M. Night Shyamalan – dokąd idziesz Shyamalanie?
Reżyser M. Night Shyamalan właśnie pokazuje światu „Split”, swój dwunasty już film. I jak ostatnie lata pokazały, w przypadku tego filmowego twórcy, kolejny jego projekt nie musi oznaczać spektakularnego sukcesu, a nawet dzieła udanego. Do dzisiaj jeszcze głośne nazwisko hinduskiego filmowca kojarzyło się bardziej ze zdecydowanie zniżkowym trendem i jeśli rozbudzało emocje, to jedynie w kategoriach sromotnej klęski.
W kwestii wyjaśnienia. O M. Night Shyamalan zwykło się pisać jak wyżej – hinduski reżyser. Ale jaki on hinduski? Owszem urodził się w Indiach, w miejscowości Mahé, ale już wychowywał i całą swoją edukację pobierał w USA. Tam też studiował na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Nowojorskiego. Innymi słowy powinno się mówić i pisać – amerykański reżyser hinduskiego pochodzenia. Całe jego myślenie o kinie, język filmu, jaki eksponuje na ekranie, to czyste Hollywood, choć z różnym skutkiem. Do tego wątku jeszcze zresztą wrócimy. Ponieważ sinusoidalność w przypadku Shyamalana to obecnie znak rozpoznawczy tego z całą pewnością niepozbawionego wyobraźni artysty. Zacznijmy więc od początku. No prawie początku.
Jest rok 1999, do kina wchodzi obraz mało znanego reżysera, który do tej pory popełnił dwa pełnometrażowe filmy. Były to Praying with Anger (1992), o którym właściwie nic nie wiadomo, oraz Dziadek i ja, który można uznać za swoisty wstęp do tego, co nierozpoznawalny jeszcze autor pokaże we wskazanym roku 1999. W tym miejscu możemy się zastanowić przez chwilkę, kto bardziej rozjaśnił gwiazdę młodego Haleya Joela Osmenta? Czy Robert Zemeckis pięć lat wcześniej w oscarowym Forrest Gump czy jednak M. Night Shyamalan w głośnym, zwalającym z nóg i przebojowym The Sixth Sense? Bo że Steven Spielberg ugruntował status Osmenta jako kolejnego „złotego dziecka Hollywood”, wypuszczając na ekrany Artificial Intelligence: AI, to rzecz oczywista. Oczywiście, że to Shyamalan pozwolił małoletniemu aktorowi niemalże bezwstydnie obnażyć swój talent. I jeśli dziś zachwycamy się Szóstym zmysłem, jego pomysłem, poprowadzeniem narracji, atmosferą i szokującym twistem w finale, to w równym stopniu na jakość oraz wartość tego filmu wpływa znakomita kreacja wówczas, w chwili premiery, jedenastoletniego chłopca. No ale to wszystko było możliwe dzięki właśnie urodzonemu w Indiach, amerykańskiemu twórcy.
Pamiętam jak dziś, kiedy usiadłem w kinowym fotelu, jeszcze jako zwykły widz, żaden dziennikarz, żaden krytyk czy inny pismak. Ale osoba z pewnością obyta z prasą branżową. Wiedziałem, na co idę, ale nie spodziewałem się, że dostanę coś takiego! Taką torpedę, taką dawkę strachu, a dla mnie osobiście też stresu, ponieważ alergicznie nie znoszę bać się w kinie. I po osiemnastu latach od premiery Szóstego zmysłu dalej nie lubię. Dlatego jeśli z zawodowego obowiązku muszę, to cierpię i w zasadzie wszystkie horrory mi się podobają, to znaczy nie podobają, ale są dobre, bo ja chowam się, wiercę w fotelu, czuję się nie a propos. Ale wróćmy do przeboju Shyamalana. Zaczyna się projekcja i wszystkie koszmary dają znać o sobie w najlepsze. Już czuję to mrowienie, ten dyskomfort, niepokój i w zasadzie chciałbym dać nogę z kina, ale coś mnie jednak powstrzymuje. Zaraz, przecież ten film ma historię, ten przerażający obraz jest mistrzowsko reżyserowany. I jak to jest zagrane! Choć się boję, to na własnej skórze doświadczam właśnie bardzo dobrego filmu o dziewięcioletnim chłopcu, który widzi zmarłych. Suspens godny samego Hitchcocka. Groza jak u Williama Friedkina. Płynność, no niemalże Spielberg. Kim jest ten facet, który tak mnie wtedy urządził, a i tak gotów byłbym wstać i bić mu brawo, aż by palce popuchły? Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ów dżentelmen przestawił się osobiście w rzeczonym filmie. M. Night Shyamalan zwyczajem wywołanego już Hitchcocka lubi pojawić się w swoich produkcjach. Takie osobliwe cameo. Ale nie tak jak słynny twórca The Birds, któremu czasami wystarczał jego własny cień. Shyamalan po prostu w swoich filmach gra jakąś epizodyczną rólkę. I zawsze jest w tym ujmująco zabawny. W najnowszym Split też się oczywiście pojawia. Tak czy inaczej zarówno autorem Szóstego zmysłu, jak i samym „… zmysłem” byłem olśniony, zauroczony i… ze strachu. Tak w moim, i myślę, że w poczuciu milionów kinomanów, narodził się wówczas nowy mag kina, nadzieja i przyszłość! Każdy z nas chciał więcej i więcej, bo takiego sztukmistrza, z taką energia i fantazją, dawno nie było.
No wiec M. Night Shyamalan idzie za ciosem i w swoim kolejnym obrazie ponownie obsadza… Nie, nie, żadnego Haleya Joela Osmenta, tylko Bruce’a Willisa oraz dokłada Samuela L. Jacksona. No tak, teraz to on może w swoim filmie mieć, kogo zechce. A że inni też chcieli… Zapowiadany jako widowiskowy, intrygujący thriller, Unbreakable jednak rozczarował. Wyglądało to tak, jakby wciąż młodego reżysera (wtedy miał raptem trzydzieści lat) zanadto poniosła fantazja. Miał ciekawe pomysły, ale nie przełożył tego na czytelną i zgrabną fabułę. Film był zadziwiająco toporny i pozbawiony tego oczekiwanego elementu zaskoczenia, atmosfery grozy. Co innego tajemnicy. Ta u Shyamalana w zasadzie zawsze była umiejętnie podsycana. Ale to było za mało, aby historia cudem ocalałego z katastrofy pociągu pasażera i cierpiącego na łamliwość kości miłośnika komiksów, który widzi w tym pierwszym superbohatera, okazała się sukcesem. Na osłodę pozostaje duet Willis/Jackson. Zwłaszcza ten drugi, w roli Elijaha Price’a, robił demoniczne wrażenie. Jednak ziarno niepokoju o filmowy zmysł pochodzącego z Indii amerykańskiego artysty zostało Niezniszczalnym wyraźnie zasiane. No ale do trzech razy sztuka.
Rok 2002 przynosi nam Signs i to z naprawdę znakomitą obsadą. Panie i Panowie, przed Wami Mel Gibson oraz Joaquin Phoenix w historii o kosmitach przybywających na Ziemię w celu jej ekspansji. Akcja filmu rozgrywa się na prowincji i właściwie jest opowieścią o rodzinie przechodzącej kryzys po osobistej tragedii, a Obcy akurat niemalże dosłownie zapukali do ich drzwi. Shyamalan chyba doszedł do wniosku, że w Niezniszczalnym przesadził z rozmachem, więc dla odmiany znów zrobił film kameralny, skupiając się na relacjach między bohaterami, a kosmitów wprowadzając jako niewidoczne zło, czające się w ciemnym kącie zagrożenie. Właściwie się udało. Znów powiało grozą, chociaż panowie Gibson i Phoenix otarli się o autoparodię. Na pewno dobrze się Znaki oglądało, więc powodów do narzekania było znacznie mniej. Jednak wciąż nie otrzymaliśmy filmu na miarę Szóstego zmysłu!
No dobrze, niech będzie, że do czterech razy sztuka. The Village z roku 2004. Utopijna opowieść w atmosferze grozy. W prymitywnej wiosce jej mieszkańcy są terroryzowani przez tajemnicze i krwiożercze stwory-bestie. Sama osada ma strukturę zamkniętej społeczności, której opuszczenie nie jest takie proste ani oczywiste – cytując klasyka! Do dziś się zastanawiam, czy Shyamalan przemycał tym filmem jakąś metaforę mówiącą o życiu w strukturze społecznej jako więzieniu samym w sobie, czy tak zwyczajnie wpadł na pomysł, że to fajny wątek na film gatunkowy? Suma wszystkiego była taka, że choć obsada mu się rozrosła, i na ekranie pojawili się obok Joaquina Phoenixa, też moja ulubiona Bryce Dallas Howard, już wtedy zdobywca Oscara Adrien Brody, pogromczyni Obcych Sigourney Weaver, William Hurt czy Brendan Gleeson, to dzieło owe do pasjonującego kina zaliczyć nie jest łatwo. Uderza schemat i M. Night niestety, ale trochę przynudza. Jest twist na końcu, ale co z tego? Film, jak już, to ogląda się dla aktorstwa w wykonaniu znakomitych odtwórców ról, bo sama historia niespecjalnie wciąga. Innymi słowy niepokój o równowagę jakościową w twórczości Shyamalana przybrał charakter trwogi. Czy naprawdę reżyser ów skończył się, zanim się na dobre zaczął?
W zasadzie kolejne tytuły można wymienić w jednym akapicie, ponieważ są to rzeczy, o których wciąż fani, a i zwykli widzowie pewnie już nie pamiętają, albo bardzo chcą zapomnieć. Wymieńmy zatem. Kobieta w błękitnej wodzie (2006). M. Night Shyamalanie, dlaczego mi to robisz? Piękna, utalentowana, fantastyczna Bryce Dallas Howard w czymś takim? Why? For Money? Ani pieniędzy z tego żadnych, ani chwały! Nic, tylko wstyd, zażenowanie i trzy nominacje do Złotych Malin! I tylko Bryce żal… The Happening (2008) z Markiem Wahlbergiem w roli głównej. Na ten film już nawet do kina nie poszedłem. Później, zdecydowanie później, obejrzałem go w domu, w telewizji. No niby pomysł ciekawy – coś w powietrzu wywołuje u ludzi stan głęboko depresyjny i zmusza ich do popełnienia samobójstwa. Poza sekwencjami, w dużej części groteskowymi, które pokazują wyszukane metody samounicestwień, nie ma jednak nic, co pozwalałoby ten film uznać za poprawnie dobry. I znów, choć tym razem już cztery, nominacje do Złotych Malin! The Last Airbender (2010). Czy ktoś powiedział Shyamalanowi, że wysokobudżetowe widowisko to nie jego domena? Że najlepiej mu wychodzą filmy skromniejsze, zdecydowanie kameralne. Wygląda na to, że nikt. Tym razem otrzymaliśmy show z rodzaju fantasy. To dzieło, ono dopiero zostało docenione! M. poszedł jak burza i ostatecznie wygrał wyścig o niezdobytą dotąd, upragnioną Złotą Malinę! I od razu hurtem, bo i za film, i za reżyserię, i dla najgorszego aktora drugoplanowego, i za scenariusz, a także za „Największe dla oczu widza nadużycie technologii 3D”. A do kompletu trzeba wspomnieć jeszcze o czterech niewykorzystanych nominacjach. Ale teraz dopiero będzie „hit”!!! After Earth (2013). Do tego filmu to nawet grający w nim główną rolę oraz mający spory na niego wpływ, jako producent i współscenarzysta, ambiwalentny stosunek, żeby nie powiedzieć odpychający, ma sam Will Smith. Nuda to raz. Brak scenariusza to dwa. Niedorzeczność to trzy. „Aktorstwo” to cztery! I tak po premierze tej egzaltowanej opowieści o ojcu i synu, kosmicznych rozbitkach, którzy muszą się odnaleźć na obcej, tyleż pięknej, co niebezpiecznej planecie, posypały się laury oraz nominacje do jedynej w swoim rodzaju „nagrody”, czyli Złotych Malin! Cóż to było za „święto” kina! Sześć nominacji, ale tylko trzy statuetki – dla najgorszego aktora, dla najgorszego drugoplanowego aktora i dla najgorszej obsady na planecie Nepotyzm. Nie wiem, czy M. Night Shyamalan pije alkohol, ale po tym „sukcesie” niewykluczone, że spożył go w znacznych ilościach.
Niejakie przebudzenie jednak też w końcu następuje. W roku 2015 na ekrany wchodzi film pod tytułem The Visit. Rzecz opowiada o rodzeństwie, które przyjeżdża do dziadków, wcześniej nie mając okazji ich poznać. Dziadkowie tymczasem zaczynają się coraz dziwniej i przerażająco zachowywać. Czyli M. Night zaczął nieśmiało wracać do korzeni i robić to, w czym czuł się zdecydowanie lepiej. Z całą pewnością o tym przedsięwzięciu można powiedzieć jedno – nie było ono takie złe, jak te wymienione w akapicie wyżej. Wciąż daleko mu do doskonałości, ale już było widać, że reżyser dokonuje zdecydowanej próby odbicia się od dna. Film miał udane momenty grozy, przeplatane z akcentami humorystycznymi. Jakaś nowość u Shyamalana. Przy czym konsekwentnie budował atmosferę tajemnicy, żonglował napięciem. Projekt mimo tego był przyjmowany różnie. Nie przeszkodziło to jednak nominować go, tym razem do naprawdę uznanej nagrody, jaką jest Saturn, w kategorii – najlepszy horror oraz najlepsza kreacja aktora lub aktorki. W tym przypadku obyło się też bez gwiazd. Pytanie, czy to świadomy wybór reżysera, czy to jego gasnąca gwiazda znacząco się do tego przyczyniła? Ale akurat to wyszło filmowi na dobre. Mówiąc krótko – pojawiło się światełko w tunelu.
I dziś na ekrany wchodzi, a właściwie już wszedł, co by nie mówić jednak oczekiwany Split. Niewykluczone, że przede wszystkim z powodu udziału w nim Jamesa McAvoya. Natomiast sam M. Night Shyamalan już tak nie straszy, nie przeraża, za to intryguje i ze smakiem oraz wyczuciem rozgrywa psychologiczną szaradę na ekranie. McAvoy gra tutaj człowieka dotkniętego osobowością mnogą, który porywa trzy dziewczyny, chcąc je złożyć w ofierze mającej dopiero nadejść bestii. I tym razem autor niezastąpionego jak do tej pory Szóstego zmysłu, niemal od razu odkrywa wszystkie karty, ale nie czyniąc przy tym krzywdy dla dramaturgii, nie robiąc szkody widzowi. Wciąż oglądamy ten obraz z niekłamanym zainteresowaniem. Tymczasem McAvoy demonstruje nam kolejne osobowości Kevina, udowadniając, że po roli fauna w Narnii jest przede wszystkim aktorem. M. Night znów sprowadził tę historię do kameralnej powieści, zestawił ze sobą małą grupę osób i rozegrał wszystko poprzez relację między nimi. Oddał stan lęku, odniósł się do traum i ich wpływu na psychikę człowieka. Bardziej dokonał emocjonalnej wiwisekcji, niż zabawił się gatunkowymi kliszami. I tym wygrał. Split to dalej nie jest Szósty zmysł, ale pozostaje filmem udanym i interesującym. A także korespondującym z dużo wcześniejszym tytułem. Jakim? Wciąż jest za wcześnie, aby to zdradzać, biorąc pod uwagę, że Split dopiero co wszedł do kin. Wystarczy, że jest to przyzwoita rozrywka, na którą Shyamalana po prostu stać, i którą z powodzeniem mógłby demonstrować, co najmniej, w co drugiej swojej realizacji. Czy tak będzie przy okazji następnego jego projektu pod tytułem Labor of Love, z udziałem nie kogo innego, tylko Bruce’a Willisa? Zobaczymy. Gatunkowo ma to być dramat i oby tylko nie był on nim zbyt dosłownie.
Co o tym sądzisz?