Gdzie te seriale, prawdziwe takie. Tak skrzywdził je streaming
"Kinowa jakość na małym ekranie" – to pozytywne hasło, prawda? Szkoda więc, że zbiera mi się na wymioty, gdy tylko przypomnę sobie, jak często ono padało. Gdzie te seriale, prawdziwe takie?
Nieprzypadkowo przywołałem utwór Danuty Rinn. Idealnie oddaje on moje uczucia względem aktualnej kondycji telewizji i streamingu. Chociaż trudno na tym etapie mówić o telewizji. Ta jest w odwrocie, bo większość produkcji powstaje z myślą o streamingu. Na pewno spotkaliście się z sytuacją, że jakiś serial został anulowany i przygarnięty przez inną platformę, mimo że starsze sezony pozostały na poprzedniej. I tak kręci się karuzela niedorzeczności. A to dopiero początek absurdów.
Era Streamingu
Z podaniem daty, która rozpoczęła to, co lubię nazywać wzniośle Erą Streamingu, jest podobnie jak z wytypowaniem momentu rozpoczęcia średniowiecza. W mojej opinii dobrym wyznacznikiem jest premiera serialu House of Cards. To właśnie produkcja Netflixa udowodniła, że w streamingu drzemie potencjał. Nie uważam, że seriale w przeszłości nie były doceniane, bo były! A przykładów nie trzeba szukać daleko – Prawo ulicy, Breaking Bad, 1. sezon Detektywa, Rodzina Soprano. To doskonałe dzieła, ale wówczas panował jeszcze podział na dwa światy – telewizji i kina – które rzadko się przeplatały. Byli aktorzy serialowi i filmowi. House of Cards za sterami miało legendarnego Davida Finchera i jakość realizacji przewyższającą inne podobne produkcje. W tamtym okresie na małym ekranie mieliśmy Grę o tron, The Walking Dead, a potem jeszcze więcej głośnych tytułów. Istniała tzw. telewizja prestiżowa (głównie od HBO), która szczyciła się znakomitą jakością scenariusza i realizacji.
Najpopularniejsze seriale telewizyjne w USA
Netflix w szybkim tempie zaczął stawać się branżowym gigantem. Nie miał żadnej konkurencji i regularnie wypuszczał kolejne znakomite tytuły. Wtedy jeszcze nie postawili na politykę "ilość, nie jakość" (a raczej "zysk, nie jakość"). W ich ofercie było naprawdę mnóstwo różnorodnych i jakościowych pozycji. Wtedy inne studia zwęszyły okazję. No bo czemu nie zrobić własnego Netflixa? Jakby to powiedział Theoden przed Bitwą o Helmowy Jar: "I się zaczęło". Z HBO zrobiło się HBO Max, potem samo Max. Disney z kolei zaproponował jakże kreatywne "Disney+", a pozostali giganci filmowego świata zerknęli w stronę Myszki Miki – jak uczeń, który nie zdążył zrobić pracy domowej z polskiego i na szybko spisywał ją w łazience, żeby "facetka się nie skapnęła". Wpadli na fenomenalne nazwy pokroju Paramount+, Apple TV+ i tak dalej...
Netflix na początku Ery Streamingu miał ten komfort, że nie musiał się spieszyć. Nikt z nim nie konkurował. Twórcy mogli w swoim czasie przyrządzać kolejne smakowite kąski dla publiczności. Problem pojawił się w chwili, w której konkurencja zaczęła masowo produkować filmy i seriale wątpliwej jakości, żeby tylko wypełnić czymś bibliotekę i przeciągnąć widzów na swoją stronę. To był, swoją drogą, upadek Netflixa. Być może fabryczna produkcja kolejnych miernot przyniosła jakieś korzyści finansowe, a cyferki w Excelu zadowoliły smutnych panów w garniturach, ale reputacja platformy została bezpowrotnie nadszarpnięta.
Model Netflixa to zakała
Nie wiem jak Wy, ale ja początkowo byłem zachwycony modelem Netflixa. W końcu nie trzeba było czekać całego tygodnia na kolejny odcinek. Platforma zaproponowała proste rozwiązanie – premierę całego sezonu tego samego dnia. Gdy miał wyjść 3. sezon Daredevila, wymyśliłem jakąś wymówkę, żeby nie iść do szkoły. I w kilkanaście godzin obejrzałem całość. Wtedy też pierwszy raz dostrzegłem problem, o którym chciałbym tu opowiedzieć.
Nikt go nie obejrzał! A przynajmniej nie od razu. Ja pochłonąłem ten smakowity tort w ciągu kilkunastu godzin, ale reszta moich znajomych wolała to sobie dawkować. W związku z tym nie byłem w stanie porozmawiać z bliskimi sobie osobami o tej produkcji, bo każdy był na innym etapie jej oglądania. Najgorsze nadeszło dopiero po dwóch tygodniach i zdzieliło mnie prosto w twarz. Ludzie obejrzeli serial i... tyle! Po prostu temat umierał. Czekał dwa lata, aż przy okazji nowego sezonu powróci zainteresowanie, a wyniki wyszukiwania skoczą... jak na Podlasiu przed maturami.
Tak jest za każdym razem. Na początku jest premiera, a w sieci pojawiają się informacje o kolejnych pobitych rekordach Guinnessa w zakresie wstawiania randomowych statystyki oglądalności. Nikt nie wie, jak naprawdę się ją mierzy, ale fajnie wygląda na wykresie, żeby się pochwalić przed tęgimi głowami na wysokich krzesełkach. I nieważne, jak bardzo popularny jest serial lub konkretny sezon w momencie premiery, później i tak czeka go taki sam los. Kto teraz dyskutuje w sieci o Stranger Things? A jestem przekonany, że finałowy sezon będzie znowu na ustach wszystkich. Szkoda tylko, że przez góra dwa tygodnie.
Fajny serial? To dobrze, zaraz go anulujemy
Mam wrażenie, że analitycy tych wszystkich Plusów+ to dopaminowe świry. Ich zachowanie w momencie premiery serialu przypomina mi samego siebie grającego w The Division lub jakiegokolwiek innego looter shootera. Widzę na ekranie wyskakujące cyferki, a neuron w małpim móżdżku sam się aktywuje. Podobnie zachowują się analitycy wszystkich platform streamingowych. Teraz każda nowa produkcja musi być wielkim hitem. I to najlepiej takim, który pobije piętnaście różnych rekordów, bo jeśli tak nie będzie, no to przykro nam – pa, pa! To jest absolutnie frustrujące. Już pomijam (nie pomijam, przejdziemy do tego później), że obecne seriale to wydmuszki. Do większości postaci nie da się przyzwyczaić, bo po prostu widzimy je raz na ruski rok przez wydłużony okres produkowania kolejnych "dzieł". Chodzi mi o to, że współczesne seriale nie mają żadnego kredytu zaufania. Niedawno anulowano Gwiezdne Wojny: Akolita. Jakość samego serialu... to już inna kwestia. Kto czytał, to wie, że nie byłem fanem tej produkcji (jak większości seriali Disney+, ale mniejsza o to). Twórcy nie mieli czasu na rozwinięcie postaci, wątków czy przekonanie publiczności do swojego pomysłu. Takie działania platform streamingowych są zniechęcające, bo przed włączeniem 1. odcinka od razu zapala się czerwona lampka pt. "Lepiej się nie przywiązywać, bo i tak go anulują".
W tym miejscu chciałbym przypomnieć, że legendarne Breaking Bad przez bodajże trzy pierwsze sezony było niszowym serialem, o którym mało kto mówił. Niektórzy spodziewali się nawet, że zostanie anulowany. AMC jednak dało wolną rękę twórcom i pozwoliło im na opowiedzenie pełnej historii. Jaki był tego skutek? Dostaliśmy niezaprzeczalnie jeden z najlepszych (a może i najlepszy?) seriali w historii telewizji, z którego narodził się równie genialny prequel. Co ciekawe, jego fandom wciąż jest aktywny!
I rozumiem argument, że Breaking Bad nie kosztowało tyle, co Akolita. Pewnie cały sezon przygód Heisenberga był tańszy niż jeden odcinek serialu Leslye Headland. Tylko co z tego, skoro tytuły Disneya wyglądają beznadziejnie? Są niedoświetlone, brak im kontrastu i ciekawej wizji artystycznej. Już Trylogia Prequeli George'a Lucasa wygląda po stokroć lepiej, a jest w niej, przypominam, Jar Jar Binks. Są seriale, które mogą się zasłaniać wielkim budżetem, bo są po prostu prześliczne – na przykład Władca pierścieni: Pierścienie Władzy.
Fandom znaczy "rodzina"
Wysoka jakość Breaking Bad wpłynęła na popularność produkcji, ale to właśnie ludzie w pierwszej kolejności sprawili, że po latach nadal się o tym mówi. Podobnych przykładów jest więcej. Nie z tego świata Erica Kripke nadal cieszy się wielką popularnością, choć przecież nie jest to serial tak wybitny, jak wielokrotnie nagradzane Breaking Bad. Fani nawet po latach organizują spotkania z obsadą i własne konwenty. Bracia Winchester są wiecznie żywi za sprawą mnogich fanfiction. To samo można powiedzieć o Buffy: Postrach wampirów, której czasy świetności minęły już dawno temu.
Współczesne tytuły rzadko zbliżają się poziomem zaangażowania fanów do tych, które powstawały na początku XXI wieku. Powodów takiego stanu rzeczy można doszukiwać się w tym, o czym już pisałem. Produkcje Netflixa (ale nie tylko) pojawiają się i znikają – a wraz z nimi zainteresowanie odbiorców. Nie ma już dreszczyku oczekiwania na kolejny odcinek. Nie ma fanowskich teorii, które rozpalałyby umysły każdego. Nie ma cliffhangerów, które trzymałyby w napięciu i zachęcały do oczekiwania na kolejne odsłony.
O wiele trudniej jest się też przywiązać do bohaterów. Nic dziwnego, skoro dostajemy kilka odcinków na krzyż, a potem czekamy kilka lat na dalsze perypetie. Tymczasem Nie z tego świata oferowało ponad dwadzieścia odcinków na sezon. To samo Flash od CW. Pewnie, nie wszystkie epizody były dobre. Przy Flashu często narzekano na postacie poboczne, które dostawały ogrom czasu ekranowego. Wielu nienawidziło Iris z przygód Szkarłatnego Speedstera, ale przynajmniej można było ją poznać. Teraz panuje zobojętnienie. Twórcy skupiają się na opowiedzeniu historii, co samo w sobie złe nie jest. Problem w tym, że często to ona zajmuje pierwszy plan, a bohaterowie stoją poza blaskiem reflektorów. Porównam to do Mrocznej materii, którą miałem w tym roku przyjemność obejrzeć. To bardzo dobry serial z ciekawą fabułą i konceptem, ale postacie są mi kompletnie obojętne. Nie czuję do nich wielkiego przywiązania. Drugi sezon obejrzę, ale nie dla nich.
Wina Sherlocka
Wszystko to, o czym pisałem powyżej, to poniekąd wina serialowego Sherlocka z Benedictem Cumberbatchem w roli głównej. To właśnie produkcja BBC rozpoczęła, w moim mniemaniu, trend na tworzenie kilkuodcinkowych "seriali". Podam przykład produkcji, którą niedawno omawiałem – The Tyrant od Hulu. Cztery odcinki na krzyż, pozbawione serialowej struktury. Całość przypomina raczej poucinaną pełnometrażówkę. To problem, który mają też produkcje Kinowego Uniwersum Marvela na Disney+. Poza WandaVision każdy z nich mógłby śmiało być filmem.
Twórcy z MCU i Gwiezdnych Wojen doskonale pokazują, jak... nie kręcić produkcji odcinkowych. To, co odróżnia seriale od filmów, to nie tylko dłuższy format, ale też możliwość zabawy konwencją. Pamiętam, jak podczas seansu Nie z tego świata nagle pojawił się odcinek w całości nakręcony w czerni i bieli – ciekawa odskocznia od typowego formatu. To samo można powiedzieć o wszelakich odcinkach musicalowych, które dawniej były wręcz symbolem serialowości. Koleżanka z redakcji, Paulina, podpowiada mi, że Once More, with Feeling z 6. sezonu Buffy dał fanom jednego z najbardziej zapamiętywanych złoczyńców i wykorzystał ten koncept brawurowo.
Ciekawym zagadnieniem są tzw. "bottle episodes", czyli odcinki, które musiały się znaleźć w danej produkcji z powodu zobowiązań kontraktowych i konieczności dociągnięcia danego dzieła do – powiedzmy – trzynastu odcinków. Twórcy często na nich oszczędzali. Epizody te wychodziły raz lepiej, raz gorzej. Potrafiły irytować tym, że nagle akcja zwalniała lub skupiała się na czymś innym niż główna fabuła, ale nawet to było ciekawe i inne. Moim ulubionym przykładem jest odcinek o musze z Breaking Bad. Polegał on na tym, że bohaterowie przez większość odcinka walczyli z insektem, który wtargnął do laboratorium. Zamknięta przestrzeń, niewiele akcji i skupienie na postaciach – tego właśnie brakuje we współczesnych serialach, zafiksowanych wyłącznie na opowiedzeniu historii.
Najlepsze filmy i seriale na polskich platformach VOD
Powrót do przeszłości
Początki streamingu nastrajały pozytywnie, bo było to zjawisko nowe. Po prostu doszło do pewnego przesytu serialami i ich formą. Streaming jawił się jako coś rewolucyjnego. Obok wielkich, kinowych widowisk dostawaliśmy całe historie za jednym zamachem, które wcale nie odstawały od tego, co kierowano na wielki ekran. Aktorzy znani z oscarowych dzieł chętnie brali udział w produkcjach kręconych na mniejszy ekran.
Po drodze jednak streaming zaczął zjadać własny ogon. Na własne oczy widzimy, jak kablówka rodzi się na nowo. Kolejne platformy streamingowe zapowiadają powrót reklam, których można się pozbyć jedynie po opłaceniu lepszego planu. Niektóre z nich planują też stworzyć własne kanały na żywo, np. Disney+ z produkcjami Marvela, żeby nie musieć zastanawiać się, co obejrzeć jako następne. To stara dobra telewizja!
Mam nadzieję, że jeśli to streamingowe koło się zamknie, to powrócimy też do bardziej tradycyjnej formy seriali. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem, ale zatęskniłem za Flashem od CW.