Fandom Star Wars żyje w cyklu, z którego prędko się nie wyrwie...
Fani to istoty wyjątkowo wierne, ale i wyjątkowo kapryśne. Ich emocje funkcjonują w pewnym cyklu, a najlepszym tego przykładem jest fandom Star Wars.
Gwiezdne Wojny to uniwersum, na którym wychowało się już kilka pokoleń. Seria będzie niedługo obchodzić 50 lat. W tym okresie miała swoje wzloty i upadki. Niemniej, od tych prawie pięciu dekad marka George’a Lucasa jest na popkulturowym szczycie. Praktycznie nie ma innych serii mających taki status, który w dodatku nie słabnie z upływem lat. Jednocześnie fani Star Wars niejednokrotnie obwieszczali śmierć marki. Słyszeliśmy wypowiedzi o szarganiu świętości czy niszczeniu wspomnień, a na czele stało legendarne „kiedyś to było”. Można odnieść wrażenie, że Gwiezdne Wojny są w stanie permanentnej śmierci, a przy tym zarabiają miliardy dolarów. Fani Star Wars funkcjonują od lat w specyficznym cyklu, który jest obecny także w innych fandomach, ale nigdzie tak silnie.
Błędne koło
Każdy dorosły fan Star Wars doświadczył tego cyklu przynajmniej raz w życiu. Najpierw ukazuje się nowa, wyczekiwana produkcja z uniwersum. Następuje weryfikacja oczekiwań oraz licznych teorii, które powstały przed premierą. Zaczyna się od krótkiego etapu, w którym trwają pierwsze pogawędki na temat filmu czy serialu, a „masowa opinia” dopiero się wyrabia. Jest to moment, w którym funkcjonuje jeszcze zdrowa dyskusja. Szybko jednak dochodzi do polaryzacji opinii, a fandom dzieli się na dwa obozy, które są wewnętrznie zróżnicowane, ale w ogólnej polemice tego typu niuanse zanikają. Głośniejszy oczywiście jest obóz, który ocenia nową produkcję negatywnie i to jego narracja dominuje dyskurs. Pojawiają się oskarżenia o niszczenie uniwersum oraz ataki na każdego, kto „ośmieli się” stanąć w obronie projektu. Łączy się to z wychwalaniem poprzednich dzieł, które stają się symbolem „starych, dobrych czasów”, gdy Gwiezdne Wojny były lepsze. W większości uniemożliwia to spokojną, merytoryczną rozmowę. Ten stan trwa kilka-kilkanaście lat, po czym zaczynają się zmiany. Dorosło pokolenie, które wychowało się na tej nowej produkcji i teraz zabiera w jej sprawie głos – odmienny od tego, który dotąd dominował. Z kolei starzy entuzjaści, wraz z upływem lat, nabrali dystansu i nie są już tak emocjonalni. Wtedy przechodzi się do ostatniego etapu, w którym tytuł zostaje po latach doceniony. Bardziej zwraca się uwagę na jej zalety niż wady, a wiele elementów fani zaczynają postrzegać inaczej. Często dochodzi wtedy do radykalizmu w drugą stronę. Ignoruje się pewne oczywiste wady i atakuje tych, którzy zwrócą na nie uwagę. Tak ekstremalna zmiana spojrzenia zazwyczaj wiąże się też z tym, że ukazała się kolejna produkcja, na której teraz skupia się krytyka. I tak koło się zamyka. Wielu fanów zaczyna również twierdzić, że dany film/serial nigdy nie był ostro krytykowany. Taka zbiorowa amnezja ma miejsce już od samego początku istnienia Gwiezdnych Wojen.
Star Wars - złe wybory scenariuszowe i twórcze
Oryginalna trylogia – pomysłowy brak oryginalności
Oryginalna trylogia to świętość – absolutny i niepodważalny wzór tego, jak powinny wyglądać Gwiezdne Wojny. W fandomie osoby, które pamiętają jej premierę, stanowią mniejszość. Nasz kraj pogrążony był wtedy w głębokim komunizmie. W związku z tym w oczach większości fanów oryginalne filmy od początku funkcjonują w kategorii produkcji kultowych, na które patrzy się zupełnie inaczej niż na nowsze. Tymczasem odbiór oryginalnej trylogii w okresie jej premiery był pod wieloma względami inny od obecnego, choć jest też wiele elementów, które chwalono już wtedy.
Gdy Nowa Nadzieja trafiła do kin w 1977 roku (jeszcze bez podtytułu – po prostu jako Gwiezdne Wojny), spotkała się z powszechnym uznaniem. Widzowie tłumnie szli do kina, Star Wars stało się najbardziej kasowym filmem w historii (i było nim do premiery E.T. kilka lat później). Z kolei recenzenci zgodnie chwalili oszałamiające i rewolucyjne efekty specjalne – Gwiezdne Wojny były ogromnym krokiem naprzód w ich rozwoju. Krytycy podzieleni byli w kwestii scenariusza, fabuły i postaci. Wielu z nich oceniło te aspekty pozytywnie. Fabuła była prosta, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, ponieważ stanowiła satysfakcjonującą mieszankę klasycznych elementów. Część recenzentów uznawała to jednak za wadę. Zarzucano, że tytuł jest pozbawiony oryginalności i wykorzystuje przedstawiane od lat motywy, nie łącząc ich jednak w nim interesującego. Głosy krytyczne były częściej spotykane w Europie, gdzie kino funkcjonowało i funkcjonuje na zupełnie innych zasadach niż w Stanach Zjednoczonych. Cytując Andrzeja Kołodyńskiego, który recenzował Gwiezdne Wojny w magazynie „Film” w 1977 roku: „Różnica reakcji zasługuje na uwagę. W Europie odbiera się Gwiezdne Wojny jako efektowne widowisko dla dzieci. W Ameryce funkcjonuje jako fakt kulturowy: widz dorosły odczytuje bezbłędnie melanż wątków i motywów, którymi od dzieciństwa karmiło go kino hollywoodzkie”.
Jeszcze ciekawsza jest sytuacja Imperium Kontratakuje. Dzisiaj wiele osób uznaje go za najlepszą część sagi, tymczasem film Irvina Kershnera spotkał się w 1980 roku z… mieszanymi ocenami – zarówno fanów, jak i recenzentów. Krytykowano mroczniejszy ton oraz bardziej zawiłą i zniuansowaną fabułę. Dziennikarze pisali, że przez te zmiany twórcy zatracili sporą część uroku i pozytywności pierwszego filmu. Twierdzono, że to ciekawe dzieło, ale za mało „gwiezdnowojenne” – brzmi znajomo, prawda? Faktycznie Epizod V jest produkcją mniej baśniową niż poprzednia, tyle że w tamtym czasie uznano to za wadę. Dopiero z upływem lat doceniono skręt w kierunku mroku i niuansów. Dziś Imperium Kontratakuje uznaje się powszechnie za film świetny, który przerósł oryginał. To najbardziej jaskrawy przykład tego, jak może zmienić się odbiór dzieła.
Wreszcie Powrót Jedi to film, którego odbiór w momencie premiery był najbardziej zbliżony do tego, jaki jest dzisiaj. Produkcję chwalono za bycie satysfakcjonującym, emocjonującym finałem, a także za efekty specjalne. Nie było się jednak bez krytyki. Skoncentrowała się ona głównie na, a jakże, Ewokach. Mówiono, że wprowadzono je wyłącznie po to, by przyciągnąć dzieciaki oraz sprzedać więcej zabawek – i tak faktycznie było. Ewoki stały się wtedy dla wielu fanów symbolem infantylizacji marki oraz niepotrzebną komediową wstawką. Drugim obiektem krytyki była nowa Gwiazda Śmierci. Argumentowano, że jej wprowadzenie to scenopisarskie lenistwo, a Gwiezdne Wojny kręcą się wokół tego samego motywu, zamiast wprowadzać coś nowego (sic!). Dzisiaj nie myślimy o tych dwóch elementach tak bardzo w kategorii wad, ponieważ jesteśmy do nich po prostu przyzwyczajeni. Niemniej, już wtedy pojawiły się ze strony fanów znajome reakcje, które obserwujemy po dziś dzień.
Prequele – pierwsza wielka wojna w fandomie
Przy trylogii prequeli po raz pierwszy mogliśmy zaobserwować w pełni opisany przeze mnie cykl „od nienawiści do miłości”. W okresie premiery nowa trylogia spotkała się z ogromną krytyką dotychczasowych fanów. Zarzucano Lucasowi, że to już nie są Gwiezdne Wojny. Nie spodobały się wątki polityczne, które uznano za nudne i niepasujące do konwencji uniwersum. Krytykowano postać Anakina Skywalkera, który był irytujący, a jego przemiana mało wiarygodna. Do tego dochodziło drewniane aktorstwo i słabo napisane dialogi, co było najbardziej widoczne w wątku miłosnym Anakina i Padme. Zarzuty skupiały się także na nadmiernym poleganiu na CGI i niemal całkowitym porzuceniu efektów praktycznych. Doceniono rewolucyjność technologiczną prequeli, ale przy tym zauważano, że CGI szybko się starzeje. Wróciły również argumenty, że marka jest infantylizowana. Było to widoczne przy Mrocznym Widmie, ze względu na postacie Jar Jar Binksa i małego Anakina. Niektóre elementy chwalono – bitwę o Geonosis, pojedynek na Mustafarze czy występy Ewana McGregora i Iana McDiarmida w rolach Obi-Wana Kenobiego i Palpatine’a. Jednak w ogólnej dyskusji były one przytłoczone przez negatywne aspekty.
George Lucas był wtedy dla fandomu wrogiem numer jeden. Zarzucano mu niszczenie dziedzictwa własnego dzieła. Pogłębiło się to po premierze Wojen Klonów Dave’a Filoniego, przy których Lucas także odgrywał dużą rolę. Serial krytykowano za słabą animację czy infantylną fabułę, a w centrum tej krytyki znalazła się Ahsoka Tano, która była wtedy najbardziej znienawidzoną przez fanów postacią. Z czasem jakość serialu poprawiła się – animacja była dopracowana, pojawiły się mroczniejsze i dojrzalsze historie, a Ahsoka ewoluowała i stała się ciekawszą bohaterką. Nie zmieniło to jednak innego dużego problemu tego serialu – ignorowania Expanded Universe (stary kanon Star Wars, w skład którego wchodziły historie z książek, gier, komiksów, filmów i seriali). Lucas nigdy nie ukrywał, że ma luźne podejście do tego aspektu Gwiezdnych Wojen. Serial Filoniego był często sprzeczny z dotychczasowymi książkami, komiksami i grami. Ahsoka jest tu bardzo wyrazistym przykładem. Z perspektywy uniwersum wydawało się nieprawdopodobne, że w dotychczasowym EU żadna postać nie wspomniała, że Anakin ma padawankę. Tego typu retcony dotknęły też m.in. kulturę Mandalorian czy samego przebiegu tytułowego konfliktu pod kątem militarnym. Ten problem istniał do samego końca emisji serialu. Dopiero dekanonizacja EU w 2014 roku sprawiła, że serial Filoniego stał się jedyną obowiązującą wersją Wojen Klonów.
Obecnie odbiór prequeli i Wojen Klonów zmienił się o 180 stopni. Są one dziś chwalone za znaczną rozbudowę uniwersum i wprowadzenie elementów, które są podstawą dzisiejszych produkcji Star Wars. Teraz fani doceniają w prequelach sporo rzeczy, które kiedyś krytykowano. Wątki polityczne są chwalone za to, jak realistycznie George Lucas pokazał upadek demokracji. Zmieniło się spojrzenie na Anakina Skywalkera, który jest dziś bardziej lubianą postacią. Widzowie przekonali się także do tego, jak pokazano jego przemianę w Dartha Vadera. Najlepszym przykładem zmiany podejścia jest euforia, jaką wywołał powrót Haydena Christensena do roli po latach. Inne jest nawet spojrzenie na Jar Jar Binksa, który stał się memem i Lordem Sithów. Moim zdaniem przywrócenie tej postaci wywołałoby w fanach radość nie mniejszą niż przy powrocie Anakina. Memy to zresztą kolejny ciekawy aspekt odkupienia prequeli. Po latach zaczęto inaczej patrzeć na styl dialogów napisanych przez Lucasa. Okazały się one bardzo „memiczne”. Nadal panuje opinia, że dialogi w prequelach to nie jest popis wielkiego scenopisarstwa, ale te najgorsze („I don’t like sand”) obraca się po prostu w żart.
Wojny Klonów przeszły równie zadziwiającą drogę. Dave Filoni jest dziś niemal bożyszczem wszystkich fanów, a w Lucasfilmie odpowiada za rozwój całego uniwersum pod kątem kreatywnym, tzn. nadzoruje wszystkie powstające produkcje. Same Wojny Klonów wspominane są z wielką nostalgią, a Ahsoka to jedna z najbardziej uwielbianych postaci. Wątki rozpoczęte w Wojnach Klonów (choćby Mandalorianie czy Mortis) są z powodzeniem kontynuowane w kolejnych serialach, a wkrótce również filmach. Taka zmiana percepcji wzięła się oczywiście stąd, że dorosło pokolenie wychowane na prequelach i Wojnach Klonów, sam zresztą do niego należę. To są „nasze” Gwiezdne Wojny, którymi się ekscytowaliśmy w dzieciństwie. Z kolei starsi po prostu zaakceptowali kierunek, w jakim poszło uniwersum. Jednocześnie coraz częściej widać przejawy „zbiorowej amnezji” – udawanie, że prequele i Wojny Klonów były lubiane od początku, a Ahsoka to już w ogóle była faworytka fanów od momentu powstania. Takiemu idealizowaniu przeszłości sprzyja pojawienie się nowego obiektu krytyki, czyli trylogii sequeli.
Sequele – w oczekiwaniu na odkupienie
Trylogia sequeli to dziś główny symbol zniszczenia uniwersum przez Disneya w oczach wielu fanów. Nie ukrywam, że część krytyki jest jak najbardziej słuszna – np. zarzuty o niespójność i widoczny konflikt dwóch wizji reżyserskich. Dużo jest też jednak nieuzasadnionego hejtu. Po premierze Przebudzenia Mocy nie było jeszcze tak źle – krytykowano J.J. Abramsa, że zrobił właściwie remake Nowej Nadziei, ale ogólny odbiór był raczej pozytywny. Doceniono powrót do klimatu oryginalnej trylogii i wyraźne odcięcie się od prequeli – przypominam, że w 2015 roku były one nadal na cenzurowanym. Prawdziwa wojna zaczęła się po premierze Ostatniego Jedi. Żadna część sagi nie podzieliła fanów tak mocno. Z jednej strony słyszeliśmy, że to odważna produkcja, która kreatywnie dekonstruuje stałe dla sagi motywy. Z drugiej strony krytykowano brak szacunku do kultowych elementów serii. Najbardziej było to widoczne w odbiorze wątku Luke’a Skywalkera – jedni uznali, że był ciekawy i pomysłowy, inni zarzucili reżyserowi brak zrozumienia postaci i uniwersum. Disney ostatecznie ustąpił krytykom. Skywalker. Odrodzenie było filmem bezpiecznym, a przy tym chaotycznym i niespójnym. Przed nim fani byli podzieleni, czy bardziej odpowiada im Przebudzenie Mocy, czy Ostatni Jedi, a Epizod IX spotkał się z jednoznaczną krytyką całego fandomu.
Czy sequele też doczekają się odkupienia? Moim zdaniem tak, ale do tego jeszcze daleka droga. Dostrzegam jednak, że zaczyna powtarzać się schemat, który widzieliśmy przy prequelach. Przybywa dzieł nawiązujących do ery sequeli (Mandalorian, Ahsoka, liczne książki i komiksy), co pozwala łatać dziury fabularne i wyjaśniać nieścisłości. Jest to sytuacja podobna do tej z prequelami. One również były pełne skrótów i niedokończonych wątków. Wojny Klonów naprawiły wiele problemów tej trylogii, co widać zwłaszcza w wątku upadku Anakina Skywalkera. Moim zdaniem na tę drogę wchodzą sequele. Z kolei w sytuacji podobnej do Anakina jest dziś postać Rey, dlatego ważne jest, by nadchodzący film z tą bohaterką okazał się sukcesem. Nie zapominajmy też, że jeszcze w tej dekadzie dorośnie pokolenie wychowane na najnowszej trylogii. Co powiedzą, gdy dojdą do głosu? Jestem tego bardzo ciekawy.
Co przed nami?
Gwiezdne Wojny w ostatnich latach stały się franczyzą przede wszystkim serialową. Jeśli chodzi o długie metraże, otrzymujemy głównie newsy o opóźnieniach i skasowanych projektach. Aktualnie, na różnym etapie prac, jest aż 10 kinowych produkcji. Najbardziej czekam na trzy z nich: debiutujący w maju 2026 roku The Mandalorian & Grogu, dzieło Dave’a Filoniego (mający być podobno luźną adaptacją Dziedzica Imperium) oraz film Jamesa Mangolda, który opowie nam o początkach Jedi. Powstanie tej trójki wydaje się w tym momencie bardzo pewne, zwłaszcza tego pierwszego, ponieważ trwają już zdjęcia. Trudno powiedzieć, jak duża część tych wszystkich powstających projektów ostatecznie się ukaże. Od zakończenia Sagi Skywalkerów w Lucasfilmie panuje spory chaos w kwestii filmów. Wspomniana saga stanowiła serce uniwersum od samego jego początku. Firma stoi teraz przed ogromnym wyzwaniem, jakim jest wyznaczenie nowego kierunku rozwoju. Co by nie było, nadchodzące lata będą kluczowe dla Gwiezdnych Wojen, których fandom będzie się tylko powiększał. I jestem przekonany, że my, fani, jeszcze niejednokrotnie przejdziemy przez cykl „od nienawiści do miłości”.