Damon Lindelof: Mam nadzieję, że fani Watchmen mnie nie zlinczują [WYWIAD]
Nim Damon Lindelof przyjął propozycję HBO, by napisać dla nich serialową kontynuację komiksowych Strażników, kilka razy odmówił. Jak sam powiedział, zrobił to ze strachu, że nie podoła. Jak wyglądała praca nad scenariuszem? Zachęcamy was do przeczytania rozmowy, którą przeprowadziliśmy z showrunnerem w Nowym Jorku.
DAWID MUSZYŃSKI: Odmówiłeś wielokrotnie HBO pracy nad serialową kontynuacją Watchmen. Dlaczego?
DAMON LINDELOF: Ponieważ jestem ogromnym fanem komiksowych Watchmenów i bałem się, że to zawalę.
To jak wyglądały przygotowania do pracy, by tego nie zawalić?
Przygotowując się do napisania scenariusza serialu, przesłuchałem i przeczytałem chyba wszystkie dostępne wywiady, których Alan Moore i Dave Gibbons udzielili, opowiadając o pracy nad tym tytułem. To stamtąd dowiedziałem się, że główną inspiracją do powstania Watchmen był magazyn Mad, który regularnie wyśmiewał różne rzeczy z popkultury. Allan Moore w szczególności lubił Superdupermana, który wyśmiewał postać Clarka Kenta i Supermana. Zresztą podczas jednego z naszych spotkań sam mi powiedział, że „trzeba coś naprawdę kochać, by się z tego szczerze śmiać. Gdy robisz to bez miłości, to jest to po prostu złośliwość”. I miał rację. To, co my teraz nazywamy hejtem czy trollowaniem, jest właśnie takim bolesnym wyśmiewaniem rzeczy bez udziału miłości.
Kiedy czyta się te 12 zeszytów, można wyczuć, że stworzyli je pasjonaci. Ludzie, którzy uwielbiają komiksy, herosów w trykotach, ale nie mają zamiaru powielać istniejących schematów. Postanowili opowiedzieć dużo głębszą historię, wchodząc w niuanse, które inni twórcy po prostu omijali. Cały ten komiks jest takim testem Rorschach. Każdy zobaczy w nim coś innego. I tak też jest z moim serialem. Bardzo dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że widz nie będzie widział i czuł tego co ja, gdy go tworzyłem. On może dany dialog czy sytuację zinterpretować po swojemu, przez co wydźwięk dla niego będzie kompletnie inny. I nie będzie to błąd. Zachowania bohaterów będą postrzegane przez każdego widza indywidualnie w oparciu o ich emocje. Dla jednych poczynania Ozymandiasa czy Red Scare’a będą czymś obrzydliwym, a inni będą na nie patrzeć ze zrozumieniem i aprobatą.
Oryginalny komiks, do którego często w naszej rozmowie się odnosisz, powstał w drugiej połowie lat 80., gdy Ameryka borykała się z problemami. Twój serial rozgrywa się w 2019. Czy obecna rzeczywistość też ma na niego wpływ?
W sumie tak dużo się nie zmieniło. Wciąż żyjemy w strachu, zmieniło się tylko jego źródło. Wtedy Ameryka była przerażona wizją wojny nuklearnej z Rosją, teraz mamy pewnego rodzaju wojnę rasową. Ludzie bardzo nieufnie podchodzą do emigrantów. Tracimy zaufanie do wszystkich instytucji, które mają nas na co dzień bronić, jak choćby policjantów czy polityków. Nie wierzymy już w to, że będą przestrzegać praw, które ustanowili. I stawiamy pytanie, czy w takim wypadku dopuszczalne jest wzięcie sprawy w swoje ręce i zostanie zamaskowanym mścicielem, który sam wymierza sprawiedliwość? To łączy nas z tymi Watchmenami, których znamy.
A możesz mi wyjaśnić skąd pomysł na to, by wszystko rozpoczęło się w Tulsa?
Czemu Tulsa? Przeczytałem kiedyś artykuł w miesięczniku "The Atlantic" po tytułem „Sprawa reparacji”, który kompletnie zmienił moje postrzeganie Ameryki. Mówię o takich rzeczach, jak czarne Wall Street czy zniszczenie Geenwood w 1921 roku. Byłem zażenowany tym, że mam 43 lata i o większości z tych rzeczy nie słyszałem lub nie chciałem o nich słyszeć. Wszedłem więc na Amazon i zamówiłem książkę pod tytułem The Burning autorstwa Laury Bates, którą przeczytałem chyba w jeden wieczór. Byłem zszokowany. Gdy po wielu namowach zgodziłem się zrobić serialowych Watchmenów, zacząłem się zastanawiać, jaki problem społeczny powinniśmy w nim pokazać. Wybór był naturalny. Poza tym jestem znudzony tym, że wszystkie historie osadzone są w Nowym Jorku, w przypadku komiksów w Metropolis czy Gotham, które – nie łudźmy się – są także Nowym Jorkiem. Potrzebowaliśmy zmiany. Dlatego cały sezon dzieje się właśnie w Tulsa. No może nie cały, Jeremy Irons definitywnie nie jest w Tulsa, nie wiem jeszcze, gdzie on jest, ale na 100% gdzieś indziej (śmiech).
A jak duży wpływ na scenariusz miała postać prezydenta Trumpa i to, co dzieje się w kraju za jego rządów.
Sam Donald Trump nie miał jakiegoś wielkiego przełożenia na historię. Moim zdaniem winę za to, jak wygląda obecnie nasza debata publiczna, ponosimy wszyscy jako społeczeństwo. Zamiast merytorycznej wymiany zdań, wymieniamy się krótkimi zdaniami na twitterze. I to nie jest wina jakiegokolwiek prezydenta. W tę stronę niestety zmierzamy jako ludzkość. Jako społeczeństwo jesteśmy bardzo napięci. Chodzimy z zaciśniętymi pięściami gotowi do ataku i to też nie jest wina jakiegokolwiek prezydenta. W takiej kulturze żyjemy.
W serialu mamy prezydenta Roberta Redforada. Skąd taki pomysł?
Wziąłem go z ostatnich stron komiksu. Tam widzimy nagłówek gazety, który brzmi „RR wystartuje przeciwko Nixonowi”. Po czym dwóch dziennikarzy dyskutuje, czy kowboj aktor może zostać prezydentem. Co jest oczywistym naśmiewanie się z Regana. Dlatego pomyśleliśmy, że to będzie fajny pomysł. Do tego jestem przekonany że Redford nie pokonałby Nixona w 1988 roku, ale w 1992 już byłoby to możliwe. I czy nie byłoby zabawne, gdyby biały facet o liberalnych poglądach był prezydentem przez 27 lat? Moim zdaniem mógłby być to piękny okres dla naszego kraju. Ale z drugiej strony mogę się mylić (śmiech).
Pytaliście Redforda, czy chciałby zagrać alternatywną wersję siebie?
Nie. Nie widziałem sensu. Facet ogłosił koniec swojej zawodowej kariery. Przeszedł na emeryturę. Może jeszcze kiedyś spróbujemy. Ja osobiście boję się, że odmówi i wtedy będzie nam wszystkim przykro.
Jak dużym wyzwaniem było zrobienie serialu będącego kontynuacją komiksu, którego pewnie przeważająca część widzów nie czytała? Jeśli oglądali film, to już będzie duży sukces.
Oczywiście. Na szczęście zazwyczaj robię telewizję, której ludzie na początku nie rozumieją. Muszą zebrać okruchy informacji, które im dostarczam i na ich podstawie domyślić się, o co chodzi. Ale takie jest życie. Nie dostajemy od razu odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania. Nie istnieje jakaś instrukcja obsługi życia, która nam pomoże ze znalezieniem odpowiednich odpowiedzi. Niekiedy nie dostajemy ich wcale.
Wszyscy pamiętamy Lost, nie rozdrapuj starych ran.
Złośliwiec. Ale tak jest. Tak patrzę na życie. Jest to ciągłe poszukiwanie odpowiedzi. By je znaleźć, często musimy współpracować z otaczającym nas społeczeństwem. Odnaleźć się w nim. Współpracować.
Jeśli chodzi o Watchmen, to przyświecał mi taki cel, by na jednej kanapie siedziały dwie osoby. Jedna, która wie wszystko o tym komiksie, i druga, która nigdy go nie czytała. Po obejrzeniu pierwszego odcinka ta druga pyta się pierwszej: „Co tu się właściwie wydarzyło?”, na co dostaje odpowiedź: „Nie mam bladego pojęcia”. Siedzą na kanapie zaciekawieni, z tymi samymi informacjami. Poznali bohaterów, wiedzą, że ktoś został zamordowany i chcą się dowiedzieć przez kogo i dlaczego. O taki efekt walczę. Po pierwszym odcinku widzowie będą mieli wiele pytań. Na przykład, czemu policjanci nie mogą używać broni? Czemu noszą maski?
I dostaniemy na nie odpowiedzi? Wiesz, dlaczego pytam.
Wiem i obiecuję, że do 9 odcinka widzowie dostaną odpowiedzi na wszystkie te pytania.
Skoro już poruszyliśmy temat Lost. Jak dużo z Watchmen czerpałeś przy tworzeniu tego serialu?
Bardzo dużo. Cała narracja została zainspirowana właśnie tym komiksem. To, że każdy odcinek opowiadał o innej postaci, a to Jacka, innym razem Sawyera czy Sayida. To, że obserwowaliśmy wydarzenia na wyspie ich oczami. To, że istotną częścią każdego odcinka były retrospekcje z życia danego bohatera.