Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki to nie jest zły film. Po latach widać to lepiej
Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki osiągnął sukces w 2008 roku, ale mniejszy, niż się spodziewano. Krytyka i co więcej hejt wylały się na ten film. Nie rozumiałem tego w 2008 roku i nie rozumiem do dziś po ponownym seansie.
Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki to nie jest zły film. Myślałem tak po obejrzeniu go w 2008 roku i myślę tak dziś po ponownym seansie w ramach przygotowań do piątej i finalnej części. Można powiedzieć krótko: sytuacja z wybuchem negatywnych reakcji na film Stevena Spielberga była rozdmuchana do granic możliwości i tak naprawdę z grubsza pozbawiona większego sensu. To był efekt kilku czynników, w którym króluje to, co zawsze jest problemem przy powrotach ikonicznych postaci: ludzie oczywiście lubią to, co znają, ale gdy nie dostają dokładnie tego samego w tym samym stylu, zaczyna robić się kłopot. Następuje zderzenie wygórowanych oczekiwań z rzeczywistością, która oferuje jak najlepszą jakość, ale nie to, czego ludzie chcą. Jest to swoisty festiwal absurdu, bo te oczekiwania nigdy by nie zostały spełnione, a bynajmniej to nie oznacza, że Steven Spielberg nie dostarczył jakościowej rozrywki godnej tej serii! Nic bardziej mylnego! Stąd właśnie poprzez analizę argumentów powtarzanych w tamtych czasach powstaje prosty wniosek o przesadnym rozdmuchaniu i mocnym niezrozumieniu tego, czym Indiana Jones zawsze był.
Indiana Jones i świadomy kicz
Trzeba pamiętać, czym George Lucas oraz Steven Spielberg inspirowali się, tworząc każdą część Indiany Jonesa. Początkowo były to rzeczy z lat 30., które po przekuciu ich wizji na ekran stawały się standardem Kina Nowej Przygody. To były inspiracje rzeczami pulpowymi, kampowymi i świadomie kiczowatymi, a to wszystko jest obecne w każdej części, która akceptując nadnaturalną rzeczywistość archeologa, daje ponadczasową przygodę. Przy Królestwie Kryształowej Czaszki mamy to samo, ale z innej epoki, bo tutaj występują bardzo pomysłowe i czasem nawet wesoło urocze inspiracje kinem sci-fi klasy B z lat 50. Ten klimat aż wylewa się z ekranu i nadaje charakterystycznego stylu czwartej części przygód Indy'ego, jednocześnie zachowując charakter tego, czym Indiana Jones jest i powinien być. Aż nadto widać, jak Spielberg czerpie pełnymi garściami z popkultury i świata lat 50., bawiąc się w pełni na każdym polu; zarówno wizualnym, jak i fabularnym. Tak naprawdę każda część Indiany Jonesa pod tym kątem notowała swoistą ewolucję, odnajdując własny, wyjątkowy styl i czwórka świetnie się w to wpisuje.
Najbardziej absurdalnie niedorzeczną krytyką Indiany Jonesa 4 jest przyrównanie Mutta (Shia LaBeouf) do Jar Jar Binksa z Gwiezdnych Wojen. Nie przeczę, że potencjał tego bohatera nie został w pełni wykorzystany, a w pewnym momencie można odnieść wrażenie, że pomysł na niego gdzieś wyparował, ale takie porównanie i tak jest delikatnie mówiąc nad wyrost. Mutt nigdy nie był postacią ani irytującą, ani sztucznie zabawną, a pomysł wyjściowy na niego jest wyśmienitą zabawą konwencją. Widać idealnie jak wychodzi od inspiracji postacią Marlona Brando z tamtych czasów i jest w pełni wpisany w kulturę lat 50. Przez to też jego charakterystyczność dobrze wpasowuje się w konwencję filmu. Nawet jego relacja z Indianą ma sens, jest solidnie poprowadzona aż do momentu, w którym coś zgrzyta. Moment, w którym ich relacja powinna być pogłębiona emocjonalnie, tak jak w trójce było to z Indym i jego ojcem, tutaj zasadniczo nie istnieje i pojawia się zmiana w stylu „bo tak”. To przez to nie można do końca kupić go jako postaci, która przez niedoróbki stricte po stronie Spielberga zwyczajnie nie może odpowiednio wybrzmieć. Jednak po latach trudno bynajmniej nazywać go jedną z kluczowych wad, gdy jest zwyczajnie niegroźnym tłem i to nawet bardzo przyzwoicie zagranym pod kątem emocji przez LaBeoufa.
Indiana Jones i kosmici
Motyw nadnaturalny zawsze był częścią serii Indiana Jonesa. Fanom nie przeszkadzały duchy z Arki Przymierza, kult wyrywający serca czy Święty Graal, a przeszkadzają kosmici z innego wymiaru. Przecież w żadnym razie ani to nie odstaje od poziomu nadnaturalności poprzednich, ani nie przekracza jakichś granic. Znów dostajemy oczekiwania kontra rzeczywistość. Tak jakby niektórzy przez pryzmat nostalgii nie widzieli, że różnic w poziomie tych wątków nie ma żadnych. Kwestia Kryształowej Czaszki jest prowadzona w klimacie serii, w tym samym stylu i dobrze napędza rozwój fabuły. Końcowy wylot spodka jest efektowny i może w tym leży problem? Ta konkluzja w kwestii zwrócenia czaszki i ucieczki kosmitów do domu nie dała pełni satysfakcji, tak jak fabuły poprzednich części. Jednocześnie idzie to inną ścieżką niż poprzednicy, ale czy to akurat złe i warte krytyki? Nie powiedziałbym, bo historia pomimo zgrzytu, nadal jest interesująca i fajnie przedstawiona. Ma ona styl, klimat i cel, w którym konkluzja nie spełnia emocjonalnych obietnic w pełni.
Indian Jones i kiepskie CGI
Po latach problemem filmu Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki są efekty specjalne. Ta produkcja powinna być tworzona jak Przebudzenie Mocy, czyli w równowadze pomiędzy efektami komputerowymi a praktycznymi. Tutaj jednak Spielberg chyba jedyny raz w swojej karierze przesadnie zachłysnął się CGI (Player One bym tu nie stawiał za przykład, bo świat gry wideo determinował wizualny styl filmu) i to czuć po latach, gdy przez to też jest zaskakująco sporo scen wizualnie niedopracowanych, trącących sztucznością czy wręcz niestrawną głupotą (skakanie Mutta po drzewach niczym Tarzan po prostu nie działa i jest przesadnym już kiczem). Są momenty, które prezentują się wyśmienicie i pomimo wyraźnych zgrzytów technologicznych, są popisem tego, w czym Steven Spielberg czuje się jak ryba w wodzie. Chodzi o to, jak Janusz Kamiński kierowany przez reżysera potrafi tak fantastycznie kręcić rzeczy, które pozornie doskonale znamy, by sprawiały wrażenie wyjątkowych, klimatycznych i emocjonujących. To czuć szczególnie właśnie przy pościgu w dżungli, ale jednocześnie pod kątem efektów specjalnych ta scena wypada najbardziej sztucznie. Zwłaszcza ten moment, gdy Spielberg idzie o krok za daleko: z jednej strony fajnie wygląda pojedynek na szable pomiędzy dwoma autami, z drugiej, gdy Mutt robi szpagat niczym Jean-Claude Van Damme, a kwiatki biją go w krocze, to jest po prostu durne i niegodne tego reżysera. A jednocześnie pościg samochodów za motorem wizualnie perfekcyjny. Dwa pościgi, które mogą wywołać odmienne wrażenia.
Cate Blanchett może brzmieć dziwnie z rosyjskim akcentem, ale to właśnie sprawia, że jej czarny charakter doskonale wpisuje się w klimat i kiczowatość Indiany Jonesa. Czy ta stereotypowa sowiecka wojowniczka naprawdę różni się bardzo od stereotypowych nazistów w płaszczach z części pierwszej? Nie wydaje mi się. Pomysł na to, by zmienić nazistów na Sowietów był strzałem w dziesiątkę, a Blanchett swoją charyzmą i solidnie nacechowanymi motywacjami nadaje tej postaci charakteru. Większym problemem jest Ray Winstone i dość głupie skakanie pomiędzy byciem potrójnym agentem. To teoretycznie miały być twisty, które nie działały w 2008 roku i nadal są zbyt banalne, by móc do siebie przekonać. Jeden z nieudanych motywów tej części.
James Mangold, reżyser Indiany Jonesa 5 podjął się zdiagnozowania problemu czwórki. Powiedział tak:
Biorąc pod uwagę ten komentarz oraz inną wypowiedź o złym podejściu do MacGuffina (cel fabularny), trudno się z filmowcem zgodzić. Przecież Królestwo Kryształowej Czaszki jest wręcz doskonale samoświadomym filmem operującym nawiązaniami do popkultury lat 50. i inspiracją tego, czym Indy kierował się od samego początku. To widowisko przecież nie tylko wie, o czym dokładnie jest, ale też dobrze wykorzystuje wiek Indy'ego (w przypadku czwórki 66 lat) bez popadania w przesadę. Mangold sugeruje, że Kryształowa Czaszka ma niewiele wspólnego z Indym i wskazuje, że jest to wada. Czy aby na pewno? Cała fabuła wywodzi się z tego, że chce on pomóc przyjacielowi, który wplątał się w tarapaty, a poprzez relację z Muttem oraz znów z Marion bardzo się zmienił, dojrzewając do ról, które przez różne problemy były mu dalekie. Powiedzenie, że Kryształowa Czaszka jest bez wyraźnego związku z Indym i z tym, przez co przechodził, jest po prostu nieprawdą i dość dziwną próbą ustawienia własnego filmu na pozycji wyższości do krytykowanej poprzedniej części.
Trudno mi jednak szczególnie narzekać na to, co tutaj przygotowano, bo wiecie co? Trylogia Indiany Jonesa też nie była perfekcyjna! Też ma wiele wad, niedoróbek i nieudanych pomysłów. W tym właśnie leży sęk, że kontynuacja czegoś tak kultowego i oglądanego tak często sprawia, że my już zwyczajnie nie dostrzegamy tych wad w oryginale, a już w nowym sequelu jak najbardziej i chyba nawet mocniej na nie reagujemy. Stąd bierze się tak emocjonalna i rozdmuchana reakcja niektórych osób, które w 2008 roku zaczęły hejtować (nie mylić z krytyką) ten film. Zasadna krytyka tyczy się oczywiście błędów Królestwa Kryształowej Czaszki, ale ani nie zabiera temu filmowi jego wartości rozrywkowej, ani tego, jak dobrze wpisuje się to w klimat i styl serii Indiany Jonesa. To przypadek nostalgii, która tak bardzo nas zaślepia, że zapominamy o błędach pierwowzoru, a jednocześnie przez ten pryzmat wyolbrzymiamy problemy kontynuacji. Nie wiem, czy tak samo jest z filmem Indiana Jones i artefakt przeznaczenia, ale nie byłbym zdziwiony, gdyby ta przesada też tutaj nie biła pełną mocą.
Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki to dobry film przygodowy z ładnie nakręconą akcją, humorem i klimatem godnym tej serii. Można dostrzec w mediach społecznościowych, że gdy emocjonalna reakcja zniknęła po latach, ludzie oceniają ten film o wiele lepiej. Na to on zasługuje jak najbardziej, bo dostarcza wrażeń pomimo swoich wad.