Nadchodzi zmierzch kina superbohaterskiego, a nowy fenomen jest tuż za rogiem
Od wrogów do kochanków? Taka zmiana może niedługo nastąpić w branży gier oraz w świecie wielkich gwiazd filmowych. Hollywood pragnie krwi, a kino superbohaterskie oddaje ostatnie tchnienia. Czy aby na pewno?
W zeszłym tygodniu przedstawiłem Wam swoje przemyślenia dotyczące historii adaptacji gier w kinie oraz telewizji. Pisałem o pierwszych grach (które trudno nawet nazwać grami we współczesnym znaczeniu tego słowa), pierwszych adaptacjach i paśmie klęsk. Wspominałem też o Sodomie i Gomorze w wykonaniu dwóch reżyserskich geniuszów, którzy ostatecznie byli tylko częścią większego problemu, obecnie zwanego "klątwą growych adaptacji".
Tak jak wspominałem – adaptacje gier są teraz znacznie lepsze niż jeszcze dekadę temu. Do pełnego sukcesu daleko, ale podejrzewam, że mamy do czynienia z początkowym stadium "boomu" na ten gatunek. Adaptacje komiksów również potrzebowały całych dekad, aby znaleźć formułę, dzięki której w drugiej dekadzie XXI wieku stały się jednymi z najlepiej zarabiających i kochanych na świecie produkcji.
Teraz spojrzę na współczesne kino z perspektywy tych dwóch gatunków adaptacji. Powróżę też z fusów (lub totemów jak w Until Dawn) i powiem Wam, co może nas czekać w ciągu najbliższych kilku lat.
Lista wszystkich adaptacji gier w produkcji
Czy to już zmierzch kina superbohaterskiego?
Tydzień temu wspominałem o pewnym zjawisku, które cyklicznie ma miejsce w kinie. Pojawia się gatunek, który dominuje całą branżę, a każdy chce mieć film tego rodzaju w swojej kolekcji. Na początku XX wieku były to klasyczne westerny, którymi USA nadal żyło mimo zmierzchu tej epoki. Po drugiej wojnie światowej były to rozmaite produkcje wojenne i szpiegowskie, gdy później do gry wkroczył okres Zimnej Wojny. Dzielni żołnierze, masa wybuchów, szarmanccy agenci i piękne kobiety. Był jeszcze boom na produkcje gangsterskie, mafijne. Każdy próbował w tym swoich sił. Każdy chciał mieć swojego Ojca chrzestnego lub Człowieka z blizną. Na początku XXI wieku nieśmiało swoje kroki zaczęły stawiać adaptacje komiksów. Osoby biorące się za nie często nie rozumiały materiału źródłowego lub nie potrafiły przekuć go na wielki ekran, ale ich doświadczenie i porażki pozwoliły przyszłym filmowcom uczyć się na błędach. Tak powstało Kinowe Uniwersum Marvela, które podbiło serca publiczności. Nie wstydziło się swojej komiksowości i złotymi zgłoskami zapisało się w historii kina.
W ostatnich latach w dyskursie medialnym pojawia się jednak pojęcie "wypalenia". To coś, z czym mierzyły się wymienione wcześniej gatunki filmów. Ostatecznie westerny, filmy wojenne i szpiegowskie zostały wyparte przez coś innego, nowego i świeżego. Uważam, że to samo powoli dzieje się z kinem komiksowym. Po Avengers: Koniec gry Marvel Studios miało trudny orzech do zgryzienia. Musiało przedstawić nowych herosów, złoczyńców i zarysować wątki z wieloletnim potencjałem. To nie jest tekst o Marvelu, ale chciałbym podkreślić fakt, że pojęcie "zmęczenia filmami komiksowymi" pojawia się bardzo często. To pewien problem dla osób decyzyjnych w największych studiach filmowych. Był okres, w którym każdy chciał mieć swojego superbohatera lub superzłoczyńcę, bo było to opłacalne. Publiczność szła na wszystko. Teraz, co pokazują wyniki box office, widzowie nie chodzą nawet na produkcje MCU, które startują ze znacznie bardziej uprzywilejowanej pozycji, bo mają wyrobioną markę.
To JESZCZE nie jest kres kina komiksowego. DCU próbuje czegoś nowego. James Gunn stara się dać nam coś w innej formie, a MCU sięga po stare gwiazdy i wpycha tyle fanserwisu, ile fabryka dała, byleby tylko wyjść na plus – co działa, jak udowodnił Deadpool & Wolverine. Sony też jeszcze wierzga, ale przypomina to ostatnie tchnienia i próbę wyciśnięcia ostatnich dolarów z kieszeni tych pięciu osób, które są zainteresowane ich filmami. Nie sądzę, że kino superbohaterskie przejdzie do lamusa. Zawsze znajdzie się ktoś, kto chętnie obejrzy kolejne przygody Avengers. Całe pokolenie zostało wychowane na tych herosach i tak łatwo nie odpuści. Ale seria musi się rozwijać i trafiać do nowych odbiorców albo dorastać razem z tymi pierwszymi. MCU nie robi ani jednego, ani drugiego. Problemem filmów superbohaterskich stał się ich nadmiar. Ilość kosztem jakości. Publika jakiś czas przymykała na to oko, ale ile można?
A jeśli tak, to co dalej?
Co dalej? Moim zdaniem odpowiedź jest prosta. Kiedy zainteresowanie kinem komiksowym zmaleje jeszcze bardziej, oczy ważniaków z największych studiów filmowych zwrócą się w kierunku gier. Powodów ku temu jest kilka. Po pierwsze – wiele z tych produkcji już udowodniło, że są opłacalne. W kinach sukcesy święcił Super Mario Bros. Film, który zarobił ponad miliard dolarów. Świetnie radzi sobie też Sonic, który kompletuje trylogię wraz ze spin-offami telewizyjnymi. A streaming non stop podbijają kolejne udane produkcje. Arcane to hit Netflixa, któremu trudno dorównać. A Amazon udowodniło swoim Falloutem, że też jest w stanie przystąpić do walki o zainteresowanie graczy. W ciągu ostatnich paru lat zapowiedziano całe mnóstwo adaptacji gier – serialowych czy filmowych. Trzeba wspomnieć, że ich produkcja na razie stoi w miejscu, ale – jak pokazuje Warhammer 40,000 – w końcu coś ruszy.
Na tego typu zjawiska należy spojrzeć z jeszcze jednej strony – socjologicznej. Kina są najczęściej oblegane przez dzieci, nastolatków oraz młodych dorosłych. Starsi również do nich chodzą, ale rzadziej. Kino superbohaterskie stało się popularne z dwóch powodów – potrafiło zainteresować młodych, a także trafiło do dorosłych, którzy wychowywali się na komiksach. Rodzice pokazywali je dzieciom, a dzieci rodzicom i tak karuzela się kręciła, a zielone dolary wpadały do kieszeni Myszki Miki. Tak było ze mną! Jestem częścią pokolenia, które poniekąd zbudowało popularność MCU. To mój ojciec zainteresował mnie kinem. To on pokazał mi swój ulubiony film – Batmana Tima Burtona. Potem odkryłem też Spider-Mana Raimiego i zaczęło mnie to ekscytować. Nikomu nie śniło się wówczas o świetnych adaptacjach gier, a te, które dostawaliśmy, były dalekie od ideału. A kino komiksowe? Może wstyd się przyznać, ale to właśnie MCU spowodowało, że zainteresowałem się kinem. Wcześniej pochłaniałem klasyki podsuwane mi przez znajomych i rodzinę. Jednak świadome oglądanie i śledzenie newsów informacyjnych zacząłem właśnie od Kinowego Uniwersum Marvela. A teraz, po dziewięciu latach od nadrobienia MCU, bo do tej kolejki wskoczyłem dopiero przy okazji Avengers: Czas Ultrona, czuję znużenie. Stare historie dobiegły końca, moi ulubieni herosi przeszli na emeryturę, z której zaraz zostaną ściągnięci, by żerować na mojej nostalgii. A na horyzoncie nie ma ciekawych nowości. Na palcach jednej ręki zliczę, ile produkcji Marvela ostatnio mnie zaciekawiło. Jeszcze mniej mi się podobało.
A adaptacje gier? Moje pokolenie wychowało się na grach komputerowych. Nie jest dziełem przypadku, że to Grand Theft Auto V jest najlepiej zarabiającym produktem popkultury w historii, a jego zyski przekraczają zarobki największych hollywoodzkich blockbusterów. Nie mam też wątpliwości, że kolejna odsłona to przebije. O wiele chętniej poszedłbym do kina na adaptację ulubionej serii gier niż na przygody nowego bohatera, który jest mi obojętny i prawdopodobnie taki pozostanie, bo w kolejnej produkcji zobaczymy go dopiero po pięciu latach (współczuję, Simu Liu. To nie twoja wina).
Jest całe mnóstwo gier, które codziennie jednoczą miliony graczy i przynoszą niebotyczne dochody. Może to kontrowersyjna teza, z którą wielu z Was się nie zgodzi, ale uważam, że młode (młodsze ode mnie, ale nie tylko) pokolenie o wiele chętniej poświęci kilka złotych z zajumanej rodzicom karty kredytowej na skiny do Fortnite'a niż na bilet do kina. I właśnie dlatego Hollywood powoli ostrzy sobie zęby na ten rodzaj adaptacji. To może być kolejna kura znosząca złote jaja. Zobaczymy, jak sobie poradzi Minecraft, który nie zapowiada się zbyt dobrze po zwiastunach. Moim zdaniem odniesie sukces tylko dzięki samej nazwie IP. Oczywiście w parze musi iść też jakość, ale jak wspominałem – ta powoli się podnosi. Do tworzenia adaptacji gier angażowane są osoby, które nie tylko je kochają, ale też wyciągają wnioski z poprzednich wtop i nie popełniają tych samych błędów.
Niech tylko Hollywood złapie w chciwe ręce marki pokroju Call of Duty, Fortnite i inne popularne gry (nie tylko sieciowe), a cała gromada dzieciaków (i nie tylko) ochoczo pomaszeruje do kin. Dodatkowym plusem będzie dołączona do biletu promocja na kolejnego bezwartościowego skina do spluwy.
Romans Hollywood z branżą gier to nie nowość
To byłoby opłacalne dla Hollywood. Kina są w trudnej sytuacji. Streaming dociska je kolanem do ziemi, a sytuacja geopolityczna i ekonomiczna na świecie nieustannie podnosi ceny wszystkiego – również produkcji filmów, a więc i biletów. Kiedyś można było częściej zaglądać do kina. Teraz wielu ludzi chodzi tam od święta, bo musi oszczędzać na przyjemnościach. Do tego dochodzi cena za dojazd, opłata za jakieś przekąski. No i czas! Ludzie po pandemii stali się leniwsi. Lepiej posiedzieć w domu, włączyć Netflixa, odpalić giereczkę i wcinać chipsy, z zadowoleniem zostawiając tłuszcz na klawiaturze. To może martwić tęgie głowy z Hollywood, które coraz rozpaczliwiej walczą o atencję współczesnego widza.
Remedium na to może być symbioza ze światem gier, który zyskuje z roku na rok. Do tego gry potrafiły przekonać do siebie osoby, które wcześniej nie chciały mieć z nimi wiele wspólnego. Stały się bardzo kinowe, widowiskowe. Ich produkcja często kosztuje tyle, co letnie blockbustery. Reżyserzy gier wzorują się na legendach kina i udowadniają, że z zespołem pasjonatów są w stanie stworzyć coś wspaniałego. Dalej uważam, że takie The Last of Us jest o wiele lepsze jako gra (pod względem ujęć i projektów) niż jako wersja aktorska, której brakuje polotu i finezji artystów z Naughty Dog i oka Neila Druckmanna (tak na marginesie – nielubianego przeze mnie).
"Kinowość" nowych gier to coś, co jeszcze bardziej mnie do nich przekonało. To też sprawia, że tworzenie adaptacji (jeśli celujemy w te wierne) stało się znacznie łatwiejsze. Przykład? Znowu The Last of Us od HBO. To kalka historii z gier, która była wspaniała i opowiedziana za pomocą tych samych narzędzi narracyjnych i wizualnych, co seriale i filmy. Przełożenie jej na mały ekran wcale nie było trudne. I zwróciło się z nawiązką. Takich produkcji jest znacznie więcej – God of War, Ghost of Tsushima, Detroit: Become Human i wiele innych.
Symbioza pomiędzy Hollywood a światem gier zaczęła się już wcześniej. Na moje oko w okolicach pierwszej połowy poprzedniej dekady. O czym mówię? O zaangażowaniu hollywoodzkich aktorów do growych produkcji. Możecie wymienić inne propozycje, ale za jeden z lepszych i pierwszych przykładów uważam Kevina Spaceya w Call of Duty: Advanced Warfare. Wcześniej artyści pojawiali się czasem w mniejszych rolach (Samuel L. Jackson w GTA: San Andreas) albo byli wykorzystywani do materiałów promocyjnych (Call of Duty: Modern Warfare 3 i Sam Worthington oraz Jonah Hill). Kevin Spacey był jednak twarzą wcześniej wspomnianego Advanced Warfare. I wyglądał dokładnie jak on. Jakby wyjąć go z House of Cards (widać było, że miał też grać dosłownie podobną postać, ale to inna sprawa.) Takich przypadków pojawiło się więcej w ostatnich latach. Mads Mikkelsen, Kit Harington, Keanu Reeves, Idris Elba, Karen Fukuhara – to naprawdę rozpoznawalne nazwiska. Przypomina mi to sytuację, gdy wielcy aktorzy zaczęli grać w serialach. Kiedyś istniał podział – były gwiazdy filmów i gwiazdy seriali. Przejście na mały ekran było uznawane za porażkę. To się zmieniło dzięki streamingowi.
Kiedyś nie do pomyślenia było, żeby znakomitości Los Angeles poświęcały się dla jakichś głupich gierek. Tymczasem Hideo Kojima może pochwalić się współpracą z Guillermem del Toro nad P.T. i Jordanem Peele'em. Hideo Kojima to postać, która zasługiwałaby na oddzielny tekst. To człowiek, który niemal w pojedynkę zaciera granice między grami a kinem. Wszyscy chcą z nim pracować. W samym Death Stranding 2 jest Lea Seydoux, Norman Reedus, Elle Fanning czy George Miller. To nie są gierki dla dzieci czy takie, które rodzą psychopatów i seryjnych morderców. To gałąź sztuki, która jest niezwykle ciekawa nawet dla przedstawicieli starszego pokolenia Hollywood.
Gwiazdy Hollywood w grach wideo
To nie jest pełna lista, co też jest swoistym dowodem tego, jak wielu aktorów Hollywood brało udział przy produkcji gier. Działo się to nawet na początku XXI wieku. W liście starałem się zawrzeć najbardziej rozpoznawalne i najgłośniejsze nazwiska z Hollywood, które jednocześnie faktycznie przypominały siebie w grach, a nie jedynie podkładały głos. Z tego powodu nie znalazł się tu Liam Neeson, Gary Oldman, Sam Worthington, Patrick Stewart, Sean Bean.
Żyjemy w ciekawych czasach
Hollywood znalazło się w niezwykle trudnej sytuacji. Pandemia, kryzysy ekonomiczne na świecie, rozwój streamingu – to wszystko dotknęło branżę, która ma coraz większe problemy z utrzymaniem się na chwiejnych nogach. Osoby zarządzające wielkimi studiami filmowymi muszą wpaść na jakiś pomysł. Mariaż ze streamingiem? Tworzenie mniejszych filmów z mniejszym budżetem? Rozpaczliwe trzymanie się trendów z poprzedniej dekady, które ewidentnie przestają działać? A może sięgną wzrokiem właśnie w kierunku gier, które mogą być ich ocaleniem?
Szczerze? Nie mam pojęcia, co będzie. Uważam jednak, że żyjemy w bardzo ciekawym, ale i niepokojącym z perspektywy kinomaniaków momencie. Czas pokaże, co szykuje dla nas przyszłość. Mam nadzieję, że kino nie stanie się melodią przeszłości. Oby fani gier mogli ujrzeć na wielkim ekranie ukochane postaci, historie i światy przedstawione. I oby były one tworzone przez pasjonatów! Być może Hollywood, zamiast walczyć z branżą gier o zainteresowanie i portfel konsumenta, postara się o jak najlepsze produkcje.
Zobacz także: