Na rauszu trzeźwym okiem – analiza filmu
Najnowszy film Thomasa Vinterberga Na rauszu jest zdecydowanie jedną z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku. Film ma na swoim koncie porażającą liczbę nominacji do prestiżowych nagród oraz sporo sukcesów. Wystarczy wspomnieć o Oscarze za najlepszy film międzynarodowy, statuetce BAFTA (najlepszy film nieanglojęzyczny) czy chociażby czterech nagrodach przyznanych przez Europejską Akademię Filmową (najlepszy europejski film roku, najlepszy europejski aktor roku – Mads Mikkelsen, najlepszy europejski reżyser roku oraz najlepszy europejski scenarzysta roku). Zaledwie kilka godzin po wręczeniu tegorocznych Oscarów świat obiegła informacja o planach stworzenia amerykańskiego remake’u z Leonardo DiCaprio na czele. Chyba każdemu, kto obejrzał już ten film, nasuwa się pytanie: po co? Na rauszu doskonale broni się samo.
Film Na rauszu rozpoczyna się gwałtownie. Vinterberg wita widzów kilkuminutową sekwencją, która przedstawia młodzież w trakcie zabawy grubo zakrapianej alkoholem. Właściwie można powiedzieć, że procenty grają tutaj pierwsze skrzypce. Młodzi ścigają się nad jeziorem, pijąc po drodze piwo oraz zdobywając dodatkowe punkty za grupowe wymiotowanie. Jest lato, świeci słońce, wszyscy są uśmiechnięci i pełni energii. Zaledwie chwilę później grupa znajduje się w komunikacji miejskiej, gdzie dalej raczy się alkoholem, wygłupia i nawet pozwala sobie na żartowanie z władzy. Przypadkowi podróżni patrzą na młodych z uśmiechem, zapewne mając gdzieś z tyłu głowy wspomnienia z własnych młodzieńczych lat. W tle od samego początku głośno wybrzmiewa utwór kopenhaskiego zespołu Scarlet Pleasure What a life. Nagle muzyka cichnie, a obraz gaśnie. Słychać tylko dźwięki odkręcanej butelki oraz nalewania. Następną sceną jest już spokojne zebranie w szkole, w którym pojawiają się główni bohaterowie filmu. Thomas Vinterberg już od samego początku zestawia ze sobą dwa światy: pełnej szaleństwa młodości oraz dojrzałości.
Ale patrząc trzeźwym okiem.. O czym ten film właściwie opowiada? Wbrew pozorom alkohol jest tu tylko punktem zaczepienia, a cała historia skupia się na celebracji życia i jego przemijaniu. Czwórka przyjaciół odkrywa, że ich codzienność stała się nudna, banalna i bez polotu. Na uroczystej kolacji z okazji urodzin jednego z nich – Nikolaja – zastanawiają się nad tezą norweskiego psychiatry Finna Skårderuda, która sugeruje, że człowiek z 0,5 promila alkoholu we krwi jest lepszą wersją siebie. Mężczyźni postanawiają sprawdzić, czy ma to przełożenie na rzeczywistości, nazywając to badaniem psychologicznym, a nawet formułując notatki ze spostrzeżeniami. Początkowo efekty są naprawdę zadowalające i spełniają oczekiwania bohaterów. Jak łatwo się domyślić w pewnym momencie wszystko zaczyna się sypać jak symboliczny domek z kart. Jednak chciałabym się tu zatrzymać i przyjrzeć się temu, co się dzieje u każdego z bohaterów.
Martin (Mads Mikkelsen), główny bohater, jest nauczycielem historii. W pracy brak mu pewności siebie, uczniowie ignorują go i w ogóle nie angażują się w jego lekcje. Dość szybko na horyzoncie pojawia się kolejny zawodowy problem. Klasa, w której naucza Martin, żąda zmiany nauczyciela, argumentując to tym, że przez Martina nie przygotują się do egzaminów końcowych. W tej kryzysowej sytuacji mężczyzna od razu się poddaje i przyjmuje przepraszający ton, nawet nie podejmując trudu zmierzenia się z problemem. Na domiar złego życie prywatne Martina również nie jest usłane różami. Z żoną właściwie się się nie widuje, kontakt z dziećmi opiera się tylko na pytaniach, jak było w szkole, a całe dnie spędza sam, leżąc na kanapie lub obserwując, co się dzieje za oknem. W trakcie urodzinowej kolacji Nikolaja, przyjaciele wspominają Martina sprzed lat. Miał ambicję na zrobienie doktoratu, chodził na lekcje tańca i miał w sobie ogromne pokłady energii. Od tego momentu mężczyźni często proszą Martina o to, żeby zatańczył, ale zawsze wykręca się bólem pleców. Mężczyzna najdłużej wzbrania się przed piciem, jednak potem, zachęcony pozytywnymi skutkami, sam proponuje podwyższenie stawki. W trakcie eksperymentu Martin odnajduje w sobie pewność siebie, a jego lekcje stają się angażujące i wymagające, dzięki czemu szybko zyskuje sympatię uczniów. Życie rodzinne również ulega poprawie. Wspólny wyjazd na kajaki, przygotowywanie obiadów oraz większe zainteresowanie członkami rodziny zaowocowało odbudowaniem więzi.
Nikolaj (Magnus Millang) z kolei jest nauczycielem psychologii. Kolacja, która zapoczątkowuje eksperyment, zorganizowana jest z okazji jego czterdziestych urodzin, czyli symbolicznego rozpoczęcia kryzysu wieku średniego. Chyba właśnie taki stereotypowy kryzys wieku średniego idealnie wpasowuje się w zachowanie Nikolaja. Mężczyzna notorycznie kłóci się z żoną, ma dwójkę małych dzieci. Nigdzie nie może znaleźć spokoju. Dom wydaje się za mały, na każdym kroku towarzyszy mu hałas. Śpi ze starszym synem w jednym łóżku, co często kończy się kolejnym konfliktem, ponieważ chłopiec wciąż moczy się w nocy. Jego żona śpi z młodszym dzieckiem w innym pokoju, więc nie ma mowy o żadnej intymności czy spędzeniu trochę czasu we dwoje. Telefony, które Nikolaj otrzymuje od żony dotyczą tylko zakupów. Mężczyzna wydaje się wyprany z wszystkich emocji i wiecznie zmęczony. Wraz z rozpoczęciem przygody z alkoholem staje się dużo weselszy, ożywiony i jego zachowanie często bywa infantylne. Pomysły Martina z podnoszeniem stawki traktuje niemal jak zabawę i jest bardzo podekscytowany efektami. Gdyby tylko mógł, eksperymentowałby jeszcze intensywniej.
Peter (Lars Ranthe), nauczyciel muzyki, jest najbardziej samotny z całej grupy. Chór, którym kieruje, absolutnie sobie nie radzi. Mężczyzna nikogo nie ma w swoim życiu. Marzy o własnych dzieciach i założeniu rodziny. Swoje pragnienia przelewa w nadzieję związaną z uczniami, że chociaż oni go zapamiętają. Jego największą pasją jest muzyka klasyczna, a ulubiony kompozytor (jak stwierdził sam Peter) najpiękniejsze utwory skomponował, gdy był na rauszu. Po rozpoczęciu badania psychologicznego związanego z alkoholem Peter podchodzi innowacyjnie do chóru i wreszcie wydobywa ze swoich podopiecznych ukryte talenty wokalne. Odnajduje się także w roli opiekuna i mentora jednego z uczniów – Sebastiana. Chłopak zdenerwowany egzaminami oraz zdołowany perspektywą powtarzania roku, szybko nawiązuje relacje z nauczycielem, któremu zaufał. Peter wreszcie poczuje się potrzebny.
Na końcu został Tommy (Thomas Bo Larsen), nauczyciel wychowania fizycznego, który również trenuje drużynę piłkarską. Podobnie jak koledzy, mężczyzna jest całkowicie wypalony zawodowo i zupełnie nie angażuje się w ani lekcje, ani w treningi. Tommy jest po rozwodzie, jednym kompanem został mu starszy schorowany pies, o którego bardzo dba. Alkohol sprawia, że trener nabiera werwy i nawet najsłabsi w drużynie stają się nieoczekiwanie mistrzami. Tommy ma również najmocniejszą więź z Martinem. Z wielu rozmów łatwo wywnioskować, że mężczyźni znają się od lat, prawdopodobnie najdłużej w całej paczce. Jednak w tym przypadku kilkakrotnie pojawia się czerwona lampka. Tommy w lekkomyślny sposób chowa alkohol w składziku przy sali gimnastycznej oraz proponuje przyjaciołom alkohol w godzinach, w których eksperyment nie obowiązuje (picie tylko w godzinach pracy, zakaz spożywania alkoholu w weekendy oraz wieczorami).
Thomas Vinterberg rewelacyjnie przedstawił cztery sylwetki zupełnie innych osób, które w propozycji eksperymentu odnajdują swojego rodzaju odświeżenie, nadzieję na poprawę jakości czy nawet nijakości swojego życia. W mężczyznach budzi się „młodzieńczy duch”, wracają chęci do pracy oraz do odbudowania relacji. Alkoholowe eskapady wywołują uśmiech na twarzach widzów, a często również wzbudzają śmiech. Wyjście do sklepu po dorsza staje się przygodą na miarę Piotrusia Pana i zagubionych chłopców, a wieczorne zabawy w pubach czy wygłupy na świeżym powietrzu są mini slapstickami, które bardzo przyjemnie się ogląda. Vinterberg wprawia publiczność w luźny, zabawny nastrój, żeby nagle po chwili obrócić sytuację o 180 stopni. Jak można się było domyśleć, sielanka nie trwała wiecznie i wiele rzeczy się posypało. Pijany Martin zostaje znaleziony nad ranem na ulicy przez swojego syna, Nikolaj moczy się w nocy, co wcześniej zdarzało się jego synowi, Peter nakłania do alkoholu Sebastiana, żeby mógł się „wyluzować” na czas egzaminów, a Tommy wpada w alkoholizm, który doprowadza do tragedii…
To, co mnie urzekło w Na rauszu to to, że Vinterberg zrezygnował z drastycznych scen upojenia alkoholowego. Urywki z życia bohaterów pokazywały tylko pewien zarys tego, co się dzieje. Dopiero między wierszami można znaleźć podpowiedzi, że eksperyment nie do końca był taki kolorowy. Martin w trakcie obiadu rodzinnego, gdzie przeprasza rodzinę za to, że wrócił pijany, słyszy w odpowiedzi, że to nie pierwszy raz, ale tym razem sąsiedzi to widzieli, więc wszyscy będą już wiedzieć. Reżyser skupił się na zabawie emocjami widzów. Cały czas siedzi we mnie to uczucie, że świetnie bawiłam się w pierwszej części filmu (chociaż gdzieś podskórnie czułam, że prędzej czy później wydarzy się coś złego), a potem nagle atmosfera uległa całkowitej zmianie, pozostawiając mnie z kacem… ale moralnym.
Na pewno nie udałoby się to, gdyby nie fantastyczna obsada, którą zebrał Thomas Vinterberg. Mads Mikkelsen wydaje się wręcz stworzony do roli Martina, a w połączeniu z Thomasem Bo Larsenem, Magnusem Millangiem oraz Larsem Ranthe tworzą autentyczną grupę, która bardzo szybko wzbudza sympatię. Niezwykle łatwo zatracić się z bohaterami w ich eksperymencie i mimowolnie kibicować im, żeby wreszcie im się wszystko ułożyło. Aktorzy tworzą obraz tak ciekawej i zgranej paczki przyjaciół, że często przyłapywałam się na myśli, że chętnie bym się z nimi na to piwo wybrała. Mężczyźni doskonale się uzupełniają i nie pozostawiają mi nic innego, jak tylko liczyć na to, że taka sama bajeczna obsada pojawi się w kolejnym filmie Vinterberga.
Wcześniej wspominałam, alkohol jest tu tylko przykrywą. Dla mnie Na rauszu jest opowieścią o celebracji życia. Thomas Vinterberg w kreatywny sposób połączył ze sobą dwa światy: młodzież na progu wejścia w dorosłość oraz dorosłych mężczyzn na półmetku życia. Mężczyźni pod wpływem alkoholu stają się mentalnie młodsi, odnajdują radość, której tak bardzo im brakowało. Pracując w szkole i przyglądając się młodym, często z sentymentem i wzruszeniem, odczuwają silniej nieuchronny upływ czasu. Może warto się zastanowić czy alkohol nie był tutaj zwykłym placebo? Z kolei w ciekawy sposób przedstawiona została sama czynność spożywania alkoholu. Wyścig wokół jeziora, otwierający film, w którym bierze udział młodzież, jest mało atrakcyjny wizualnie (tak, na pewno grupowe wymioty mają na to wpływ) i dość chaotyczny. Nieważne jest dla nich, co piją, ważne, żeby było tego dużo i żeby dało pożądany efekt. Jednak w przypadku Martina, Nikolaja, Petera i Tommy'ego alkohol jest malowniczo opisywany (wystarczy spojrzeć na scenę w restauracji w trakcie urodzin Nikolaja), a trunki wymyślne i tak szlachetne, że nie powstydziłby się ich sam car. Tutaj należy zwrócić uwagę na fenomenalny montaż dźwięku. Wyraziste brzmienie nalewania i przelewania alkoholu jest przyjemne i rozbudza wyobraźnię.
Za zdjęcia w Na rauszu odpowiedzialny jest Sturla Brandth Grøvlen znany między innymi z filmu Barany. Islandzka opowieść. Operator wprowadził do filmu dużo intymności, dzięki wielu zbliżeniom oraz detalom. Martin, śpiący w blasku słońca nad ranem, w zbliżeniu to po prostu piękny obraz, mający w sobie dużo naturalności oraz kameralności. W scenie zbliżenia między Martinem a Aniką w namiocie, kamera pomimo tego, że jest bardzo blisko, nie daje poczucia zaburzenia prywatności między bohaterami. Obraz nigdy nie jest statyczny i zawsze chociaż delikatnie drga (czyżby Vinterbergowska pozostałość z czasów Dogmy 95?). Kolorystyka w filmie jest bardzo ciepła, chociaż nie stroni od kontrastów. Ciemne noce zazwyczaj ocieplane są oświetleniem, a w niektórych scenach okna zostają przysłonięte, aby dodać atmosferze dodatkowej intymności. Występuje dużo światła i słońca, co jest ciekawe, biorąc pod uwagę duński klimat, który raczej nie należy do słonecznych.
Skoro dotarłam do duńskich nawiązań, to grzechem by było nie przedstawić kilku faktów związanych z kulturą Duńczyków. W scenie finałowej (do której jeszcze wrócę) młodzież celebrująca zakończenie szkolnej edukacji wykonuje głośny przejazd autobusem przez miasto. Jest to duński zwyczaj, który spotyka wszystkich maturzystów. Absolwenci objeżdżają miasto w „imprezowym” autobusie, gdzie legalnie mogą spożywać alkohol. W przypadku miejscowości umiejscowionych nad morzem, młodzież dojeżdża zazwyczaj do portu i tam kontynuuje świętowanie. Dla Vinterberga Na rauszu miał być też filmem-prezentem dla córki Idy, która dopiero co skończyła szkołę. Tym samym scena finałowa stawała się dodatkowym wehikułem czasu dla wielu Duńczyków, którzy mogli powrócić we wspomnieniach do szkolnych lat.
Według danych przedstawionych w książce Malene Rydahl Szczęśliwy jak Duńczyk, to pomimo tego, że Dania wielokrotnie została okrzyknięta najszczęśliwszym krajem, równocześnie ma jeden z najwyższych wskaźników nałogowo pijącej młodzieży na świecie. Według statystyk przedstawionych przez Rydahl młodzi Duńczycy bardzo wcześnie zaczynają próbować alkoholu, co często kończy się regularnym piciem. Ma to również wpływ na dorosłych, którzy nie stronią od alkoholu. W Na rauszu Anika w jednej ze scen wypowiada do Martina słowa: „Możesz sobie chlać z kumplami. Nie w tym rzecz. Cały kraj chla jak szalony”, co jest dobrym i konkretnym podsumowaniem tematu.
Thomas Vinterberg nie staje po żadnej stronie. Na rauszu nie jest opowieścią moralizatorską czy zachęcającą do alkoholowych przygód. Reżyser zgrabnie uchwycił moment, który na pewno pojawia się w życiu każdego. Ten moment zagubienia, stagnacji czy refleksji. Bohaterowie z Na rauszu przerywają swój eksperyment z powodu „poważnych negatywnych skutków społecznych i obawy przed alkoholizmem”, jednak Vinterberg nie daje odpowiedzi na pytanie,czy to tylko czcze gadanie, czy faktyczna zmiana. Pewne jest to, że mężczyźni uświadomili sobie pewne rzeczy i nie skreślają swojego życia. „Nie mamy przecież po sto lat” zapewnia Martin, dając to do zrozumienia także samemu sobie.
Trudno nie podejść do Na rauszu również z refleksją na temat kruchości życia. Dużo wspólnego ma z tym osobista tragedia reżysera. W filmie miała zagrać córka Vinterberga, wspomniana wcześniej Ida. Dziewczyna była bardzo zafascynowana scenariuszem, odczytywała go właśnie w kontekście celebracji życia. Niestety, kilka dni przed rozpoczęciem zdjęć zginęła tragicznie w wypadku samochodowym. Produkcja zawisła na włosku, jednak Vinterberg postanowił dokończyć projekt – w hołdzie dla córki.
W kontekście filmu Na rauszu nie da się nie omówić sceny finałowej. Mads Mikkelsen dał tutaj popis nie tylko swoich umiejętności aktorskich, ale także tanecznych. Aktor, zanim rozpoczął swoją karierę w branży filmowej, ukończył szkołę taneczną i zawodowo zajmował się tańcem. Mikkelsen zapewniał w wielu wywiadach, że po raz pierwszy zatańczył w filmie oraz że bardzo długo nie był przekonany do sceny finałowej. Uważał, że taniec będzie zbyt odrealniony i nie będzie pasował do całości. Thomas Vinterberg jednak postawił na swoim i przekonał aktora do swojej wizji, co zaowocowało jednym z najlepszych zakończeń, jakie miałam kiedykolwiek okazję zobaczyć w kinie. Ciekawe jest to, że Martin przez cały film wzbrania się przed tańcem, jednak w finale ulega, podobnie jak sam Mikkelsen.
Choreografia, w której Mikkelsen dosłownie płynie, w połączeniu z wyrazistym utworem Scarlet Pleasure What a life (tak, to ten sam utwór co w scenie otwierającej film) wywołuje gęsią skórkę oraz ciarki na plecach. Z perspektywy polskiej kultury nie da się nie pomyśleć o Chochole, jego sennym otępieniu i tańcu, w który wciąga Mikkelsen. Absolwenci, chóralny śpiew refrenu oraz Martin, tańczący niczym w transie – to trzeba zobaczyć na dużym ekranie. Gwarantuję, że nikt się nie zawiedzie. Zakończenie Na rauszu zostaje otwarte i reżyser zachęca widzów do samodzielnej interpretacji. Martin, obłąkany tańcem, bierze rozpęd i rzuca się do wody. Vinterberg stawia tutaj pytanie: bohater wzlatuje czy spada? Niesamowite jest to, że każdy widz, w zależności od swoich doświadczeń, refleksji czy wieku, może spojrzeć na ten finał zupełnie inaczej. Jak jest u mnie? Cóż, zacytuję klasykę: „Trwaj chwilo, jesteś piękna!”.