Gra o tron z najpopularniejszego serialu w historii nagle zmieniła się w... najbardziej znienawidzony. Trwało to zaledwie chwilę, ale czy taka sytuacja jest w ogóle uzasadniona?
Gra o tron kończy się za kilka dni. Kulminacja ośmiu lat oczekiwania milionów fanów, prawdopodobnie najlepszego (a na pewno najdroższego) serialu, jaki kiedykolwiek powstał, czeka tuż za rogiem. Poprzedni odcinek pobił rekordy oglądalności, nie wszyscy są jednak zadowoleni. Pośród zachwytów, co raz silniej słychać głosy sprzeciwu, nawet oburzenia na aktualny ósmy sezon. Czy jakość spadła, scenarzyści obniżyli poprzeczkę, budżet drastycznie zmalał, a efekty stały się obrazą dla oczu? Stało się coś znacznie gorszego - twórcy David Benioff i D.B. Weiss ośmielili się mieć inną wizję na postacie, których losy kreują od początku serialu, niż rzesze fanów, którzy mieli własne pomysły i oczekiwania.
W zasadzie od początku sezonu słychać sporo narzekania. Dla jednych akcja rozwija się zbyt wolno i mają oni poczucie, że Gra o tron w swym finale marnuje czas, który mogłaby poświęcić na zamknięcie wielu niedokończonych wątków. Inni zawiedli się długo oczekiwanym starciem bohaterów z armią nieumarłych (była ona dla nich zbyt ciemna i chaotyczna) i nie zgadzają się z tym, że to Arya zadała śmiertelny cios Nocnemu Królowi, a nie Jon Snow. Niektórzy czują się oszukani, bo ich faworyt Jaime Lannister, wbrew sygnałom świadczącym o jego przemianie, okazał się być dokładnie tym, kim był od samego początku pierwszego sezonu. Mamy w końcu chyba najliczniejszą i najgłośniejszą grupę, która uważa, że została zdradzona przez twórców, którzy zmienili w ostatniej chwili charakter Daenerys, przekonani o tym, że ta nigdy nie dopuściłaby się straszliwych czynów z odcinka The Bells. Czy aby na pewno?
Wyzwolicielka z okowów, konsekwentnie od początku serialu kroczy drogą zemsty; pod płaszczykiem wybawienia od niewolnictwa i tyranii, smoczym ogniem i mieczem narzuca innym swoją wolę. Przekonana o własnej wielkości i dobroduszności, chciała być kochana i wielbiona jako najlepszy i jedyny władca. Co mogło jednak umknąć wielu widzom, to prosty fakt, że Daenerys pod fasadą pięknej i delikatnej blondynki, skrywa osobowość tyrana. Zauważyć to można podczas biesiady poprzedzającej bitwę z nieumarłymi; gdy spojrzała po sali, widziała grupki przyjaciół - coś, czego ona nigdy nie miała. Każda osoba z jej otoczenia była jej poddanym, a najbliższa osoba, która mogłaby uchodzić za przyjaciela - Ser Jorah Mormont - nie żyje. I tak było od samego początku. Daenerys, w przeciwieństwie do Jona, nie wzbudza podziwu i sympatii. Szacunek, który dostaje od innych, pochodzi ze strachu i faktu posiadania przez nią trzech smoków. To absolutnie piękna ironia losu, że to właśnie Daenerys, koniec końców, stała się szaloną królową, czymś, czym sama gardziła i co w postaci Cersei chciała obalić. Wszystkie znaki były widoczne od początku, punktem zapalnym stało się dla niej poczucie zdrady i zazdrości oraz strach, że Jon jako prawowity dziedzic tronu, pomimo zapewnień, odbierze jej upragniony tytuł i chwałę. Spalenie miasta razem ze wszystkimi jej mieszkańcami to nie była decyzja, którą podjęła nagle, w ostatniej chwili - podczas ostatniej rozmowy z Jonem, przed atakiem na Królewską Przystań, powiedziała to wyraźnie, sugerując, że skoro lud nie chce jej kochać, będzie się jej bał. Taktyka, jaką obrała, by spełnić ten cel,wydaje się więc idealna, z jej chorego punktu widzenia.
Czy jest to zdrada wartości, jakie wyznawała Daenerys? Zmiana jej charakteru? I czy to w końcu tak dziwne, że akurat twórcy Gry o tron, serwują fanom dokładną odwrotność tego, czego oczekiwali? Robią to od ośmiu lat i dotychczas było to największą siłą serialu; dlaczego nagle stało się wadą? Czyż znając gusta panów Benioffa i Weissa, nie można było przypuszczać, że Daenerys, ulubienica fanów, w ostatecznym rozrachunku złamie im serca? To serial, w którym nie ma szczęśliwych zakończeń, a satysfakcja zawsze bywa krótkotrwała. Fani popełnili podstawowy błąd, zakładając, że bohater nie jest zdolny do pewnych czynów, zapominając, że to postać fikcyjna, która zrobi to, co scenarzysta jej nakaże.
To nie jedyny przypadek sytuacji, gdy fani są wściekli na twórców lub całą franczyzę, gdyż według ich mniemania postacie powinny być dokładnie takie, jak w ich wyobrażeniach, a scenariusze takie jak w ich fantazjach. Obiektem zmasowanego ataku wściekłych fanów Gwiezdnych Wojen, stał się dwa lata temu reżyser i scenarzysta Rian Johnson, twórca Ostatniego Jedi. Wśród wielu zarzutów, największe cięgi dostały mu się za kierunek, jaki obrał on dla ulubieńca fanów, Luke'a Skywalkera. Ja na przykład zawsze wolałem Hana, co nie zmienia faktu, że ogromna rzesza fanów nie była w stanie zaakceptować nowej wersji bohatera trylogii Star Wars. "To nie jest Luke", dało się słyszeć zewsząd, a do tego chóru dołączył sam odtwórca roli, Mark Hamill, mówiąc w wywiadach, że grając postać, wyobrażał sobie, że jest ona kimś innym, nie tym samym Lukiem, w którego wcielał się od 1977 do 1983 roku. Zarówno on, jak i obrażeni fani wpadli w tę samą pułapkę, narzucając własne poglądy i ograniczenia na fikcyjną postać. Tyle że Luke Skywalker, tak jak Daenerys Targaryen, nie jest postacią prawdziwą - ich losy i czyny są uzależnione w pełni od wizji artystycznej twórców. Jeśli ktoś inny, zamiast Johnsona, chciałby, aby Luke przeszedł na ciemną stronę mocy i stał się czystym złem, reinkarnacją własnego ojca, być może dostalibyśmy film o tytule Mroczny Jedi albo Zemsta Jedi. Jeśli jeszcze inny reżyser zapragnąłby, aby Luke sam jeden uratował całą galaktykę, dostalibyśmy taki właśnie film; ale Rian Johnson miał taką, a nie inną wizję, kreatywną wolność i zrobił to, co chciał - na tym polega bycie artystą.
Z podobnym problemem borykali się Zack Snyder i jego scenarzyści w uniwersum DC, David S. Goyer i Chris Terrio, którym przypadła niewdzięczna rola ukazania w nowy, świeży sposób postaci Supermana i Batmana. Przyzwyczajeni do starych wersji z filmów i komiksów, fani DC reagowali identycznie jak fani Gwiezdnych Wojen - oburzeniem, niechęcią, brakiem akceptacji i hasłami "Nie mój Superman". Przyzwyczajenia i szufladki, w jakie włożyli swoje ulubione postacie, sprawiły, że w ich głowach bohaterowie nie mogli się zmienić, nigdy. Musieli być dokładnie tacy jak ich wyobrażenia, inaczej przestaliby w ich mniemaniu być tymi postaciami. Superman nie był Supermanem, bo za mało się uśmiechał i nie uratował odpowiednio dużo ludzi, Batman nie był sobą, bo zabijał przestępców. Tyle że każdy z tych bohaterów robił to zarówno w filmach, jak i w komiksach, czego źli na nowe wersje tych postaci fani nie byli w stanie dostrzec i zaakceptować. Okazało się, że wolność twórcza kończy się tam, gdzie zaczyna się strefa komfortu fanów. Tak wielu z nich zapomniało najwyraźniej, że gdyby sami twórcy zawsze posłusznie słuchali fanów, nie dostalibyśmy jednych z najbardziej ikonicznych i wysoce ocenianych superbohaterskich opowieści, jak Batman: Powrót Mrocznego Rycerza, Superman: Czerwony Syn czy Przyjdź Królestwo.
Podobnie miała się sytuacja w serialu Titans, gdzie scenarzyści Geoff Johns i Akiva Goldsman postanowili dokonać dekonstrukcji kojarzonych raczej z wesołymi i kolorowymi postaciami Młodych Tytanów, ukazując ich mroczne oblicze. Już po emisji pierwszego odcinka, gdy w ciemnej alejce Dick Grayson, alias Robin, brutalnie łamie przestępcom kończyny i w sposób drastyczny okalecza ich, fani unisono zakrzyknęli, że Robin nigdy by tak nie postąpił. Komiksowy Robin zapewne podałby złoczyńcom herbatę z cytryną i biszkoptami, a ten nowy nic tylko by ich tłukł kijem. To kolejny problem fanów przyzwyczajonych do własnej fikcji, dodatkowo zderzających się ze ścianą adaptacji komiksu - medium rysunkowego, działającego często na rysunkowych zasadach - z filmem, który musi zachować choćby elementarne szczątki realizmu by nie popaść w śmieszność. Prawda jest taka, że zarówno komiksowy Robin, jak i taki, który mógłby istnieć w prawdziwym świecie, dokonałby na ludzkim ciele takich samych zniszczeń, różnica polega na tym, że twórcy komiksowi ograniczeni kategorią wiekową i zasadami, nie mogą rysować urywanych kończyn i hektolitrów krwi - to nie Deadpool czy Lobo. Pokazanie od strony realistycznej skutków działań Batmana, Supermana czy Robina, to nie zdrada charakteru postaci, tylko inne spojrzenie na nią. Ale to jedynie dygresja.
Teflonowe dotąd i nietykalne uniwersum Marvela spotkało się z żywiołową reakcją wielu fanów, którzy zupełnie inaczej wyobrażali sobie zakończenie 11 letniej Sagi Nieskończoności. Tak jak z Grą o tron, w przypadku Avengers: Koniec gry mówiono o pójściu na łatwiznę i zdradzie bohaterów. Hulk miał siać zniszczenie, zamiast tego był inteligentny, spokojny i nosił okulary. Thor przytył i zapuścił się, nie wyglądając ani trochę heroicznie i będąc ciągłym obiektem żartów. Czarna Wdowa zginęła bez sensu. Bohaterowie zbyt prosto i banalnie odzyskali kamienie nieskończoności i przywrócili poległych w poprzedniej części przyjaciół. A wszystko to wśród oskarżeń o brak logiki ze strony scenarzystów Christophera Markusa i Stephena McFeely'ego, którzy naszpikowali scenariusz ogromem dziur fabularnych. I oczywiście, jak każdy przypuszczał, Tony Stark poświęcił swe życie i uratował świat. Jednym słowem, nuda. Sztampa. Każdy fan wymyśliłby lepszy scenariusz i bardziej godne zakończenie.
Czy to początek nowego trendu? Czy to fani powinni dyktować twórcom, jak pisać, co wymyślać i co wolno, a czego nie wolno im robić z ich ulubionymi bohaterami? Jaka wizja jest słuszna, a jaka już nie, lub jakie warunki musi spełniać bohater, by być nim nie tylko z nazwy. To potencjalne zagrożenie dla wolności i kreatywności twórców, którzy mogą nie chcieć przyjść do dużej franczyzy w obawie przed kajdanami, jakie zostaną nałożone na ich pomysły. Wszystko kręci się wokół pieniędzy, a jeśli fani głosują swoimi portfelami, szefowie wytwórni widząc wyniki finansowe, mogą nie chcieć w swych szeregach twórców niezależnych, odważnych, łamiących schematy i tworzących nowe trendy. Zamiast tego wybór może zawsze padać na bezpiecznego i posłusznego wyrobnika, który jak od linijki będzie dawał fanom dokładnie to, czego tak bardzo jak widać pragną - w kółko i ciągle tego samego. Żadnych zmian, jak w przysłowiu o tym, że lubimy najbardziej te piosenki, które już znamy.
Być może wielkie franczyzy to zwyczajnie nie miejsce dla niepokornych artystów, jak to się jednak ma w stosunku do Gry o tron? To przecież marka, której znakiem rozpoznawczym było łamanie schematów i przyzwyczajeń widzów, często wręcz karanie ich za kibicowanie ulubionej postaci, która skończy marnie, podczas gdy ta najbardziej znienawidzona będzie bezpieczna przez wiele sezonów. O czym to świadczy, skoro nawet fani tak nieprzewidywalnej rozrywki mogą być źli, że ta jest...zbyt nieprzewidywalna, że fabularnie nie idzie w zgodzie z tym, co sami chcieli zobaczyć. Może już najwyższa pora po prostu dać twórcom tworzyć i nagradzać ich za odmienność i oryginalność, tak bardzo pożądaną w czasach, w których najpopularniejszymi słowami w świecie filmowym są remake, prequel i uniwersum. Modelowym przykładem okresu, gdy koncepcja artystycznej i kreatywnej wolności była rzeczą świętą, są lata 70., które dały nam takie klasyki jak Szczęki, Obcy - 8. pasażer Nostromo, Gwiezdne Wojny, Ojciec chrzestny, Taksówkarz, Czas Apokalipsy, Lot nad kukułczym gniazdem, Rocky, Teksańska masakra piłą mechaniczną, Egzorcysta, Łowca jeleni, Żywot Briana czy Mechaniczna pomarańcza. Wymieniać takie tytuły można by długo, wszystkie jednak mają wspólny mianownik - każdy z nich jest inny i nie da się go pomylić z żadną inną produkcją. Czy tak piękne czasy czystej kreatywności kiedykolwiek powrócą? To zależy tylko od nas.