Większe zróżnicowanie rasowe i płciowe wśród krytyków? O burzy wokół słów Brie Larson
Ostatnie przemówienie Brie Larson o dyskryminacji wśród krytyków filmowych wywołało szereg dyskusji a nawet oburzenie. Korzystając z chwili, postanowiłam zmierzyć się ze światopoglądem aktorki, usilnie poszukując odpowiedzi na pytanie: czy rozgraniczanie krytyków z uwagi na ich kolor skóry jest komukolwiek potrzebne do szczęścia?
Podczas odbierania nagrody Crystal + Lucy Awards laureatka Oscara, Brie Larson, postanowiła zaapelować do świata w ważnej i dotyczącej wszystkich sprawie. Rzec można, nic w tym dziwnego – nie pierwszyzną jest bowiem, że odbierający nagrody dzielą się swoimi przemyśleniami i światopoglądami, korzystając z przysłowiowych pięciu minut na piedestale. Tym razem jednak, jakby to klasyk powiedział, sprawa odrobinę się rypła, a przemówienie Larson w przeważającej części spotkało się nie z oklaskami, a z krytyką, prowokując niekończące się dyskusje na temat sytuacji w światku filmowym. O co w ogóle cały ten szum? Spieszę wyjaśnić.
Powołując się na wyniki badań USC Annenberg, Brie Larson z oburzeniem stwierdziła, że przeważającą większość krytyków filmowych (biorąc pod uwagę ogólnodostępne recenzje uznanych krytyków pod stoma najbardziej kasowymi filmami 2017 roku) stanowią biali mężczyźni. Z badań wynika, że jest ich aż 67%, podczas gdy – co aktorka podkreśliła bardzo wyraźnie – kobiety rasy innej niż biała stanowią jedynie 2,5% tego grona. Clue całej przemowy było nawoływanie do zmiany, którą zapoczątkować możemy my wszyscy, tu i teraz – Larson apelowała, by w świecie krytyków filmowych osoby innej rasy miały większą reprezentację, używając do tego konkretnego argumentu: filmy powinny być przede wszystkim poddawane ocenie tych osób, którym są dedykowane. Nic dziwnego, że wpadające w ucho zdanie: „Nie chcę, żeby mój film oceniał 40-letni biały facet, bo nie jest on kierowany do niego”, powielono w dziesiątkach nagłówków i leadów artykułów, przypinając Brie łatkę osoby atakującej. Cała sytuacja w wielu względach wymknęła się spod kontroli i zapoczątkowała małą aferę błędnym wyciąganiem zdań z kontekstu. Zastanówmy się jednak – czy nawet pełna analiza jej słów i wysnucie odpowiednich wniosków dałaby lepszy efekt? Tu powątpiewam, bo moim zdaniem cała ta przemowa to wyłącznie próba szukania sensacji na siłę.
Od jakiegoś czasu branża filmowa w Hollywood zaciekle walczy o parytety. Gros filmów promuje postaci ras innych niż biała, a już najlepiej takie, które dodatkowo reprezentują mniejszości seksualne. I nawet gdy pociąg erotyczny nie ma absolutnie żadnego znaczenia dla przebiegu filmu i całej fabuły, w wywiadach i na konferencjach prasowych twórcy poczuwają się w obowiązku, by zauważyć ten fakt na forum. Czyż nie tak było z młodym Lando Calrissianem, którego niedługo po premierze filmu o Hanie Solo okrzyknięto panseksualnym, jakby ta wiedza miała się komukolwiek do czegokolwiek przydać? (tutaj). Podobne tendencje da się zauważyć także w działaniach społecznych – organizacje i stowarzyszenia trąbią o wielkich zmianach, oddając głos mniejszościom i kobietom, a grupy aktywistów potrafią mieszać z błotem reżysera, który zamiast obsadzić w głównej roli osobę innej rasy, zdecydował się na białego aktora. I choć być może nie ma to szczególnego związku z przemową Larson czy sytuacją krytyków filmowych, nie da się nie zauważyć pewnego powszechnego ruchu, jakim jest promowanie mniejszości na siłę. Wierzcie mi – nie mam nic przeciwko równości i solidarności. Sęk w tym, że jeśli wkłada mi się te idee łopatą do głowy, efekt jest zgoła inny niż ten zamierzony.
Wróćmy jednak do Brie i przeanalizujmy jej przemowę tak, by nie było już żadnych wątpliwości na temat wyciągania zdań z kontekstu. To, że wcale nie nienawidzi białych mężczyzn, podczas krótkiego przemówienia usłyszeliśmy chyba trzy razy, co może świadczyć o tym, że aktorka doskonale zdawała sobie sprawę, jak jej wypowiedź może zostać odebrana. I nie myliła się – to właśnie frazy o 40-letnich "white dudes” najbardziej spodobały się prasie i podniosły największy głos sprzeciwu ze strony internautów, tworząc tak zwane gównoburze wokół tematu, który nie jest nawet sednem przemówienia. Niemniej jednak, niezależnie od tego, ile razy Brie powtórzy, że nie ma z białymi mężczyznami żadnego problemu, wydźwięk jej wypowiedzi jest raczej pejoratywny – w końcu to trochę nie na miejscu, by walczyć z rasizmem czy też seksizmem określeniami „czterdziestoletni biały facet”. Samo to nie jest jednak największym problemem przemówienia. Jest nim bowiem zdanie, w którym to konkretne sformułowanie zostało użyte:
Czy nie czujecie tu dyskryminacji? I – przede wszystkim – pewnej hipokryzji? Zdaniem Larson, stanem idealnym byłoby, gdyby głośne filmy tworzone przez czarnoskórych reżyserów i aktorów trafiały przede wszystkim do czarnego środowiska. I nie jest to przesada – wystarczy spojrzeć na słowa „nie jest stworzony dla niego”. Owszem, z uwagi na tematykę czy wpasowywanie się w pewną niszę, można mówić o dedykowanej grupie odbiorców danego filmu. Ale czy oznacza to, że nikt inny poza przedstawicielami tej grupy nie ma prawa wyrażać na jego temat swojego zdania? Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pompatyczna przemowa pod płaszczykiem „ważnych i aktualnych problemów” miała na celu przede wszystkim zrekompensowanie finansowej i artystycznej klapy filmu A Wrinkle in Time, na który z taką pasją powołuje się Brie – jak pamiętamy, film zdobył ledwie 40% pozytywnych recenzji w serwisie Rotten Tomatoes i nawet nie zarobił na siebie biorąc pod uwagę niskie zyski w amerykańskim i globalnym box office. Dla uściślenia: reżyserką projektu była Ava DuVernay, a w rolach głównych rzeczywiście wystąpiły czarnoskóre aktorki – na ekranie występują między innymi Oprah Winfrey, Mindy Kaling, czy Gugu Mbatha-Raw. Z przemowy Larson można wyciągnąć prosty wniosek, którego i ona sama wcale nie kryje – film został oceniony tak słabo tylko dlatego, że oceniali go 40-letni biali mężczyźni. Ci natomiast nie powinni w ogóle zabierać w jego sprawie głosu, bo – co już wiemy – produkcja nie jest im dedykowana. Oddajmy więc głos czarnoskórym kobietom i nastolatkom innej rasy. Wówczas ocena będzie miarodajna i jak najbardziej sprawiedliwa.
Czy jednak stanowisko zaproponowane przez aktorkę ma jakiekolwiek przełożenie w przypadku produkcji innych niż nieszczęsna Pułapka czasu? Weźmy pod uwagę słynną Black Panther, która w serwisie Rotten Tomatoes notuje imponujący wynik 97%. Wystarczy krótka przebieżka po liście nazwisk czy zdjęciach krytyków, by podważyć wystosowany przez Larson argument – wśród oceniających widać zarówno białych, jak i czarnych, zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Podobnie rzecz wygląda z Selma, innym filmem Avy DuVernay, który zgromadził na koncie 98% pozytywnych recenzji. Jak to więc jest, że osoby, „którym film nie jest dedykowany” są mimo wszystko w stanie pozytywnie ocenić dzieło filmowe? Dlaczego biali przyklaskują filmom o czarnych superbohaterach, skoro sami nie należą do ich grona? Dlaczego pozytywnie oceniają The Help, skoro sami nie są niczyimi służącymi? Odpowiedź jest prosta: bo to zwyczajnie dobre filmy. I jaki widać, nawet 40-letni biały facet jest w stanie dostrzec w nich jakieś plusy (mało tego - zwróćmy też uwagę na fakt, iż jest to dokładnie to samo grono krytyków, które przyznało słabe noty Pułapce czasu). Larson jednak przemilczała inne odnoszące sukcesy produkcje o czarnoskórych, skupiając się w ich miejsce konkretnie na nowym filmie Disneya. Dlaczego? Bo był to dobry pretekst do podniesienia kolejnej „arcyważnej” sprawy i zwrócenia na siebie uwagi wszystkich reflektorów i obiektywów kamer. I jeśli rzeczywiście najważniejszym problemem współczesnego społeczeństwa jest to, że dominujący odsetek krytyków filmowych ma najmniej melaniny w komórkach swojej skóry to – wybaczcie – chyba czas wysiąść z tego pociągu.
Nie przeczę, zamieszczenie w sieci recenzji przedstawicieli zupełnie innych kultur mogłoby być całkiem ciekawe i zapewne podniosłoby wiele nowych spostrzeżeń. Poszerzanie horyzontów czy korzystanie z doświadczeń osób o nieco innych punktach widzenia zawsze jest ważne i jak najbardziej pozytywne. Podobnie z resztą jak fakt rozgraniczenia recenzji męskich i kobiecych. Na ten temat w jednym z nowych wywiadów uwagę zwrócił również Baltasar Kormákur, reżyser nowego filmu Adrift . Pozwolę sobie przytoczyć jego cytat, ponieważ jak najbardziej się z nim zgadzam.
Opinie płci na temat poszczególnych filmów mogą być od siebie drastycznie inne - kobiety często podchodzą do tematu bardziej emocjonalnie, podczas gdy mężczyźni dokonują chłodnej analizy. Wciąż jednak nie uważam, by odznaczony przy czyimś profilu rodzaj męski czy żeński warunkował odbiór filmu przeze mnie - podobnie jak wszystkie recenzje, nie będą to prawdy objawione i sądzę, że najlepiej byłoby traktować je jako ciekawostkę. Jeśli ktoś poszukuje innych spojrzeń na nurtujące go wątki czy bohaterów, będzie miał znacznie szersze pole wyboru. I nie chodzi o to, by mężczyźni czytali wyłącznie recenzje mężczyzn, a kobiety wyłącznie teksty kobiet - w ten sposób wszyscy się szufladkujemy i zamiast walczyć z podziałami, robimy krok wstecz. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że robi to także sama Brie, która z mównicy ocenia, kto powinien, a kto nie powinien wypowiadać się na temat produkcji filmowej. Główny rdzeń jej przemowy może i jest słuszny, jednak zupełnie nie widać go spod niefortunnej argumentacji. No i - przede wszystkim - Brie wcale nie walczy o reprezentacje kobiet wśród krytyków filmowych. Walczy o to, by były to kobiety innej rasy niż biała, a to moim zdaniem jest już wchodzeniem w nowe podziały i kategorie. Czy jest nam to potrzebne? Ponownie powątpiewam.
Dlaczego, apelując o lepszą zmianę, na siłę próbujemy obarczyć kogoś innego winą? Próba walki z dyskryminacją rasową przybiera coraz bardziej absurdalny obrót. O ile jest to zauważalne na płaszczyźnie gry aktorskiej, w przypadku wręczania nagród czy angażowania kolejnych osób na coraz wyższe stanowiska w branży, tutaj mamy do czynienia z czymś niezwykle „na siłę”, żeby nie powiedzieć - niepotrzebnym. Osobiście nigdy nie zwracałam uwagi na to, czy krytyk, którego recenzję czytam, ma czarny, żółty czy może zielony kolor skóry – opinia to opinia i o ile jest rzeczowa, i odwołuje się do aspektów, które w dziele filmowym szczególnie mnie interesują, nie widzę żadnych przeciwwskazań, by ją przyjąć. Szukając ocen i wrażeń krytyków po seansach, ostatnim, na co patrzę, jest ich nazwisko czy zdjęcie profilowe - dla mnie liczy się treść i argumentacja, z którą mogę się zgodzić lub nie. Koniec końców to przecież ode mnie zależy, czy dam filmowi szansę. Oceniając film, oceniamy nie tylko jego przekaz, który rzeczywiście może zadziałać na nas różnie, zależnie od prywatnych doświadczeń czy indywidualnego poziomu empatii – krytycy filmowi mają za zadanie zwrócić uwagę także na jego budowę, scenariusz, grę aktorską, poziom efektów specjalnych... Trudno nie zbyć śmiechem argumentu, który mówi, że kolor skóry osoby oceniającej film ma w tej kwestii jakiekolwiek znaczenie – tym bardziej, że Larson, mówiąc o ich mniejszości, powołuje się nie na przedstawicieli odległych plemion, a raczej na obywateli Stanów Zjednoczonych, którzy wychowują się w jednej i tej samej amerykańskiej kulturze, ramię w ramię z białymi ludźmi. I skoro już tak zaciekle walczymy z rasizmem – dlaczego w ogóle rozgraniczać kogokolwiek (czy to krytyków czy bohaterów filmowych) na czarnych i białych? Mimowolnie sprawiamy tym, że te podziały są jeszcze bardziej widoczne. Bo czy czarnoskóra kobieta nie może utożsamiać się z białą bohaterką? Pewnie, że może. Mam jednak dziwne wrażenie, że w dobie dzisiejszej poprawności politycznej w pewnym sensie jej się tego zabrania.
Larson sugeruje, że za sprawą faktu, iż środowisko krytyków filmowych nie jest tak różnorodne, jak można o tym marzyć, znaczna część czarnoskórych kobiet czy nastolatek w ogóle nie zapozna się z danym filmem, na czym – co nie jest wątpliwe – może on oczywiście stracić. Ponownie odwołuję się zatem do podstawowego pytania – czy zdarzyło się Wam patrzeć na recenzję przychylniejszym okiem tylko dlatego, że napisała ją osoba o podobnym odcieniu karnacji, czy tym samym kolorze włosów co Wy? I czy rzeczywiście krytyk filmowy jest w stanie sprawić, że produkcja zostanie zbojkotowana przez całą mniejszość tylko dlatego, że ma słabe recenzje? Bo chyba właśnie to sugeruje sformułowanie „szalenie niska szansa”.
W tym miejscu w ogóle warto zastanowić się nad samym statusem krytyka filmowego. Nie da się ukryć, że współcześnie mają oni rzeczywiście wysoką pozycję i mogą zdecydować o tym, czy do kina pójdą tłumy, czy raczej nie pójdzie nikt. Samo zagadnienie krytyka filmowego budzi jednak niekończące się dyskusje i raczej skrajne emocje – podczas gdy niektórzy oceniają ich za pracę, inni wykazują bardziej roszczeniową postawę, przypisując im odpowiedzialność za wszelkie zło tego świata. Martin Scorsese czy twórcy filmu Gotti niejednokrotnie otwarcie krytykowali serwis Rotten Tomatoes, zarzucając krytykom stronniczość i celowe złe intencje, byleby tylko jak najbardziej zgnoić dany film. Nie przeczę – krytycy posiadają taką władzę, jednak wystarczy odrobina własnej opinii i oleju w głowie, by wiedzieć, że zdanie na temat filmu wyrabia się samodzielnie. Opinia krytyka filmowego może być wskazówką czy punktem wyjścia do jakichś rozważań, ale nie prawdą objawioną. Dlaczego więc tak wiele osób wylewa wiadra pomyj na głowy przedstawicieli tej grupy gdy zwyczajnie wykonują oni swoją pracę? Także tutaj widać straszną hipokryzję, bo przecież gdy krytycy oceniają produkcję przychylnie, jest to pierwszym wyznacznikiem na jakość danej produkcji. Tuż po opublikowaniu w sieci pełnych recenzji przedpremierowych nawet my w redakcji spieszymy z przekazaniem Wam werdyktu wystawionego przez krytyków bo wiemy, że dla wielu jest to ważne, czy po prostu interesujące. Fragmenty najlepszych recenzji często umieszcza się na plakatach czy w zwiastunach produkcji, koniecznie podpisując je prestiżowymi nazwami gazet czy portali, z których pochodzą. Kiedy krytyk jest „dobry”, wszyscy go uwielbiają. Gdy jednak ma inne zdanie, przypisuje mu się odpowiedzialność za porażkę filmu, nazywa trollem zza klawiatury, czy – tak jak teraz – zarzuca, że jego opinia się nie powinna się liczyć, bo nie jest adresatem tej produkcji.
Spójrzmy jednak jeszcze raz na powyższe wytłuszczone zdanie Brie, bo – choć po tej przemowie mogło ono nikomu nie zostać w głowie, przygniecione frazą o czterdziestoletnich białych facetach – to ono zdaje się być główną ideą całego, nieco wymykającego się spod kontroli przemówienia. Larson chce, by środowisko krytyków filmowych było bardziej różnorodne. I jak już ustaliliśmy, w samej tej idei rzeczywiście nie ma nic złego, jednak tutaj została ona przedstawiona w zupełnie niewłaściwy sposób, budząc tym samym sprzeciw a nie oklaski. Bo czy fakt, że w grupie krytyków kobiety o innym kolorze skóry są najmniejszą reprezentacją, to czyjakolwiek wina? Ponownie mam wątpliwości. Dlaczego w poszukiwaniu rozwiązania problemu pierwszym co się robi jest atak na przeciwną stronę? Czy dla osiągnięcia pełnej równowagi i tylko po to, by zgadzały nam się statystyki, biali mężczyźni powinni zamilknąć, gdy trzeba, lub w ogóle zrezygnować ze swojej pracy? Od kiedy to wyznacznikiem „słusznego” czy „mniej słusznego zdania” jest kolor skóry, a nie solidna argumentacja? Brie dostrzega problem, ale nie proponuje żadnego cudownego rozwiązania. Bo nie da się odpowiedzieć na pytanie, dlaczego czarne kobiety nie zajmują się krytyką filmową w takim samym stopniu co biali mężczyźni. W dzisiejszym świecie przecież krytykiem tak naprawdę może zostać każdy – wystarczy lekkie pióro, zmysł obserwacji i chęci do dzielenia się ze światem swoimi przemyśleniami. Może i nie każdego nazwiemy topowym krytykiem filmowym, a w końcu to na tych powołuje się Larson, niemniej jednak, świat pozwala każdemu na wyrażanie własnej subiektywnej opinii, którą – jeśli faktycznie chcemy być tolerancyjni – powinniśmy przyjąć z kiwnięciem głową i akceptacją. Opinia to przecież tylko opinia i z tego, co mi wiadomo, w dalszym ciągu posiadamy wolność jej wyrażania. Tymczasem przemówienie aktorki sugerować może, że lepiej byłoby, gdyby uległo to zmianie. I – choć może się mylę – nabieram dziwnych podejrzeń, że nikt nie wysnułby podobnych wniosków, gdyby okazało się, że Pułapka czasu została przez wszystkich oceniona jako artystyczne arcydzieło. Czy zatem cała ta przemowa chce zwrócić uwagę na podziały w świecie filmowym, czy może ma na celu apelowanie o to, by wystawiać filmom wyłącznie dobre recenzje? Poniższy cytat może w pewnym sensie na to odpowiadać:
...słowem: przy produkcjach o kolorowych bohaterach, dajmy głos tylko kolorowym krytykom. Dzięki temu na świecie będzie więcej pozytywnych recenzji i wszyscy będziemy zadowoleni. I nie – nie wiem skąd założenie, że osoba czarnoskóra każdy film o czarnych oceni jako arcydzieło. Podobnie jak nie wiem, dlaczego recenzje osób czarnych miałyby mieć inną, większą rangę niż te pisane przez białych krytyków.
Czy „ważne i aktualne” przemówienie wystosowane przez Brie Larson nie uderza przypadkiem w białych mężczyzn? Opinia białego czterdziestoletniego faceta na temat Pułapki czasu w ogóle nie powinna się liczyć, ale opinia Larson o tym „facecie” jak najbardziej tak. Ponownie zderzamy się z hipokryzją – w imię zaproponowanych przez aktorkę idei, ona również nie ma prawa oceniać Pułapki czasu – no bo przecież nie reprezentuje żadnej mniejszości rasowej. Idąc dalej tym tokiem myślenia – co z nadchodzącą Captain Marvel? Kto powinien zasiadać na sali kinowej, by móc mówić o reprezentatywności późniejszych recenzji? Wyłącznie Amerykanki? Superbohaterki? A może Skrulle? A gdyby odwrócić bieguny i apelować, by czarnoskórzy krytycy wstrzymali się z opiniami na temat filmu „dedykowanego” białym, bo ten przecież nie jest dla nich...? Czy naprawdę jest to skuteczna droga do tego, by zacierać różnice rasowe?
Czyż nie byłoby idealnie, gdybyśmy przestali wytykać sobie nawzajem płeć, kolor skóry czy orientację? Gdyby człowieka oceniano za pracę, którą wykonuje, a nie za to, do jakiej mniejszości przynależy? Żeby walka z podziałami nie tworzyła nowych podziałów, powinniśmy przestać zwracać uwagę na wszystkie te detale – nawoływanie do zatrudniania większej liczby czarnych kobiet wśród krytyków filmowych czy reprezentowania pokaźniejszej liczby osób LGBT w kolejnych produkcjach zdaje się bowiem nie przysługiwać nikomu. Bo o jakiej równości mówimy w sytuacji, gdy palcem pokazuje się i nazywa „ty jesteś biały”, „ty jesteś czarny”? Zwalczanie rasizmu nie może polegać na opowiadaniu się po którejkolwiek stronie barykady, bo w jego założeniu chodzi właśnie o to, by wszelkie te barykady obalić. Zdaje się jednak, że póki temat jest gorący, będzie maglowany jeszcze długo i z każdej strony. Jednym słowem: szkoda, bo od jakiegoś czasu budzi to nie uczucie tolerancji i jedności, a raczej pogłębiającą się świadomość nieustannej przepychanki jednego ponad drugim. I trochę się już niecierpliwię w oczekiwaniu na to, gdy osoby z piedestałów wreszcie zdadzą sobie z tego sprawę.
Całej przemowy Brie Larson możecie posłuchać TUTAJ.
Źródło: zdjęcie główne: zrzut ekranu z wideo na variety