David Lynch - naczelny freak kinematografii
Stroni od wywiadów. Co kilka lat odcina się całkowicie od świata, oddając się malarstwu. Trudny do zaszufladkowania. Swoimi produkcjami doprowadza widzów do bardzo skrajnych reakcji, a sensu oraz logiki swoich filmów nikt nie omawia. Prawdopodobnie nie ma drugiego reżysera, którego filmy wywoływałyby taką lawinę pytań. Ale David Lynch - naczelny freak kinematografii - zdecydowanie nie jest jednym z tych, którzy udzielą Wam odpowiedzi.
David Lynch to jedna z postaci w światowej kinematografii, z którą kojarzy się jedno słowo: dziwak. Nawet jeżeli istnieją gdzieś na świecie tacy, którym to nazwisko mówi niewiele, to z pewnością skojarzą tytuł Miasteczko Twin Peaks. To właśnie dla tej produkcji sama Królowa Elżbieta spóźniła się na swoje urodziny, a George Bush i Gorbaczow posunęli się do politycznych zagrywek, by poznać odpowiedź na pytanie: Kto zabił Laurę Palmer? Niezaprzeczalnie najlepsze dzieło reżysera kończy w tym roku 31 lat i pomimo wieku nadal uważane jest za kultowe. Sceny, w których Agent Cooper wjeżdża do miasteczka, nagrywając wiadomości głosowe dla tajemniczej Diane, i zamawia w barze słynne cherry pie i "damn fine coffee”, na zawsze już zapisały się na kartach historii telewizji.
Nigdy publicznie nie interpretuje swoich obrazów: „Film robi się po to, by go oglądać. Tajemniczy i ciemny, oto najpiękniejsze z istniejących słów” – powiada. Wielu przez lata zachodziło w głowę, doszukując się inspiracji Lyncha, jakiejś siły, która pchałaby go do stworzenia tak mrocznych, tak przepełnionych grozą i tajemniczych historii. Lynch kilkukrotnie powtarza w wywiadach, że to Filadelfia, miasto, w którym mieszkał ze swoją żoną i córką, przepełniło jego duszę grozą. Filadelfia bowiem była wówczas miastem strachu, który wyłaniał się z każdej alejki. Wyraz tych doświadczeń mogliśmy oglądać w jego pierwszym pełnometrażowym filmie, Głowa do wycierania, który przez wielu nazywany jest nawet jako „Filadelfijska opowieść”.
Geniusz reżysera odkryto relatywnie szybko, ponieważ już drugi jego film – Człowiek słoń – otrzymał aż 8 nominacji do Oscara. Do nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej nominowany był jeszcze dwukrotnie: w 1987 roku za Blue Velvet oraz w 2002 za Mulholland Drive, jednak żadna z powyższych nominacji nie zaowocowała złotą statuetką. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, nie wszystkie dzieła reżysera były bowiem kurami znoszącymi złote jaja. W bardzo odległej galaktyce, a dokładniej w połowie lat 80., twórca Gwiezdnych wojen, George Lucas poprosił go o wyreżyserowanie Powrotu Jedi. David, z charakterystyczną dla niego argumentacją („To twój film, nie mój. Ty powinieneś go wyreżyserować”) odrzucił ofertę. Jednak zaintrygowany tematyką fantasy, zdecydował się wyreżyserować opartą na powieści Franka Herberta Diunę - historię o odległej przyszłości, w której ludzkość walczy o ważną substancję zwaną przyprawą występującą wyłącznie na pustynnej planecie Diuna. Film nie tylko okazał się finansową porażką (zarobił niecałe 38 milionów dolarów, przy budżecie 42), ale i sam David praktycznie wyparł się produkcji. Kilka lat po premierze przyznał, że w momencie przyjmowania oferty, nie miał pojęcia, o czym jest powieść Herberta. Dodał, że presja ze strony sponsorów ograniczyła jego artystyczną wizję projektu. Co ciekawe, Lynch na tyle odciął się od tej produkcji, że w niektórych krajach jego nazwisko zostało zastąpione pseudonimem Alan Smithee (pseudonim uważny od 1969 roku przez twórców niezadowolonych z końcowej wersji swoich projektów).
Biorąc pod uwagę złożoną osobowość Davida Lyncha, jego biografia wydaje się być absurdalnie zwyczajna, żeby nie powiedzieć - nudna. Cieszył się względnie szczęśliwym dzieciństwem, które nie pozostawiło za sobą żadnych inspirujących traum. Nawet pomimo dojrzewania w szalonych latach 60., do dziś wypiera się zażywania jakichkolwiek substancji psychoaktywnych. Jest osobowością absolutnie fascynującą swoimi skrajnościami, łączącymi pogodne na co dzień usposobienie z wyjątkowo mrocznymi skłonnościami. Jest otwarty na ludzi, a jednocześnie niespotykanie tajemniczy. I chociaż, słysząc jego nazwisko, odruchowo na myśl przychodzą tańczące karły w burgundowym pokoju, to na co dzień David Lynch wydaje się być osobą twardo stąpającą po ziemi. W jednym z wywiadów wyznał, że kieruje się w życiu prostą filozofią: „Pijesz kawę, palisz papierosy i malujesz. To wszystko.” Wypowiada się rzeczowo, łagodnym i prostym językiem. Nie rzuca niezrozumiałymi, pseudoartystycznymi splotami słów. Jest też niezwykle przedsiębiorczy - by zdobyć środki do wyreżyserowania Głowy do wycierania rozwoził gazety, a tuż po sukcesie filmu, podpisał umowy z członkami ekipy, by umożliwić im w końcu sprawiedliwe zarobki. Wypuścił na rynek własną markę kawy: David Lynch Signature Cup oraz założył klub nocny w Paryżu, którego nazwa – Silencio – inspirowana była filmem Mullholland Drive.
W filmach Davida Lyncha na próżno doszukiwać się logiki. Reżyser nigdy nie ukazuje akcji w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Fabuły jego filmów nigdy nie opierają się na przyczynowo-skutkowym ciągu. Jest wizjonerem. Sam siebie opisuje jako artystę, którego nawiedzają obrazy, wyświetlające się jak w telewizorze, a jego praca polega na wychwytywaniu ich i subiektywnym dopasowywaniu do siebie, kierując się przy tym intuicją, nie logiką. Biorąc na tapet chociażby Blue Velvet, możemy zauważyć jak jego produkcje, lawirując pomiędzy jawą a snem, oddziałują na wszystkie zmysły widza. Wizja życia, jaką prezentuje zza kadru Lynch, to seria przypadkowych zdarzeń i sytuacji, które każdy interpretuje w sobie tylko znany sposób.
Zapytany, o czym jest Dzikość serca, odpowiedział: „Trwa około godziny i czterdziestu pięciu minut". Chociaż niektórzy szyderczo twierdzą, że reżyser upodobał sobie po prostu robienie z widza debila, zwłaszcza tego, który desperacko doszukuje się sensu w jego filmach. David Lynch wypowiada się w tej kwestii dość jasno: „Przecież w życiu zdarzają się niezrozumiałe rzeczy, ale kiedy pokazuje się je w kinie, to ludzie nagle zaczynają się niepokoić”. To właśnie w pozbawieniu swoich filmów logiki, reżyser upatruje największą frajdę. Nie chce, by widz wiedział, co autor miał na myśli. Chce, by przesiał to przez własne filtry, którymi na co dzień interpretuje rzeczywistość.
Na jednym z forów analizujących fabuły Lynchowskich produkcji przeczytałam: „Czy my wszyscy jesteśmy idiotami?”. Oglądając filmy Davida Lyncha, widz ma bowiem dwie możliwości – albo uznać, że były koszmarnie głupie, albo przyjąć wyzwanie i wpaść w pułapkę ciągłego ich analizowania. W taki labirynt dałam się wciągnąć sama po seansie Zagubionej autostrady. Film ten, jak wiele innych produkcji Lyncha, pozbawiony jest jakiejkolwiek chronologii. Widz dostaje ucztę, złożoną z porozwalanych elementów, które próbuje nieudolnie pozbierać. To czyni jego twórczość niesamowicie interaktywną, prowokacyjną wręcz. A my – czy tego chcemy, czy nie – za każdym razem dajemy się sprowokować i wciągnąć w ten labirynt, który bardzo często jest świadomie przez Lyncha pozbawiony wyjścia.
David Lynch jako jeden z pierwszych odważył się mieszać gatunki filmowe, które w Stanach Zjednoczonych były bardzo wyraźne rozróżniane. W Twin Peaks świetnie widać zderzenie dwóch form narracyjnych: serialu detektywistycznego i opery mydlanej. Pomimo że kręgosłupem fabuły jest przecież morderstwo, to reżyser od pierwszych minut wplątuje nas w olbrzymią sieć rodzinnych intryg i dramatów. Gdyby pominąć ciało Laury Palmer, to Twin Peaks można by śmiało nazwać telenowelą.
Zgodnie z obietnicą, w 2014 roku reżyser zaskoczył wszystkich fanów pracami nad sequelem (w ostatnim odcinku serialu padło zdanie: „Do zobaczenia za 25 lat”). I chociaż cały świat drżał z przerażenia, czy aby mistrz nie porywa się z motyką na słońce, wracając do tak pokręconej historii, to trzeci sezon okazał się absolutnym sukcesem. Młodsi widzowie zaczęli masowo nadrabiać pierwsze dwa sezony, a sława miasteczka wróciła ze zdwojoną siłą.
I kiedy wydawało się, że guru surrealistycznego kina przejdzie w końcu na zasłużoną emeryturę, ten postanowił otworzyć kanał na YouTubie. I to nie byle jaki. Bowiem codziennie, od 11 maja 2020 roku, David Lynch prowadzi… prognozę pogody. Internet stał się dla niego nowym środkiem przekazu podczas kwarantanny, nowym ujściem jego artystycznych wizji. Na youtube’owym kanale David Lynch Theater zaprezentował również krótkometrażowy film, pt. Fire, wykonany przy współpracy z polskim kompozytorem, Markiem Żebrowskim. Dzieło to łączy surrealistyczne obrazy Lyncha z improwizacyjną muzyką Żebrowskiego, którą ten napisał bez jakichkolwiek wskazówek reżysera. Na YouTubie pojawiła się również seria What is David Working on Today?. Jak widać, mistrz nie umie wysiedzieć na miejscu.
Chociaż kino tworzone przez Davida Lyncha z pewnością nie jest dla wszystkich, to zdecydowanie każdy powinien choć raz spróbować się z nim zmierzyć. Projekty reżysera, choć nie zawsze do końca udane, pokazują, jak mogłoby wyglądać kino, gdyby wymknąć się szufladkom, nałożonym przez kogoś z góry i wejść w dialog z gatunkami, z percepcjami oraz własnymi myślami. Osobiście uważam artystyczną nieobecność Lyncha za wielką stratę dla kina. Dlatego też pochłaniam wszystko, co reżyser decyduje się nam, widzom, pokazać. Czy będzie to kolejny sezon Twin Peaks czy prognoza pogody.