Piekielnie boskie słowa. Kaznodzieja powraca
Nieboskie trio – Jessie Custer, Tulip O’Hare i wampir Cassidy – znowu zawitało do Polski. Fair będzie rzec, że rodzimy rynek czekał na tę chwilę o parę lat za długo.
Można powiedzieć, że od Preacher, vol. 1 sam niegdyś zacząłem poznawać komiksy. A poczucie nostalgii zazwyczaj trzyma mocno i nie puszcza. Lecz, oczywiście, tytuł ten jest istotny nie tylko dla mnie, choć chciałem o nim napisać z pobudek osobistych, ale również dla całego medium. Bo seria, która publikowana była pierwotnie w latach 1995-2000 (w Polsce dostępnej w kolejnej dekadzie dzięki staraniom Egmontu), stanowiła jedną z najważniejszych pozycji wydawnictwa Vertigo, słynnego imprintu DC Comics. Karen Berger, założycielka i wieloletnia dyrektor prowadząca amerykańską oficynę, odznaczała się zresztą niebywałym instynktem, wyczuciem i nosem, który rzadko ją zawodził. Tryumfowała, bo stawiała na wizjonerów.
Pod auspicjami ambitnej Berger swoje opowieści z licznymi sukcesami snuli bowiem twórcy tacy jak Alan Moore (Saga o Potworze z Bagien), Neil Gaiman (Sandman), Grant Morrison (Animal Man) czy Warren Ellis (Transmetropolitan). Charakterystyczna sprawa, że to właśnie autorzy pochodzący z Wielkiej Brytanii przez wiele lat stanowili scenopisarską elitę Vertigo, choć w żadnym razie nie należy pomijać dokonań miejscowych i wystarczy przywołać chociażby Briana K. Vaughana z serią Y: Ostatni z mężczyzn, 100 naboi Briana Azzarello lub Skalp Jasona Aarona. Jednak być może to właśnie w tej odmiennej, europejskiej perspektywie tkwił sukces i oryginalność komiksów tworzonych przez tych, których korzenie zapuszczały się wgłąb Starego Kontynentu.
Podobnie było właśnie w przypadku Kaznodziei, za którego odpowiadali Garth Ennis, charakterny scenarzysta, enfant terrible komiksowego światka, rodowity obywatel Irlandii Północnej, oraz nieodżałowany Steve Dillon, ceniony rysownik i ilustrator urodzony w angielskim miasteczku Luton. I choć panowie stworzyli razem nieprzeciętne rozdziały serii Hellblazer i Punisher, to jednak Kaznodzieję uważali za pozycję bodaj najważniejszą na ich bogatych przecież półkach z komiksami.
Niepokornym Brytyjczykom zależało na absolutnej swobodzie twórczej. Chcieli dostać serię umożliwiającą eksperymenty, grę według własnych zasad. Nie mieli rozpisanego konkretnego początku, a fabularne pomysły ulegały różnym mutacjom. Ennis powiedział kiedyś zresztą, że zależało mu na tym, aby osiągnąć efekt podobny nieco do tego, który w Sandmanie zaserwował Neil Gaiman. Przedstawić rozległy świat, snuć epicką opowieść o wszystkim... i o niczym. Kaznodzieję wyróżniać miało niekonserwatywne, autorskie podejście do szeroko pojętej idei amerykańskości, skonkretyzowanej perspektywie i rysowanych grubą krechą bohaterach.
W omówieniach tego tytułu często pojawia się stwierdzenie, że jest to opowieść drogi. I faktycznie, trudno zaprzeczyć, choć w tym przypadku nie można, na szczęście, mówić o czystej przynależności gatunkowej. Bo równocześnie jest to także historia podszyta grozą, przesiąknięta erotyką i wulgarnością, pełna filozoficznych rozważań o ludzkich wyborach, jak i również (nie)boski traktat teologiczny, czarna komedia, krytyka zinstytucjonalizowanej religii, i, a jakże, wyraz tęsknoty za Bogiem. Można tak ciągnąć jeszcze długo: płomienny romans, niejednoznaczny western z elementami paranormalnymi...
Tytułowym kaznodzieją jest Jessie Custer, duchowny z niewielkim stażem, niestroniący od fajek i napojów wyskokowych, który niedługo po rozpoczęciu swej posługi otrzymał nietypowe zadanie – musi odszukać samego Boga. Wszystko wskazuje na to, że Wszechmocny uciekł ze swojego królestwa niebiańskiego i zstąpił na Ziemię po "drobnym" skandalu obyczajowym: doszło tam bowiem do szczególnego romansu pomiędzy aniołem i demonem, a owocem tegoż zakazanego związku stał się potężny byt zwany Genesis. Przypadek zrządził, że to właśnie w ciele Jessie’go zadomowiła się istota spowita z nieziemskiej namiętności, której moc może zmienić boskie status quo i porządek wszechświata. Kaznodzieja zyskał w ten sposób nie tylko poczucie absolutnie ważnej misji, ale również nadprzyrodzone zdolności wpływania na wszystko, co żyje.
W tej nietypowej odysei toczącej się głównie w kolejnych stanach Ameryki towarzyszą mu jego była dziewczyna Tulip, seksowna blondynka, której krewki charakter wiąże się poniekąd z przynależnością do przestępczego półświatka, oraz Cassidy, irlandzki wampir, alkoholik, erotoman, gawędziarz i wierny druh. Jednak droga nieboskiego trio nie jest usłana różami. Depczą im przecież po piętach między innymi przedstawiciele Graala. Szefowie tej tajemniczej organizacji uważają, że Genesis odegra kluczową rolę w zapowiadanym Armagedonie. Gdyby tego było mało, tu i ówdzie plącze się również Święty od Morderców, nieśmiertelny rewolwerowiec, który po tym, jak został zesłany do piekła, stał się jednym z najbardziej niebezpiecznych zabójców na tym, jak i na tamtym świecie.
Seria Ennisa i Dillona jest nadzwyczaj fascynująca, bo łączy i kontrastuje w sobie sferę sacrum i profanum. Zwykłe knajpiane rozmowy przy piwie, jakich Jessie i Cassidy odbyli setki, potrafią przejść w rozważania o niebo, nomen omen, poważniejsze. Bezszwowo sprzęgają się tutaj dysputy o wiecznej samotności, niespełnionych pragnieniach, stracie i odkupieniu win. Rozważania toczą się jednak zazwyczaj do momentu, gdy nie zostaną przerwane przez salwę kul wystrzeliwaną z broni religijnych fanatyków czy innego, częstokroć nadnaturalnego zagrożenia.
Brytyjski duet zadbał również o nieprawdopodobny rozmach wydarzeń. Razem z bohaterami przemierzamy tereny dzikiego (przynajmniej w oczach Ennisa) Teksasu, wkraczamy do San Francisco, aby zaznać osobliwych rozkoszy cielesnych na balu niejakiego Jezusa de Sade’a, eksplorujemy nowojorską metropolię, poznajemy też sięgające Południa korzenie słynnej amerykańskiej dumy. Rzecz jasna wszystko to podbite zostało specyficznym poczuciem humoru. Głośna kontrowersyjność Kaznodziei nie wzięła się przecież znikąd i należy przyznać bez bicia, że komiks ten jest, no cóż, po prostu wulgarny. Miejscami nieprawdopodobnie. Ale wszystko ma tu swoje miejsce. Seksualne żądze prowadzą na manowce, lecz równie destrukcyjną siłą jest choćby ślepe ukochanie idoli, zaś brak oparcia w rodzinie prowadzi do nieszczęścia; relacje z bliskimi nie należą tu ani do łatwych, ani do przyjemnych.
Dillon miał dzięki temu sposobność, aby zmierzyć się z narysowaniem rzeczy trudnych, niejednoznacznych. Kaznodzieja skrzy się emocjami, którym nadaje autentyzmu charakterystyczna, choć przecież prosta kreska zmarłego w ubiegłym roku artysty. Sprawnie nakreślił on kontury codzienności, zwyczajnego na pozór świata, w którym dochodzi do stopniowego upadki wartości. Niezmienna jest chyba jedynie widmowa postać Johna Wayne’a, westernowego aktora, który jest dla Custera wzorem cnót, symbolem amerykańskiego indywidualizmu i patriotyzmu.
Jessie Custer, natchniony siłą Genesis, miał moc wpływania na umysły innych, wydawania im poleceń, które trzeba było wykonać. Wystarczyłoby więc zapewne, żeby pstryknął palcami, a już wszyscy zasiedlibyśmy do lektury komiksu Ennisa i Dillona. Moje słowa takiej mocy sprawczej nie mają, lecz spróbuję: PRZECZYTAJCIE KAZNODZIEJĘ.
Źródło: zdjęcie główne: Vertigo