Musicale – rzecz o koordynacji i nie tylko
Lubicie musicale? Bo jeśli tak, właśnie do kin wchodzi naprawdę dobry, a jeśli nie, to może po prostu nie widzieliście dobrego...
Musical. Taki dziwny film, w którym aktorzy co jakiś czas przestają zachowywać się normalnie, nagle nie wiadomo skąd rozlega się muzyka i rozpoczyna się sekwencja taneczno-śpiewana (nie każdy aktor to potrafi). Prawda, że to dziwne? Jeśli spojrzeć na to z odrobiną dystansu, wydaje się to mocno nienaturalne. Ale z drugiej strony nie przesadzajmy. Spoglądając z dystansu, nie można też naturalnym nazwać ganianie za twardym balonem kilkudziesięciu facetów, którzy nawzajem usiłują wkopać go do zrobionej z kilku desek ramki. A tym też pasjonują się miliony ludzi na całym świecie. Jeszcze więcej niż musicalami. Więc zawieśmy niewiarę i przyjrzyjmy się przez chwilę filmowym musicalom.
Nakręcono ich przecież mnóstwo. I wiele z nich to filmy ważne i kultowe. Skąd się w ogóle wzięły? Oczywiście z teatru, czy raczej na poły z teatru, na poły z estrady. Idea tańczenia, śpiewania i zabawiania publiczności ma przecież setki lat. Z czasem ten gatunek jakoś ewoluował, zmieniał się, miał swoje najróżniejsze oblicza (od wodewilu po operetkę). Aż w końcu okrzepł w postaci musicalu. Formy, która w swej teatralnej wersji do dziś świetnie sobie radzi. Nowy Jork i Londyn są oczywiście dwiema najważniejszymi stolicami gatunku, ale i nam w Warszawie coś czasem skapnie. Sam sceniczny musical też ewoluował – dziś to on częściej czerpie z kina, niż staje się dla niego inspiracją, ale to wciąż rewelacyjne widowiska.
Ale nas znacznie bardziej interesują musicale filmowe. Jak łatwo się domyślić, nie pojawiły się one wraz z początkiem kina. Żeby zobaczyć je na ekranie, trzeba było trochę poczekać. A dokładniej poczekać na to, aż kino ogarnie problem dźwięku. Ale kiedy też już się pojawił, poszło z górki.
Szybko okazało się, że musicale (obok westernów) stały się wizytówką Hollywood. Pojawili się zarówno ich twórcy, jak i wykonawcy, którzy przeszli do historii. Czy wręcz do legendy. Skoordynowany taniec i śpiew stał się marzeniem każdego początkującego aktora. A plakaty Freda Astaire'a, Gingers Rogers, czy Gene'a Kelly'ego wisiały nad tysiącami łóżek.
Już wtedy ciekawych fabuł (co dziś jest nagminne) zaczęto szukać w innych mediach. Idealnym przykładem takiego musicalu jeszcze z lat trzydziestych był oczywiście pamiętny The Wizard of Oz na podstawie powieści L. Franka Bauma z młodziutką Judy Garland. Ten film uznaje się często za początek złotej ery musicali.
Nie było wtedy roku bez nowych tytułów w kinie. Za wizytówkę tamtych czasów uznaje się Singin' in the Rain – autotematyczną opowieść o początkach kina dźwiękowego i problemach aktorów tamtych czasów. Hollywood uwielbia opowiadać o sobie. Zauważcie, że nawet ten dzisiejszy tekst powstaje z okazji premiery filmu La La Land, który też jest musicalem o problemach artystów z Hollywood. Historia lubi się powtarzać.
Tymczasem mijały lata, musicale filmowe powoli ewoluowały i szukały inspiracji coraz dalej. Coraz częściej sięgano po dość karkołomne połączenia. I czasami przynosiły one spory sukces. Najlepszy przykład – musical opowiadający o współczesnych nowojorskich emigrantach, oparty na fabule Romea i Julii Williama Szekspira. To oczywiście West Side Story. Film, a wcześniej wielki sukces sceniczny na Broadwayu – w tamtych czasach (przełom lat 50. i 60.) taka była najczęstsza droga musicali. Podobną przeszły The Sound of Music, Fiddler on the Roof Hello Dolly! Cabaret czy Hair
Czasem droga ze sceny na ekran trwała długie lata. Hair w teatrze zadebiutowało w 1968 r. Film Milosa Formana miał premierę w 1979 r., czyli ponad dekadę później, w czasach, gdy hippisi byli już raczej pieśnią przeszłości. Ale i tak widowisko porwało tłumy.
Ten musical świetnie też pokazuje, jak szeroko podchodzono już do szukania inspiracji musicalowych. To właśnie lata siedemdziesiąte były czasem wielkich poszukiwań – co jeszcze można by ciekawie i mocno przełożyć na musical. Opowieść o Jezusie, powieść o rewolucji francuskiej, historyjki o kotach, stare, drugorzędne powieści grozy? To wszystko trafiło na scenę i odniosło wielki sukces. Acz paradoksalnie nie wszystko dało się przełożyć na filmy.
Do musicali coraz mocniej wkraczała też muzyka rockowa. A w kinie wywoływało to coraz większy konflikt. No bo film pełen rockowych piosenek jest niewątpliwie filmem muzycznym, ale musicalem nazwać go nie zawsze da się. No, czy ktokolwiek kiedykolwiek pomyślałby o The Blues Brothers jako musicalu?
Tymczasem już taki The Rocky Horror Picture Show to musical co się zowie. Ale na dłuższą metę granice gatunku coraz bardziej się zacierały. Tym mocniej, że powstawały też filmy po prostu skupiające się na muzyce i tańcu – jak Saturday Night Fever. Czasem ci sami aktorzy występowali i tu, i tu – jak właśnie John Travolta, który rok po wspomnianej Gorączce sobotniej nocy wystąpił w klasycznym musicalu Grease.
Kolejne dekady to już ścisły związek musicali scenicznych i kina. Z jednej strony kino nadal sięga po wielkie sceniczne tytuły – często po dekadach od ich premiery na Broadwayu (Evita, Chicago), z drugiej coraz częściej sukces filmu powoduje stworzenie na jego podstawie musicalowej wersji scenicznej – takiego zaszczytu dostąpiły chociażby animacje The Lion King Beauty and the Beast, czy Shrek a także filmy fabularne Producenci, Billy Elliot, Legally Blonde, Ghost czy Hairspray. Ten ostatni przeszedł zresztą pełne koło – od niezależnego filmu Johna Watersa, przez popularny musical, po jego Hairspraypełną gwiazd. Podobny charakter ma w pewnym sensie tegoroczna oczekiwana kinowa premiera nowej wersji Beauty and the Beast.
Dziś musicale są po prostu częścią wielkiej popkulturowej machiny. Jeśli można stworzyć sceniczną musicalową wersję żartów Monty Pythona, a z drugiej strony sensownie i ciekawie umieścić czysto musicalowy odcinek, w takich serialach jak Buffy The Vampire Slayer czy Grey's Anatomy, to naprawdę oczekiwać możemy wszystkiego. Nic dziwnego, że coraz częściej pojawiają się całe seriale mniej lub bardziej oparte na koncepcji musicalu – Glee, Smash czy Galavant.
A jak to wygląda w Polsce? Niestety tak sobie. Co prawda wciąż można obejrzeć na scenie słynny pierwszy polski musical Metro, ale jakoś nie dziwi mnie, że nigdy nie stworzono jego wersji ekranowej – to po prostu słaba fabuła. Polscy aktorzy śpiewają i tańczą nie gorzej od tych amerykańskich czy brytyjskich, ale niestety nie potrafimy wykorzystać ich ekranowo. Ostatnia, zeszłoroczna próba – film #WszystkoGra –świetnie to udowodniła. Słaba, pretekstowa, a i tak źle opowiedziana fabuła była w nim połączona z garstką piosenek, które nawet niespecjalnie do niej pasowały i nie układały się w jakąś sensowną muzyczną całość. Jeśli sięgnąć naprawdę głęboko – mieliśmy pewne musicalowe próby (jak chociażby w filmie Barei Małżeństwo z rozsądku), ale od dawna nie mamy tu żadnych efektów. A aktorzy się marnują. Dobrze, że chociaż czasem niektórzy pobawią się w takie filmy za granicą – jak chociażby Jacek Koman w Moulin Rouge!
Ten lekki wstęp do musicalologii to oczywiście z powodu premiery filmu La La Land. Sympatycznego, hollywoodzkiego musicalu, który zgarnął komplet Złotych Globów i ma spore szanse w wyścigu oskarowym. Ale niezależnie od nagród, to po prostu idealnie uchwycona idea klasycznego musicalu, oddana przy pomocy możliwości współczesnego kina. No i ze współczesnymi gwiazdami. Jeśli więc idea tańczących i śpiewających aktorów was nie odrzuca – naprawdę warto. A jeśli – jakimś trafem – nie mieliście do tej pory do czynienia z musicalami – to świetny wstęp. Potem przed wami dziesiątki fascynujących opowieści.