Podsumowanie planów Disneya na przyszłość. Sequele, fanserwis i zaledwie kilka rodzynków
Disney niedawno podzielił się z fanami planami na przyszłość. I przyznaję, jestem zaniepokojony, że magia mogła całkiem wyparować.
O roku 2023 w światowym box offisie można napisać wiele, najlepiej zaś to, że był to chyba najgorszy rok w historii współczesnego kina. W zasadzie nie było wytwórni, która nie straciłaby grubych milionów na swoich produkcjach. Jednak zwycięzcą w tym niechlubnym rankingu antypopularności została tylko jedna firma. Mowa rzecz jasna o Disneyu.
Disney na cały rok mógł pochwalić się tylko jednym sukcesem komercyjnym (Strażnicy Galaktyki 3). Reszta produkcji sygnowanych logo Myszki Miki poniosła mniej lub bardziej spektakularne klęski, których ukoronowaniem był film Marvels. Całkowite straty firmy wyceniono na ok. 700-750 mln dolarów. Był to wynik kompromitujący, szczególnie że zanotowano go w roku jubileuszowym, bo w okrągłą 100. rocznicę powstania Walt Disney Company.
Z tego też powodu prezes firmy, Bob Iger, ogłosił zmniejszenie liczby produkcji w kolejnych latach, motywując to koniecznością zadbania o ich jakość. W teorii obie „obietnice” zostały w ten czy w inny sposób spełnione. Nowe filmy i seriale na Disney+ nie ukazują się z taką częstotliwością, jak miało to miejsce w roku ubiegłym, a to, co trafiło w tym roku na wielki ekran, może się poszczycić bardzo dobrymi wynikami finansowymi. Ba, przecież dwa pierwsze miejsca na liście najbardziej dochodowych filmów 2024 r. zajmują właśnie produkcje Disneya. Oferta serialowa (nie licząc Akolity, o którym zarówno długoletni fani Gwiezdnych Wojen, jak i, co zabawniejsze, sam Disney, woleliby zapomnieć) również nie wygląda najgorzej (m.in. Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy).
Cóż, można powiedzieć, że Disney odbił się od dna i usiłuje wypłynąć na powierzchnię. Włodarze firmy mają na to pomysły, które zaprezentowali choćby na tegorocznym San Diego Comic-Con czy wydarzeniu D23 Expo. Jest jednak istotny haczyk: z jednej strony to, co może zadziałać, bazuje na sentymentalnych podróżach do przeszłości i fanserwisie, a z drugiej Disney z uporem maniaka stara się brnąć w projekty, co do których odzew był w najlepszym razie spolaryzowany, a w najgorszym otwarcie krytyczny.
San Diego Comic-Con i rewolucja w MCU
Jedną z flagowych i na tę chwilę najlepiej zarabiającą marką Disneya jest niewątpliwie Marvel Cinematic Universe, którego odbiór w ostatnich kilku lat można scharakteryzować jako mieszany. Część powodów, dla których tak się dzieje, jest oczywiście winą zakulisowych problemów i samej firmy. Zdarzają się jednak sytuacje, o które trudno Kevina Feige i włodarzy Marvel Studios obwiniać. Jedną z tych drugich jest niewątpliwie kwestia problemów prawnych Jonathana Majorsa, które to niejako zmusiły studio do zakończenia współpracy z aktorem. Ale na tym rola adwokata diabła musi się skończyć, ponieważ wyraźnie widać, że wątki (także te planowane) Kanga Zdobywcy zostały uznane przez „górę” za niewypał. Gdyby było inaczej, co stałoby na przeszkodzie, by po prostu dokonać recastingu? Zwłaszcza że Marvel od tego nie stronił w toku poprzednich faz i nie robi tego obecnie (obsadzenie Harrisona Forda w roli Thaddeusa Rossa)?
Zamiast tego postanowiono całkowicie wymazać wątek Kanga i jego wariantów, a w jego miejsce wprowadzić jako głównego antagonistę Sagi Multiwersum postać, na którą fani również czekają, czyli Victora von Dooma. Wieści, że zagra go nie kto inny, jak Robert Downey Jr. z pewnością podniosły ciśnienie u niejednego fana. Choć decyzja spotyka się zarówno z pochwałami, jak i motywowaną konkretnymi obawami krytyką, nie da się zaprzeczyć, że z punktu widzenia marketingu można mówić o złotym strzale, jako że wieści i spekulacje na temat Doktora Dooma i jego roli w MCU nie schodzą ze stron najważniejszych portali poświęconych szeroko rozumianej popkulturze.
Mogę też powiedzieć, że rzeczony Comic-Con perfekcyjnie zbiegł się w czasie z premierą filmu Deadpool & Wolverine, także mocno bazującym na nostalgii i oferującym fanom (nie tylko MCU!) solidne porcje fanserwisu. Dzięki temu efekt wywołany przez wieści z Comic-Conu był tym większy.
D23 Expo – powrót do znanych marek
Więcej planów Disneya na kolejne lata – już nie tylko w kontekście MCU – można było poznać podczas eventu D23 Expo 2024. Wówczas strategia firmy stała się jasna i wszystko wskazuje na to, że bazuje w dużej mierze na budowaniu sukcesu w oparciu o stare, sprawdzone marki.
Można powiedzieć, że żart Deadpoola, zgodnie z którym „Disney wskrzesza, a potem każe zasuwać (swoim bohaterom) do emerytury”, okazuje się w kontekście tegoż eventu proroczy. Bo dla wieloletnich fanów Disneya otwarto wręcz torbę z cukierkami. Co zapowiedziano? A to Toy Story 5, a to Iniemamocnych 3, to znowu Krainę Lodu 3, Vaianę 2, Mufasę: Króla Lwa (prequel Króla Lwa z 2019 r.), Avatar: Fire and Dust, The Mandalorian and Grogu, nowego Daredevila, sequel Czarodziejów z Waverly Place i wiele, wiele innych. A nowe produkcje w tym wszystkim można policzyć na palcach jednej ręki. Filmy, takie jak Hopper, Elio czy pierwszy serial studia Pixar Win or loose, to w zasadzie wszystko, co byłoby czymś prawdziwie nowym i oryginalnym.
W jakim stopniu jest to skalkulowana inwencja Disneya, trudno gdybać. Szkoda tylko, że powrót do tych wszystkich marek może właściwie świadczyć o czymś zgoła innym. A mianowicie, że jest to regularne odwoływanie się do sentymentu fanów poprzez oferowanie im kolejnej odsłony czegoś, co lubią. Nie bez znaczenia jest również, wydaje mi się, gigantyczny sukces Deadpool & Wolverine i W głowie się nie mieści 2, które ponownie wywindowały firmę na szczyty list box officu. W końcu – skoro te filmy okazały się tak chętnie oglądane, a przy tym jeden z nich wręcz pękał w szwach od fanserwisu, czemu w takim razie nie pójść za ciosem i nie zrobić tego samego z każdą marką w disnejowskim portfolio?
Bo przecież dzieciaki, które niejako dorastały z Czarodziejami z Waverly Place, są teraz (jak i bohaterowie tamtego serialu) dorosłymi ludźmi. Tak samo „wydorośleje” problematyka najnowszego Toy Story (zabawki kontra technologia), a co do Daredevil: Born Again, właściwie stwierdzę, że rozgraniczanie tego serialu i serialu Netflixa o Diable Stróżu nie ma już sensu, jako że pierwotne plany na reboot zostały wyrzucone do kosza na rzecz przywrócenia większości znanej i lubianej z oryginału obsady, jak również przez retroaktywne włączenie Sagi Defenders do MCU.
Uważam jednak, że Disney wciąż nie rozumie jednej fundamentalnej rzeczy. Nie ma znaczenia to, że sięga się po znaną i lubianą markę, tylko to, co się z tą marką zrobi i czy ma się na jej wskrzeszenie jakiś konsekwentny pomysł. Gdyby kierować się „kwestią sentymentu”, to ubiegłoroczny Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia powinien odnieść niezaprzeczalny sukces. Zamiast tego poniósł porażkę tak dotkliwą, że stał się jedną z największych klęsk kasowych wszech czasów, tracąc około 143 miliony dolarów przy absurdalnie wielkim budżecie wynoszącym około 350-380 mln dolarów. A przecież, wydawać by się mogło, że film miał wszystko, co potrzebne. Lubiany, kultowy wręcz bohater – tak, uznany reżyser – tak, doborowa obsada aktorska (w tym Harrison Ford i Mads Mikkelsen) – oczywiście, że tak. Rzeczywistość jednak to zweryfikowała.
Tak samo, jak zweryfikowała ona Akolitę, który należy do jeszcze bardziej rozpoznawalnego niż Indiana Jones uniwersum – aczkolwiek oba mają swoje początki w umyśle tego samego człowieka, czyli George’a Lucasa. I nagle okazało się – cóż za niespodzianka! – że fani Gwiezdnych Wojen chcą oglądać Gwiezdne Wojny, a niekoniecznie wyprodukowanego za 180 milionów dolarów potworka, którego jakość scenariuszowa i produkcyjna (w szczególności zaś kostiumów) niejednego cosplayera, maniaka filmoznawstwa, nie mówiąc już o fanach franczyzy, mogłaby doprowadzić do płaczu. Cóż, ironicznie stwierdzę, że za kasację Akolity odpowiada osławiona w memach The power of many – konkretnie tych wielu, którzy summa summarum zdecydowali się tego serialu nie oglądać.
Zwrócę przy tym uwagę, że budżet Godzilla Minus One był prawie osiemnastokrotnie mniejszy (10-15 mln dolarów), a pierwsza odsłona Diuny Denisa Villeneuve kosztowała o 15 mln dolarów mniej niż całościowe środki przeznaczone na produkcję Akolity. A mimo ogromnego budżetu, Disneyowi udało się stworzyć produkt warsztatowo gorszy praktycznie pod każdym względem niż powstałe 10-12 lat temu pierwsze sezony seriali Arrowverse w The CW.
W ostateczności: jak najbardziej rozumiem sytuację Disneya. I o ile mają oni pomysł na dobre, solidne historie, niech wracają do znanych franczyz. Ale bez tego kluczowego elementu, choćby wskrzesili drugie tyle serii, nie zda im się to na wiele. Jeśli włodarzom wydaje się, że fanserwis można traktować jak zasłonę dymną dla złego scenopisarstwa i produkcyjnego ubóstwa, mam złą wiadomość: już istnieją dowody na nieprawdziwość tej tezy, a dowody te wyszły bezpośrednio od was. Także z tym mieczem obosiecznym lepiej obchodzić się ostrożnie.
Rozwijanie kontrowersyjnych bądź potencjalnie nieopłacalnych projektów
Strategia wskrzeszania starych marek może być dla Disneya opłacalna, a może być wręcz przeciwnie. Tyle tylko, że obok szumnych zapowiedzi „powrotów do przeszłości” Disney idzie również w zaparte z projektami, które albo spotykały się i wciąż spotykają z ogromnymi kontrowersjami (Śnieżka), albo są jedną wielką enigmą, jeśli chodzi o zainteresowanie.
W pierwszym przypadku mamy rzadki przykład projektu, któremu nikt nie zrobił tak czarnego PR-u, jak jego główna gwiazda. W dużym uproszczeniu: mowa o Rachel Zegler, której wypowiedzi „promujące” aktorski remake Królewny Śnieżki osiągnęły efekt tak dalece odwrotny od zamierzonego, jak to tylko jest możliwe. Pomijając już fakt, że Śnieżka w tej wersji już na etapie castingu lekceważy baśniowy oryginał (wszak imię księżniczki pochodziło od skóry białej jak śnieg), wypowiedzi Zegler wskazywały na to, że sama nie była fanką bajki, gdy dorastała, a poza tym nazbyt entuzjastyczne podejście do zmian nie kupiło jej przychylności fanów oryginału. A to, połączone z dość otwarcie głoszonymi zamiarami „przebudowania” opowieści, spowodowało wyjątkowo negatywne reakcje. Gorzkich słów na ten temat nie szczędził David Hand – syn reżysera filmu animowanego z 1937 r.:
Wszystko to sprawiło, że firma nie tylko przesunęła datę premiery szykowanego remake’u, ale również – jak wynika z opublikowanego niedawno zwiastuna – zrejterowała, jeśli chodzi o oryginalne plany. Nagle bowiem pojawił się wątek Księcia, siedmiu (generowanych komputerowo) krasnoludków, złej królowej, czyli motywy fundamentalne dla oryginalnej baśni. Szkoda została już jednak wyrządzona, a słowa mają znaczenie, patrząc na wciąż niegasnące niezadowolenie wśród odbiorców.
Pozostaje jeszcze kwestia seriali rozwijanych dla platformy Disney+. Tutaj nie będę się bawił w wydawanie wyroków. Każdy musi indywidualnie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jego/jej zdaniem seriale, takie jak To zawsze Agatha, Ironheart, Star Wars: Skeleton Crew czy Vision’s Quest odniosą sukces, czy wręcz odwrotnie. Ja jedynie stwierdzę, że mimo zapewnień o szukaniu nowej jakości, zbyt wiele nowego czy świeżego w tych projektach nie dostrzegam. Zwiastuny To zawsze Agatha do złudzenia przypomniały mi netflixowy serial Chilling Adventures of Sabrina, tyle że ze starszą protagonistką i, paradoksalnie, bardziej komediowo-infantylnym klimatem. Za sprawą zwiastuna Skeleton Crew wspomnienia z produkcjami Netflixa poszerzyłem z kolei o Zagubionych w kosmosie, a plotki insiderów o Vision’s Quest na tę chwilę sugerują projekt typu WandaVision 2.0. Świeżość i oryginalność? Pozwolę sobie wyrazić wątpliwości co do zgodności tego stanowiska ze stanem faktycznym.
Jak na razie można jedynie rozważać za i przeciw, a czy te strategie przyniosą owoce, przyjdzie się nam przekonać w kolejnych latach. Fakt, Disney nieco poprawił swoją sytuację w ostatnich miesiącach i widać, że firma zdaje sobie z tego sprawę. Sam mam nadzieję, że projekty się ostatecznie udadzą, a „powroty do przeszłości” okażą się czymś więcej niż tylko cyniczną, korporacyjną grą kartą nostalgii.