Choć na kinowym ekranie wcielali się w postaci skrajnie odmienne, ba, najczęściej ostro ze sobą kontrastujące, prywatnie hołdowali tym samym niezmiennym zasadom. Szczególna relacja, która łączyła Christophera Lee i Petera Cushinga – aktorskie legendy rozsławione choćby przez wytwórnię Hammer – stanowi również interesujące spojrzenie na pewien charakterystyczny wycinek z historii światowego kina grozy oraz ujmujący obraz miłości – tak do X muzy, jak i do drugiego człowieka.
Słowa te mogą brzmieć może nieco patetycznie, to prawda, ale nie ma w nich jednak nawet grama przesady – Christopher Lee i Peter Cushing w pełni poświęcili się aktorskiej profesji, darząc się przy okazji olbrzymim szacunkiem i serdeczną, długoletnią przyjaźnią. Co nie znaczy, że nie pozwalali sobie na koleżeńskie docinki, żarty czy ironiczne komentarze. Ot, reprezentowali sobą prawdziwie brytyjskie usposobienie, które dostrzec można na wszelkiego rodzaju archiwalnych nagraniach, telewizyjnych wywiadach czy materiałach wspominkowych. Zresztą będzie jeszcze o tym mowa. Mimo że honorowym szlacheckim tytułem „sir” za życia mógł poszczycić się tylko Christopher Lee, to wkład zarówno jednego, jak i drugiego w rozwój brytyjskiej kultury filmowej jest niezaprzeczalny. Cushinga zresztą również doceniano w oficjalny sposób – przyznając mu choćby prestiżowy Order Imperium Brytyjskiego. Jednak, jak słusznie zauważył Lee, akurat to wyróżnienie było „zbyt małe i nieco spóźnione”, jako że nastąpiło na pięć lat przed śmiercią aktora, który w owym czasie, to znaczy w 1989 roku, zmagał się już z poważną chorobą nowotworową.
Dlaczego jednak można mówić o nich jako o dżentelmenach, skąd się wywodzili, co ich łączyło, a także jak wyglądało życie rzeczonych panów zanim spotkali się na filmowym planie, na którym zrealizowali wspólnie ponad dwadzieścia (!) pełnometrażowych produkcji? Jednego z nich zapamiętamy szczególnie jako demoniczną reinkarnację hrabiego Drakuli, drugiego zaś pod postacią słynnego łowcy wampirów Abrahama Van Helsinga. Ale, co oczywiste, nie tylko.
Lee urodził się w 1922 roku w Belgravii, ekskluzywnej dzielnicy środkowego Londynu, jako syn angielskiego porucznika, weterana II wojny burskiej oraz I wojny światowej. Jego matką była natomiast hrabianka włoskiego pochodzenia, pod opieką której dorastał. Rodzice aktora rozstali się jednak, gdy on sam miał niespełna cztery lata. Ze sztuką związany był właściwie od dziecka. Już jako kilkulatek miał okazję wcielić się w postać demonicznego karła Rumpelsztyka z jednej baśni braci Grimm (ciekawe zrządzenie losu, biorąc pod uwagę jego późniejsze role) na scenie szwajcarskiej akademii teatralnej. Lee był poliglotą (władał językiem włoskim, niemieckim, francuskim, rosyjskim i hiszpańskim), co nie okazało się bez znaczenia w trakcie odbywania przezeń służby wojskowej. Na frontach II wojny światowej służył między innymi w oddziałach RAF-u, pełniąc jednak także specjalną służbę wywiadowczą. Czas wojny wspominał jako „prawdziwy horror”. „Widziałem koszmarne, koszmarne rzeczy, których w żaden sposób nie da się opisać. Dlatego oglądanie grozy na kinowym ekranie nie robi na mnie takiego wrażenia” – mówił.
Zgoła inne doświadczenia miał Peter Cushing, który jeszcze przed wojną, w 1938 roku, udał się do USA, aby tam rozwijać aktorską karierę. Ten dwudziestopięcioletni wówczas młodzian zadebiutował zresztą rok później w Hollywood filmem Człowiek w żelaznej masce, gdzie zagrał epizodyczną rólkę francuskiego oficera. Do Wielkiej Brytanii wrócił już w 1942 roku, kiedy to dołączył do stowarzyszenia Entertainments National Service Association, grupy artystycznej powołanej do zapewnienia rozrywki brytyjskim oddziałom walczącym podczas II wojny światowej. Podczas przygotowań do jednej ze sztuk Cushing poznał zresztą swoją przyszłą żonę, również aktorkę, Helenę Beck. I jeśli można mówić o miłości na całe życie, to bez wątpienia było tak właśnie w tym przypadku. Cushing wspominał, że wraz ze śmiercią ukochanej, która odeszła po przewlekłej chorobie płuc w styczniu 1971 roku, stracił jakikolwiek sens istnienia i wolę walki, a jedyną rzeczą, która pozwalała mu przeżyć kolejne dni, była wiedza, że kiedyś znów będą razem. „Ponowne spotkanie z Helen było moją jedyną ambicją” – miał powiedzieć w jednym z późniejszych wywiadów. Aby zrozumieć, jak wielka była to dlań strata, wystarczy przywołać fakt, że w noc po śmierci żony słynny aktor był o krok od próby samobójczej. W pośmiertnym poemacie Helen zostawiła go jednak z myślą, aby starał się żyć pełnią życia aż do końca swych dni. Peter respektował tę prośbę, zwłaszcza że u jego boku trwał wierny przyjaciel, Christopher Lee.
Przywiązanie do rodzinnych wartości, oddanie tradycji (Lee był zdeklarowanym zwolennikiem partii brytyjskich konserwatystów, z kolei Cushing, zwłaszcza od czasu śmierci żony, starał się zawierzyć Bogu, pociechy szukając w myślach o życiu pozagrobowym), szczególne uczucie do ukochanych i estyma, jaką darzyli instytucję małżeństwa – Lee również trwał w długoletnim związku ze swoją żoną, duńską modelką Gitte – to cechy, które łączyły i na swój sposób wyróżniały dwójkę aktorów. Można byłoby chyba powiedzieć, że ich dżentelmeństwo zostało zapisane w genach. A przejawiało się ono nie tylko w dużym wdzięku osobistym, pewnej kurtuazji i naturalnej uprzejmości, ale również szacunku, którym dzielili się ze światem, zarówno wobec siebie, jak i widzów. Nic dziwnego, że gdy w końcu spotkali się na filmowym planie, zapałali do siebie szczególnym rodzajem sympatii.
Brytyjscy artyści okazję do wspólnego występu w jednym filmie mieli już pod koniec lat 40., a to przy realizacji Hamleta w reżyserii Laurence'a Oliviera, później zaś w Moulin Rouge (1952). Jednak prawdziwym otwarciem tej wieloletniej współpracy było The Curse of Frankenstein (1957). Klasyk ze studia Hammera, w którym Lee przeobraził się w upiorne monstrum, a Cushing odegrał postać szalonego naukowca, zainicjował też prawdziwie złoty okres brytyjskiej wytwórni. Opracowane w technicolorze widowisko w reżyserii Terence’a Fishera zanotowało finansowy sukces, a przy okazji wylansowało dwie gwiazdy utożsamiane później z horrorem. Choć na marginesie należałoby dodać, że Cushing był już wówczas rozpoznawalnym i cenionym aktorem, natomiast dla Lee był to dopiero początek drogi na szczyt. W telewizyjnym programie biograficznym This Is Your Life Cushing wspominał – początkowo z kamienną twarzą – że gdy po raz pierwszy zobaczył Lee w restauracji podczas przerwy na planie, krzyknął z przerażenia. Nic dziwnego, wszak jego późniejszy przyjaciel zasiadł bowiem do stołu ucharakteryzowany jako monstrum. Takich humorystycznych retrospekcji znaleźć można bez liku.
Jeszcze słynniejszym wspólnym filmem duetu był Horror of Dracula (1958), w którym Lee przyodział czerwono-czarną pelerynę wampirycznego hrabiego, a Cushing z krucyfiksem w dłoni wcielił się w Abrahama Van Helsinga. Kultowy dziś spektakl grozy okazał się kolejnym hitem, gdzie dwójka przyjaciół znów miała okazję do odegrania przeciwstawionych sobie postaci. Do tych kreacji aktorzy wracali zresztą bodaj najczęściej – choćby w Dracula A.D. 1972 (rok wiadomy) czy Szatańskim planie Draculi (1973). Nie jest jednak żadną tajemnicą, że seryjne wcielanie się w Draculę było dosyć męczące dla Christophera Lee, który przyznawał później zresztą, że zęby wampira chciał porzucić już po dwóch pierwszych produkcjach. Nie zrobił tego jednak ze względu na pracowników wytwórni – okazało się bowiem, że w zaawansowanych planach były już następne filmy, które bez popularnego odtwórcy roli tytułowej mogłyby zakończyć się finansowym fiaskiem, prowadzącym następnie do masowych zwolnień. Lee wziął zatem ciężar przeklętej roli na swoje barki. Przywiązanie i szacunek do widowni były zresztą kolejnymi wspólnymi cechami dwójki aktorów, dzięki czemu – między innymi – tak świetnie dogadywali się nie tylko na planie. Cushing jednoznacznie stwierdził, że dokonywany przez niego dobór ról był ściśle związany z oczekiwaniami widowni. „Kto chciał mnie widzieć jako Hamleta? Bardzo niewielu. Jednak miliony życzyły sobie, abym odgrywał Frankensteina, więc to robiłem” – mówił. Podobnej filozofii trzymał się również Lee, który zaznaczał przy okazji, że „nigdy nie uważałem się za gwiazdę. Nigdy”. Skromni, a jednocześnie dystyngowani. Dżentelmeni w każdym calu.
Dwójka artystów, choć naturalnie kojarzona ze światem grozy Hammera, eksperymentowała również w innych gatunkach, chociażby słynnej ekranizacji detektywistycznej powieści Pies Baskerville’ów (1959) Arthura Conana Doyle’a z Sherlockiem Holmesem. Jednak fundamentem ich karier w dalszym ciągu były opowieści z dreszczykiem – Mumia (1959), Gorgona (1964), Ona (1965), Dom wampirów (1971), I, Monster (1971), Pociąg grozy (1972), Dom długich cieni (1983)... Nawet jeśli nie grali razem, to i tak w końcu odnajdywali się w tej samej filmowej rzeczywistości. Było – a może wypadałoby powiedzieć, że nadal jest? – tak przecież za sprawą sagi Gwiezdnych wojen, gdzie Lee wcielił się w hrabiego Dooku, a Cushing w wielkiego moffa Tarkina. Jakkolwiek banalnie i sentymentalnie to brzmi, na swój sposób pozostali wieczni. Nawet w odległej galaktyce.
W różnych wywiadach, których podczas swojego życia chętnie udzielali brytyjscy aktorzy, jak mantrę powtarzali słowa o wielkim szacunku, wzajemnym przywiązaniu, bezgranicznej sympatii. I wspólnych pasjach! W sieci można znaleźć fragment, w którym Lee wspomina o tym, jak z dziecięcą radością wspólnie ze swoim najlepszym przyjacielem oglądał kreskówki z serii Zwariowanych melodii. Umieli imitować głosy poszczególnych postaci, za co raz zostali zresztą wyproszeni z kinowego seansu. Swoistą zabawę potrafili kontynuować też jako seniorzy.
Kto wie jednak, czy nie najtrafniej i najpiękniej relacji z Cushigiem nie opisał sam Lee, który w ten sposób pożegnał zmarłego druha: „W pewnym momencie naszego życia każdy z nas zdaje sobie sprawę, że posiada tego kogoś, jednego przyjaciela, którego kocha, i na którym szczególnie mu zależy. Taka osoba jest dla nas niebywale bliska, mamy wrażenie, że pewnymi rzeczami możemy podzielić się tylko z nią. Rozumie się to już właściwie od pierwszego wspólnego żartu. A kiedy ów ktoś odejdzie, wiesz już, że nic takiego więcej się w twoim życiu nie powtórzy”.