wcześniej nie widzieli. I uprzedzę od razu potencjalne zarzuty: nie ma adaptacji idealnych, nie ma nawet ekranizacji idealnych (przynajmniej pod względem przełożenia czegoś absolutnie jeden do jednego na ekrany kin z książki lub innego medium). Jest to po prostu niewykonalne, choć jeśli się mylę, to chętnie to sprawdzę. A dlaczego o tym mówię? Ponieważ istotne jest dla mnie podkreślenie, że choć nie ma ekranizacji doskonałych, to niektóre nie są nawet zjadliwe.
Spójrzmy na serial The Last of Us i film Uncharted. Obie produkcje bazują na seriach gier Naughty Dog, które są jednymi z moich ulubionych tytułów. Moje oczekiwania były spore. I obie produkcje poradziły sobie z zadaniem zgoła inaczej.
Uncharted to swego rodzaju prequel, który nawiązuje tak topornie do niektórych sekwencji z gier, że trudno uwierzyć w to, że Nathan Drake przeżyłby te same rzeczy dwa razy (chodzi mi o scenę z samolotem). Jest to adaptacja bardzo luźna i w mojej ocenie po prostu słaba. Nie wiem, kto się bardziej zmęczył – ja na tym seansie czy Tom Holland na planie? Historia nie bazowała na żadnej konkretnej części gier, mimo licznych nawiązań, a próbowała robić coś po swojemu. Kompletnie to nie wyszło. Brakowało klimatu, charyzmy i polotu.
Twórcy The Last of Us podeszli do swojej adaptacji zupełnie inaczej. Historia była stosunkowo wierna oryginałowi, co mi imponowało, bo zawsze uważałem, że perypetie Joela i Ellie to samograj. Jednak również ich dopadła klątwa pośpiechu albo zwyczajny brak czasu. Do tego zdecydowali się poświęcić cały odcinek postaciom pobocznym – to dużo dla około ośmiogodzinnego serialu, który zabierał się za opowiedzenie dwudziestogodzinnej historii. Relacja Joela i Ellie nie miała dla mnie takiego wydźwięku jak w grze, właśnie przez inne rozłożenie akcentów fabularnych i zbyt małą ilość czasu ekranowego. Najbardziej rzuciło mi się to w oczy w finale, który wydał mi się po prostu pozbawiony głębi emocjonalnej. W produkcji Naughty Dog było wiele krótkich, ale pełnych charakteru rozmów, które podkreślały i rozwijały relację bohaterów. Brakowało mi tego w serialu.
Czy nie ma idealnego przepisu na adaptację?
Czy to oznacza, że nie istnieje dobra metoda tworzenia adaptacji? Bynajmniej. A do zobrazowania tego, czym jest dobra, a czym zła adaptacja, posłuży mi sławna Gra o Tron i (niesławny) Wiedźmin.
Od razu powiem, że jestem wielkim fanem twórczości Andrzeja Sapkowskiego (zarówno jego opowiadań, jak i samej Sagi Wiedźmińskiej), a także osobą, która zna na wylot trylogię od CDPR. I nie cierpię adaptacji Netflixa! Wiązałem z nią duże, naprawdę duże nadzieje, a pierwszy sezon powitałem z umiarkowanym optymizmem. Relacja Geralta z Jaskrem, chemia między białowłosym a Yennefer, przedstawienie historii poszczególnych opowiadań – to wszystko mnie jarało. Wierzyłem, że twórcy zrozumieją swoje błędy i w kolejnym sezonie będzie tylko lepiej. Czy Netflix wyciągnął wnioski? Nie. Było o wiele, wiele gorzej. Choć twórcy w trzecim sezonie zdecydowali się na wierniejszą adaptację historii Sapkowskiego, to nie mogli się powstrzymać przed dodaniem motywów wyjętych z najgorszych fanfików, które nijak nie pasowały do tego świata – niczego nie pogłębiały, nie urozmaicały. To doskonały przykład bałwochwalstwa i przekonania o własnej mądrości.
Gra o tron (przynajmniej w pięciu sezonach) to z kolei przykład wierniejszej adaptacji, bliższej oryginałowi. Niektóre dialogi z powieści przeniesiono słowo w słowo, a całemu światu nadano niepowtarzalny klimat, w który można było wsiąknąć. Czy Gra o tron byłaby tak kochana, gdyby była po prostu kolejnym serialem fantasy, niepodejmującym żadnego ryzyka? Oczywiście później podjęto mnóstwo godnych pożałowania decyzji artystycznych, ale to już inna sprawa. Produkcja nie potrzebowała eksperymentalnego podejścia do linii czasowych. Twórcy nie traktowali widza jak dziecka, które nudzi się brakiem akcji. Historia była budowana niespiesznie. Usuwano wątki i zmieniano je (przy rozmiarze tekstowym tej serii było to niezbędne), ale zachowano to, co w niej najważniejsze.
To samo mógłbym powiedzieć o trylogii Władcy Pierścieni od Petera Jacksona. To w żadnym razie nie jest historia skrojona 1:1. Brakuje w niej wielu scen – ten nieszczęsny Tom Bombadil! – a nawet wielkich fragmentów powieści, np. zakończenia, które zostało mocno przekształcone. Niektóre postacie się nie pojawiły, a rola innych została zmieniona – m.in. Arweny, co uważam za plus. Mimo wszystko Peterowi Jacksonowi udało się zachować to, co we Władcy Pierścieni było najważniejsze. Wynikało to po części z ogromnego szacunku do Tolkiena. Jackson nie próbował zmienić czegoś, co już działało. Ostrożnie przekładał sceny na język filmu i je unowocześniał. Film rządzi się swoimi prawami, a zmiany te były uzasadnione, bo skorzystało na tym tempo produkcji. Konstrukcja narracji w książkach była kompletnie inna, ale nie dałoby się jej odpowiednio przełożyć na język filmu. Widz zapomniałby o niektórych postaciach, gdyby nie spędzał z nimi czasu. To dlatego wątki wszystkich bohaterów z kinowej trylogii tak bardzo się przeplatają.
Nie rozumiem, dlaczego więc zepsuto Hobbita. To maleńka książka dla dzieci (kolejna z moich ulubionych za młodu), która została rozciągnięta na trzy pełnometrażowe "filmiska". Jackson popłynął po całości. Dodał własne postacie, rozciągnął wydarzenia do przesadzonych rozmiarów, wprowadził bohaterów, których nie było w książkach, żeby widownia ujrzała znajomą gębę na ekranie. Te zmiany nie wprowadziły odpowiedniego tempa, nie rozwijały świata, nie pogłębiały charakterów ani relacji postaci. Do historii Bilbo Bagginsa dodano rozwleczone, obrzydliwe wizualnie sceny akcji. Czy można mówić o większym minięciu się z przekazem i celem autora? Wiem, że kino i blockbustery rządzą się swoimi prawami, ale cała ta trylogia jest dowodem na to, że nie zawsze "swoje" oznacza "dobre".
Najlepsze serialowe adaptacje książek ostatniej dekady
Sok z pomarańczy
Czy więc uważam, że wierna lub częściowo wierna adaptacja to jedyna słuszna droga? Niekoniecznie. W końcu The Boys, czyli serial bazujący na komiksie o tym samym tytule, zmienia mnóstwo rzeczy – np. moce i cechy postaci, a nawet całe wątki. I robi to zdecydowanie lepiej od Gartha Ennisa, który często popadał w bardzo niepotrzebną przesadę. Jednocześnie serial od Amazona ma wszystko to, co było tak wyjątkowe (i kontrowersyjne) w oryginale – epatowanie przemocą, obrazoburcze podejście do motywu superbohatera w popkulturze, liczne nawiązania do rzeczywistości czy czarny humor. Wspomnę też o produkcji Maleficent, która na tle disnejowskich remake'ów ostatnich lat wypada świeżo. Wystarczy spojrzeć na "pocałunek prawdziwej miłości", który nigdy nie był według mnie lepiej odegrany – o wiele łatwiej jest mi uwierzyć w siłę matczynego uczucia niż przypadkowego księcia napotkanego po drodze.
O co więc chodzi z sokiem z pomarańczy?
Uważam, że sok z pomarańczy – świeżo wyciśnięty, z miąższem w środku – jest o wiele lepszy niż napój pomarańczowy z tysiącem barwników i słodzików! Chcę przez to powiedzieć, że przy tworzeniu adaptacji aktorskiej najważniejsza jest esencja adaptowanego dzieła. Uważam, że były nią np. sceny z Geraltem i Jaskrem z pierwszego sezonu Wiedźmina, rozmowa Bilbo Bagginsa z Gollumem w jaskini podczas sporu o pierścień, książka z żartami czytana przez Ellie Joelowi, a także Królewska Przystań lub ogromny, lodowy Mur na Północy. Każde dzieło ma bowiem swoją esencję – ten swój smaczny sok, który można wycisnąć.
Twórcy filmowi i serialowi muszą mieć szacunek do materiału źródłowego. Nie chodzi wcale o jego bezmyślne przełożenie 1:1 na ekrany kin czy telewizorów, a o dokładne przeanalizowanie danego dzieła i wyciągnięcie z niego tego, co jest w nim najważniejsze. Nie chodzi też o wynalezienie koła na nowo, bo czasem wystarczy po prostu napompować oponę świeżym powietrzem. Wiele adaptowanych dzieł ledwo co przypomina swoje oryginały. Rozumiem, że podpięcie się pod znaną i lubianą markę jest korzystne marketingowo, ale niektóre produkcje tylko zyskałyby na autonomii. Nie polubiłem się z filmowym Uncharted ani Nathanem Drakiem Toma Hollanda, ale gdyby nie była to adaptacja przygód mojego ulubionego poszukiwacza skarbów, a niezależny pomysł, to myślę, że miałbym o nim lepsze zdanie. A Wiedźmin? To inna para kaloszy, bo moim marzeniem jest obejrzenie historii z tego świata, która nie byłaby bezpośrednio powiązana z Sagą. Historia w świecie Wiedźmina, niekoniecznie o samym wiedźminie, to dla mnie strzał w dziesiątkę. Dlaczego? Bo dla mnie to właśnie świat, w którym żyje Geralt, jest esencją Sagi!