Ameryka Express, czyli słońca Peru kolonizują prostaczków
Ameryka Express to nowy program stacji TVN, który miał kontynuować tradycje zapoczątkowane przez Azję Express. Na tym polu coś odpowiedzialnym za produkcję na pewno się udało: zdołali oni przebić poziom natężenia błazenady i cywilizacyjnej głupoty przypadający na sekundę czasu ekranowego.
Jeśli Edward Miszczak i inni wszechpotężni decydenci TVN-u biorą się akurat za projekt z polskimi celebrytami w roli głównej, to wiedzcie, że wióry będą lecieć. Włodarze stacji do perfekcji opanowali bowiem sztukę robienia z widza kretyna; działają oni poniekąd w myśl osobliwej parafrazy znanego cytatu Goethego: wiecznie pieniędzy pragnąc, wiecznie głupotę czynią. Przez lata zdążyliśmy się przyzwyczaić do tego, że rodzime gwiazdki maści wszelakiej jeżdżą po świecie i taplają się w błocie czy innych ekskrementach ku uciesze gawiedzi. Byliśmy już zahipnotyzowani, widzieliśmy, jak pobliski burdel trawił pożar, zdołaliśmy nawet przeżyć popisy małżeństwa Majdanów, którzy pomiędzy pamiętnymi "w dupie mam czelendżu" i "ja nigdzie nie goł", zapowiadali przed kamerą starania o dziecko. Przedstawienie jednak musi trwać, a cukierkowa karuzela idiotyzmów ani myśli się zatrzymać. W ten sposób narodziła się Ameryka Express, bękart nieodżałowanej Azji Express, która nawet zza grobu wciąż chce nas przekonać, że biały człowiek jest "cacy", a przedstawiciele odmiennych kultur to prostaczki - ci ostatni zrobią wszystko za zdawkowy uśmiech gladiatorów celebrytki znad Wisły. Ot, kolonizacja na polską modłę w wersji 2.0. Bójcie się Ekwadorczycy i Peruwiańczycy. Tym razem wchodzimy z Tomasz Karolak.
Zasady programu nie uległy większej zmianie, w końcu jest coś ożywczego w zejściu z celebryckiego Olimpu i zamienieniu klawego życia z warszawskich galerii i knajp na takie, w którym musisz na chwilę zostać akrobatą jestestwa i poradzić sobie za dolara dziennie. Ważne, żeby zrobić to w jakimś zapomnianym przez świat ciemnym zaułku, dziczy, w której zło czai się za każdym rogiem. Tym razem za Wietnam i Laos robią Ekwador i Peru. Nic to, że czasem na ekranie zaserwuje się nam przebitki z zapierających dech w piersiach krajobrazów czy wychodzących ku naszym rodakom z sercem na dłoni Latynosów. Na dole jest szaro i brudno, więc prowadząca Agnieszka Woźniak-Starak porusza się po tych lokacjach helikopterem czy konno, ewentualnie stoi w trawie, jawiącej się tu jak imitacja "pól malowanych zbożem rozmaitem". Opozycja my-oni widoczna jest w zasadzie od pierwszych scen, kiedy to rodzime gwiazdeczki zostają zapakowane przez tubylców na przyczepę samochodu. Atmosfera grozy wisi w powietrzu; biją naszych, chciałoby się powiedzieć. W dodatku operator skupia swoją uwagę na wychudzonych psach, chcąc nam za pomocą kamery i najwidoczniej łopaty wyłożyć, że jesteśmy w miejscu, w którym - kolokwialnie rzecz ujmując - czworonogi zadkami szczekają. Teraz będzie łatwiej ogolić frajerów, choćby zabierając z szyj tutejszych kobiet złoty naszyjnik, sam w sobie będący rodowym symbolem. Nie ma zmiłuj, nawet jeśli potrzebny przedmiot uzyskamy w ramach wymiany za kurtkę za "200 baksów". Cały świat przecież patrzy, jak sort celebrycki solidnie poci się przed kamerą.
Lista uczestników w zamierzeniu miała być tak bogata, jak Jeff Bezos w zaskórniaki, a gruszki w błonnik. Coś jednak na tym polu zaszwankowało i w szranki stanęli ostatecznie Tomasz "Słynny Aktor" Karolak, tatuś i syn Chajzerowie, płacąca podatek od miłości Aleksandra Domańska i grupka ludzi, o których nigdy nie słyszałeś, względnie kojarzysz ich nazwiska z koligacji rodzinnych. Obecna edycja programu uczy nas, że blogerzy są aktualnie na fali, zwłaszcza ci, którzy gotują i w ramach przepisu na życie w wersji fit skłonni są zrobić przed kamerą salto. Nasze gwiazdeczki muszą przemieszczać się przecież z punktu A do punktu B w sposób tak ciekawy, by później w telewizji nie było kolokwialnej "siary". Wystarczy trochę wygibasów, sporo krzyków, przejmujące opowieści rodzinne, a otrzymamy wyśmienity recept na medialną papkę. W dodatku prosto od osób, które mając dolara w kieszeni nieustannie spoglądają w kierunku pizzy, burgerów i innych rarytasów. Kaleczą przy tym rodzimą frazeologię, a język hiszpański potraktują jak kurtyzanę. Nie mogąc się dogadać z miejscowymi, będą więc imitować szczekanie psa, pokazywać kształt majtek, czy nawet sięgać po wsparcie duchowe, jak wtedy, gdy Karolak zacznie mówić o Janie Pawle II. Warto w tym miejscu przypomnieć starą prawdę o tym, że nawet stado szympansów, mając nieskończenie wiele możliwości, zdoła skomponować IX Symfonię. Sęk w tym, że w Ameryce Express to ludzie ludziom zgotowali ten los.
Jeśli więc gwiazdeczki rozpisanej na polską modłę celebrytki znalazły się między ekwadorskim młotem a peruwiańskim kowadłem, to w tych kategoriach pierwszy odcinek będzie przywodził na myśl młot głupoty, drugi zaś - kowadło nudy. Ma być więcej, wyżej, mocniej, tymczasem podane zostają nam odgrzewane kotlety, znane z wciąż majaczącej w naszych umysłach i powracającej niczym widmo Azji Express. Na początek dostajemy więc uderzanie w zawieszone na palu piniaty, wyłapywanie wśród tubylców osób z krawatem, bieganie po straganach za większymi niż życie majtkami, względnie aport za zieloną kulką. Ocean błazenady jest jednak niezmierzony w swojej otchłani; jego toń dopełnią jeszcze skakanie po mieście w gigantycznym ponczo i tradycyjne dla miejscowych przebieranie figurek maleńkiego Jezusa. W ramach tego ostatniego zadania męska część rodziny Chajzerów rozważała zaopatrzenie Chrystusa w pralkę, bo przecież - nawiązując do ekranowej spuścizny Zygmunta - żart z proszku będzie jak znalazł dla polskich widzów. Prawdziwy ubaw po pachy. Jak pokażą nam jednak finałowe sekwencje odcinka, jego widzem musiał być najwidoczniej sam Stwórca, który za takie postawienie sprawy powiedział w kierunku uczestników programu: Zonk.
W drugiej odsłonie serii jest jeszcze gorzej. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, nuda, nic się nie dzieje. Karolak raz to postrzela do puszek, raz będzie odgadywał imiona koni, a w międzyczasie zacznie popalać papierosy. Nie da się jednak ukryć, że kamera go kocha - w końcu na tle śmiertelnie poważnych uczestników jawi się on jak prawdziwy gepard komedii, który ucieka przed grasującym w pobliskich łąkach pytonem szarzyzny. W poprzednim odcinku uwodził striptizerki, które - zupełnie przypadkiem - znalazły się w tym samym samochodzie. Teraz zacznie pleść trzy po trzy o wielkich bitwach, ewentualnie wydoi krowę. Jeśli chcesz w tym, Drogi Czytelniku, odnaleźć jakikolwiek sens, Twoje próby są nadaremne. Idzie tu przecież o celebrycką kolonizację świata prostaczków. Widać to najlepiej w scenie, w której solidnie już spoceni i podirytowani uczestnicy będą musieli wypić chichę, lokalny napój, do którego produkcji wykorzystuje się ślinę. Na początku nasze gwiazdeczki z miną głębokiego zażenowania zaczną więc spoglądać w kierunku kobiet, które na kolanach przeżują i wyplują z siebie kolejne składniki. Gdy przyjdzie im wypić miksturę, niektórzy będą chcieli wymiotować przez odrażający swoją plebejskością trunek. Doskonale wiemy, że jeśli celebryci już piją, to na zasadzie: albo Dom Perignon, albo wcale. Tym razem Miszczak wystrychnął ich jednak na dudka i pokazał, że za uzupełnienie świnki-skarbonki celebryci zrobią niemalże wszystko, najczęściej bezmyślnie. Gdy każesz im skakać, zapytają tylko, jak wysoko.
Skoro więc już TVN zdecydował się wypuścić celebryckiego Krakena z klatki, to polski desant w Ameryce Południowej przebiega w myśl klasycznej zasady: Teraz, kur..., my! Na ekranie z prędkością rakiety Tytan V wynoszącej na orbitę statki z księżycowej misji Apollo przemykają nam kolejne postacie tragicznego przedstawienia, które jaśnieją tak, że ich blask rozświetla ponure życie okolicznych mieszkańców. Dowiemy się, że część z uczestników programu rozmawiała z gwiazdeczkami poprzednich edycji; produkcja miała zmienić ich funkcjonowanie, natchnąć do działania, dać energię. Sęk w tym, że celebrycka konstelacja Ameryki Express to wampiry, które wysysają z tubylców, co tylko się da. Ani "Alleluja", ani "koko dżambo"; jeśli trafiasz do dziczy, to pamiętaj: "No money i do przodu!". Nikogo specjalnie nie obchodzi, że cała produkcja to jedna wielka ustawka, w której w zasadzie każdy element został wyreżyserowany od deski do deski. Szampana co prawda nie ma, ale jakaś chicha, kobiety lekkich obyczajów i strzelanina się znajdą. Ta impreza potrwa jeszcze dobrych kilka odcinków, więc rozsiądźcie się wygodnie w fotelu i zapnijcie pasy. Gorzej tylko, że Karolak i spółka wcale nie chcą oferować ekstatycznych uniesień; ich kuracja do złudzenia przypomina tę, którą przeszedł bohater A Clockwork Orange. Ot, polskie piekiełko, które zrodziło po prostu nowe słońca Peru.
Źródło: Zdjęcie główne: TVN/Piotr Filutowski