Indiana Jones: Poszukiwacze zaginionej Arki – ideał kina przygodowego kończy 40 lat
Indiana Jones: Poszukiwacze zaginionej Arki to wybitny film przygodowy i jedna z najlepszych produkcji rozrywkowych w historii kina.
Indiana Smith z imponującym wąsem Toma Sellecka walczy z uzbrojonymi w mechaniczne dłonie nazistami, a wolne chwile spędza na suto zakrapianych imprezach w otoczeniu pięknych kobiet. Oglądalibyście Poszukiwacze zaginionej Arki w takiej wersji? Gdyby pierwotna postać scenariusza do kultowego filmu zadowoliła hollywoodzkich decydentów, pierwszy Indiana Jones prezentowałby się zupełnie inaczej. Patrząc na to z perspektywy czasu, można postawić tezę, że bez nałożonych korekt i poprawek bardzo dużo brakowałoby mu do doskonałości. Obraz Poszukiwacze zaginionej Arki w wersji, jaką znamy, jest bowiem filmem perfekcyjnym. Bez ani jednej fałszywej nuty, idealnie trafiającym w docelowe miejsce. Dziś trudno znaleźć fanów kina, którzy nie widzieli pierwszych przygód Indiany Jonesa, i wskazać osoby kręcące nosem na myśl o hicie Stevena Spielberga. Jak powstaje wiekopomny popkulturowy przebój? Co sprawia, że większość scen w danej produkcji wybrzmiewa tak wybornie? Bardzo często przypadek i najzwyklejszy w świecie łut szczęścia. Przykład?
Wszyscy pamiętamy przezabawną scenę z Poszukiwaczy zaginionej Arki, w której Indy strzałem z pistoletu rozprawia się z uzbrojonym w pokaźną katanę zakapiorem. Przestępca wywija mieczem, pręży muskuły i robi groźne miny, pokazując wszystkim dookoła, że nie jest pierwszym lepszym rzezimieszkiem. Oglądając tę sekwencję, widz czeka już na kolejny widowiskowy pojedynek Indy’ego z sub-bossem. Tymczasem nasz bohater ze zrezygnowaną twarzą wyciąga pistolet i powala przeciwnika jednym strzałem. Co za wspaniały metahumor, dowcipkujący nie tylko z konwencji kina akcji, a z samego siebie (Indiana przecież nie raz i nie dwa mierzył się z podobnymi twardzielami). Okazuje się jednak, że ta scena miała pierwotnie prezentować się zupełnie inaczej. Twórcy planowali kolejną generyczną walkę dobrego ze złym. Niestety (albo na szczęście) cała ekipa realizacyjna cierpiała wówczas na dyzenterię. Wszyscy zachorowali, stołując się tunezyjską kuchnią (oprócz Spielberga, który szamał przywiezione ze sobą żarełko z puszek). Problemy żołądkowe nie ominęły Harrisona Forda. Zmęczony codziennym znojem zaproponował, żeby rzeczoną scenę rozegrać szybko i bezboleśnie. Reżyser podchwycił pomysł i tak powstał jeden z najlepszych momentów w filmie. Gdyby hollywoodzki gwiazdor nie miał wówczas rozwolnienia, nie uświadczylibyśmy tej perełki.
Pięć Oscarów na koncie, zarobione olbrzymie pieniądze i doczesne miejsce w historii kinematografii. Poszukiwacze zaginionej arki to film wiekopomny, choć na samym początku nikt nie wyrokował tak olbrzymiego sukcesu. Wielkie wytwórnie kręciły nosem – budżet liczący 18 milionów dolarów wiązał się z wielkim ryzykiem. A co jeśli produkcja nie zaskoczy i nie sprzeda się właściwie? Do tego, scenariusz korygowano kilkakrotnie. Dopiero za piątym razem Paramount dał zielone światło i można było rozpocząć realizację. Odpowiedzialni za produkcję Steven Spielberg i George Lucas mieli jednak rozbieżne zdania co do postaci głównego protagonisty. Ten pierwszy chciał, żeby Indiana Smith, bo tak początkowo nazywała się postać, był dość mroczną personą, zmagającą się z problemem alkoholowym. Lucas natomiast wymyślił sobie skrzyżowanie Jamesa Bonda i Tony’ego Starka – otoczonego kobietami playboya, któremu blichtr i wielkie pieniądze nie są obce. Steven Spielberg chciał też, żeby jeden z antagonistów — Major Arnold Ernst Toht, miał mechaniczną rękę. Pomysł ten nie spodobał się jednak George’owi Lucasowi, któremu nie w smak były elementy science fiction w opowieści o dzielnym archeologu. Twórca miał ich aż zanadto w realizowanych wówczas Gwiezdnych wojnach, więc nic dziwnego, że w tym przypadku zależało mu, żeby rozłożyć akcenty nieco inaczej.
Najistotniejszy rozdźwięk miał miejsce oczywiście w kwestii obsady głównego bohatera. Tom Selleck, który pierwotnie miał zagrać Indy’ego, zapewne już pogodził się z największym błędem w swojej karierze. Czy zapomniany już nieco aktor byłby dobrym Indianą Jonesem? Trudno powiedzieć, niemniej ciężko dziś wyobrazić sobie kogoś innego w tej roli niż Harrison Ford. W latach osiemdziesiątych aktor miał naprawdę dobrą passę i podejmował świetne decyzje castingowe. Angaż w Gwiezdnych wojnach paradoksalnie nie działał jednak na jego korzyść. George Lucas wolał tym razem zatrudnić kogoś, z kim jeszcze nie współpracował (Ford grał u niego również w Amerykańskie graffiti). Finalnie jednak to charyzma Forda przeważyła, dzięki czemu aktor ma na koncie dwie ważne popkulturowe role. W kwestiach castingowych warto wspomnieć, że w Poszukiwaczach zaginionej Arki debiutował niejaki Alfred Molina. Uznany dziś artysta pojawił się w początkowych sekwencjach, wcielając się w przewodnika zdradzającego doktora Jonesa. Kolejnym interesującym faktem jest to, że nazistę Totha miał pierwotnie zagrać Klaus Kinski. Aktor odrzucił jednak rolę. Mimo że chciał współpracować ze Spielbergiem, musiał zrezygnować ze względu na idiotyczny scenariusz. Genialny artysta ekranu słynął z kontrowersyjnych wypowiedzi na temat przemysłu filmowego, więc przymknijmy oko na tę kuriozalną wypowiedź.
Poszukiwacze zaginionej Arki - zdjęcia zza kulis
Jeremy Irons powiedział niegdyś, że ktoś, kto krytykuje filmową adaptację Władcy Pierścieni, po prostu nie lubi kina. Jest to oczywiście nieco bardziej złożony problem, ale można odnieść te słowa również do potencjalnych przeciwników Poszukiwaczy zaginionej Arki. To właśnie tym obrazem Steven Spielberg rozpoczął erę kina nowej przygody. Rozrywkowego, ale zawsze trafiającego w dziesiątkę w obranej konwencji. Wywołującego emocje: zabawnego, wzruszającego, strasznego i trzymającego w napięciu. Z bohaterami, z którymi się utożsamiamy. Z głębszym humanistycznym przesłaniem i mądrą opowieścią. Można tak wymieniać jeszcze długo. Poszukiwacze zaginionej Arki posiadają wszystkie te walory i na każdej płaszczyźnie odnoszą sukces. Patrząc na obraz z perspektywy czasu (a mija właśnie 40 lat od jego premiery), trudno wskazać rozrywkową markę, stanowiącą zagrożenie dla artystycznej pozycji pierwszego filmu o Indianie Jonesie. Marvel, Piraci z Karaibów, Harry Potter czy produkcje Disneya wciąż gonią króliczka, ale sympatia większości widzów bezsprzecznie jest po stronie Poszukiwaczy.
Przekleństwo współczesnych blockbusterów? Pościgi, strzelaniny, mordobicia. Gdy scenarzystom kończą się pomysły na fabularne wolty, nierzadko serwują nam powtarzalne sceny akcji, które coraz częściej nużą, niż bawią. Powyższe motywy znajdziemy również u Indiany Jonesa, jednak w trakcie takich sekwencji nie uświadczymy ani grama nudy. Indy kontra nazistowski konwój, bitka na lotnisku czy sprint ulicami Kairu – podobnych motywów jest więcej i każdy z nich przepełniony zostaje dziesiątkami smaczków ubarwiającymi nam klasyczne sceny akcji. Indy wykańcza nazistów w sposób kreatywny, zabawny i często niedorzecznie ekwilibrystyczny. Współczesne walki bywają realizowane na jedno kopyto (niestety pionierem w tej niechlubnej tendencji jest Marvel). Indy nie jest specjalistą od sztuk walki ani wyborowym strzelcem. Potrafi jednak wyjść obronną ręką z każdej opresji i to właśnie stanowi klucz do scen akcji z jego udziałem. Podobne rozwiązania stosowano w kolejnych częściach przygód Jonesa i również tam sprawdzały się one doskonale (nawet w krytykowanej czwartej odsłonie). Indiana Jones i Świątynia Zagłady i Ostatnia krucjata nie przeskoczyły jednak pod tym względem Poszukiwaczy. To bezsprzecznie najlepsza część serii.
Pomysłodawca filmu George Lucas i reżyser Steven Spielberg to obecnie stare filmowe wygi. Na branży kinematograficznej zjedli zęby i jak się wydaje, pokazali wszystko, co mieli do zaoferowania. W latach osiemdziesiątych to oni jednak wytyczali kierunki i zapoznawali widzów z nowym spojrzeniem na kino rozrywkowe. Poszukiwacze zaginionej Arki to wypadkowa tego, czym wtedy żyli dwaj wielcy filmowcy. Zaczęło się od wciąż popularnej serii przygód Jamesa Bonda. Spielberg planował wyreżyserować kolejną część, jednak Lucas przedstawił mu innego, całkiem nowego protagonistę. Autor Gwiezdnych wojen chciał odpocząć od konwencji kosmicznego science fiction, która go wówczas zajmowała. Stąd przyziemny kierunek, choć oczywiście niepozbawiony motywów nadnaturalnych. Steven Spielberg potrafi straszyć w unikatowy sposób. Tak, żeby dorośli poczuli dreszcze na plecach, ale młodsi widzowie nie musieli uciekać sprzed telewizora. Otwierająca film mrożąca krew w żyłach sekwencja w świątyni została przecież żywcem wyjęta z disnejowskich komiksów o Kaczorze Donaldzie. Popularne w latach pięćdziesiątych obrazkowe opowieści o poszukującym przygód Sknerusie McKwaczu stanowiły lekturę kilkunastoletnich wówczas twórców Poszukiwaczy zaginionej Arki. Piękny przykład popkulturowych motywów, które odradzają się przez następne dekady w kolejnych wcieleniach .
Współcześnie, Poszukiwacze zaginionej arki posiadają jeszcze jeden znaczący atut. Nie ma nic lepszego niż moc nostalgii, która lokuje ulubione popkulturowe twory w panteonie rzeczy warunkujących nasze życie. Twórcy kinowi oraz telewizyjni już dawno przekonali się, jaką moc mają motywy przypominające widzom ich dzieciństwo i młodość. Seans Poszukiwaczy to więc nie tylko popkulturowa uczta, ale dla wielu z nas również źródło wspaniałych wspomnień. Pierwszy horror z prawdziwego zdarzenia? Końcówka z udziałem duchów rozprawiających się z nazistami do dziś wywołuje dreszcz na plecach. Bohater, z którym można się utożsamiać? Pod względem brawury, mało kto był w stanie dorównać Indy'emu. Sceny akcji? Jak się okazuje nie muszą toczyć się wedle wyświechtanego schematu. Wielka kula goniąca głównego bohatera? Takie rzeczy tylko w Poszukiwaczach zaginionej Arki. I jeszcze ta muzyka. Motyw dźwiękowy związany z biblijnym artefaktem to jedna z lepszych rzeczy, które wyszły spod pióra Johna Williamsa. A jak wiemy, kompozytor ma na koncie wiele wiekopomnych soundtracków.
Wypracowany przez pierwszy film o Indianie Jonesie potencjał do dziś jest ogrywany i często rozmieniany na drobne. Proste rozrywkowe kino służy głównie zarabianiu pieniędzy i naiwnością byłoby sądzić, że inne ambicje przyświecały twórcom Poszukiwaczy zaginionej Arki. Nie da się jednak ukryć, że jest w tym więcej serducha niż w wielu innych podobnych produkcjach. Może jednak jest ziarno prawdy w mitach o genialnych marzycielach tworzących sztukę filmową, tylko po to, żeby nieść ludziom radość?