Dlaczego nie podobał mi się Argylle? Złamana obietnica Matthew Vaughna i Bondo-bingo
Najnowszy film Matthew Vaughna to produkcja zła nie ze względu na wykonanie, ale fundamentalne założenia. Właśnie dlatego stanowi doskonałą lekcję tego, czym są składane widzom obietnice i dlaczego nie można ich łamać.
W świecie filmu Matthew Vaughn to osoba na swój sposób wyjątkowa, głównie dlatego, że przeważnie funkcjonuje poza standardowym obiegiem Hollywood. A mimo to kręci wysokobudżetowe filmy z pełną gwiazd obsadą. Jako były producent filmów m.in. Guya Ritchiego doskonale wie, jak pozyskiwać fundusze na produkcje. Gdy więc jego cierpliwość do dużych studiów się wyczerpuje, tworzy niezależnie. W ten sposób dostaliśmy choćby Gwiezdny pył (prawdopodobnie jego najlepszy film). Ten projekt Vaughn uruchomił po tym, gdy wkurzyło go studio Fox. (W wielkim skrócie: Vaughn miał być reżyserem X-Men: Ostatni bastion. Przypadkowo dowiedział się, że by ściągnąć do jego filmu Halle Berry, studio dopisało dla jej postaci, Storm, sceny, których absolutnie nie miało zamiaru umieszczać w finalnym scenariuszu. Planowano ukryć to przed Vaughnem. Twórca trzasnął więc drzwiami i pokazał Hollywood środkowy palec.)
Produkcje takie jak Kick-Ass czy Kingsman zrodziły się natomiast w pubach, gdzie reżyser spotykał się z twórcą komiksowym Markiem Millarem. I, co ciekawe, one również były de facto tworzone wbrew m.in. Hollywood. Kick-Ass był alternatywą dla klasycznych historii superbohaterskich, w których wszyscy się bili, ale nikomu nie działa się krzywda, no i nikt nie uprawiał seksu. Z kolei Kingsman wyrósł z dyskusji między panami, podczas której stwierdzili, że obecne filmy o Jamesie Bondzie są zbyt poważne. A także z anegdoty, że Ian Fleming był przeciwny obsadzeniu Seana Connery’ego w roli Agenta Jej Królewskiej Mości, ale Terence Young, reżyser Dra No, się uparł i w dwa tygodnie „przerobił” nieco nieokrzesanego Szkota na szarmanckiego, pijącego martini szpiega.
Jeżeli wsłuchać się w słowa Vaughna opisującego to, czego sam szuka na ekranie, można dojść do wniosku, że nadmiar powagi go po prostu odrzuca. Co przekłada się na jego własne produkcje, w których ma chodzić przede wszystkim o dobrą zabawę. Sam używa zwrotów, takich jak dial up the fun czy batshit crazy.
Argylle. Tajny szpieg jako film wyrasta z tego wszystkiego. Reklamowany jako adaptacja powieści Elly Conway, tak naprawdę jest metaprzetworzeniem zarówno książki, jak i samej autorki, która w filmie ma twarz Bryce Dallas Howard i jest główną bohaterką historii. Historii, która znowu „odbija się” od Bonda i która nawiązuje do anegdoty o Flemingu i Connerym – Vaughnowi ewidentnie spodobał się ten dualizm w Connerym i przekuł to na dwa oblicza szpiega, którymi w filmie Argylle są Sam Rockwell i Henry Cavill.
Mało? Nie dość batshit crazy? Jako główną inspirację dla tego szpiegowskiego filmu akcji Vaughn wymienia… Miłość, szmaragd i krokodyl, który to jakiś czas temu sobie odświeżył i który ponownie go olśnił. Dla Matthew Vaughna Argylle to więc – tropem klasyka Roberta Zemeckisa – idealny film na randkę.
Mało? Powinniśmy dial up the fun? Dodajmy więc wyraźne ciągoty reżysera do musicali (ma kręcić takowy w tym roku; żałuje, że sam nie reżyserował Rocketmana), co również znajduje swoje odbicie w Argylle.
Jednak – o dziwo! – Argylle to film nieudany nie ze względu na wszystko powyższe.
Vaughn ma rację, że trochę zaczyna brakować filmów akcji, które nie traktują siebie zbyt poważnie. W tym sensie, że humor i lekkość w nich wychodzą poza rzucane co rusz one-linery, a stanowią duszę fabuły. Jak w Nice Guys. Równych gościach Shane’a Blacka. Nie jest też absolutnie grzechem mieszanie gatunków, a więc w tym przypadku kina szpiegowskiego z romansem (to akurat wyszło ciekawie) czy nawet elementami musicalu (Vaughn jest świetny w choreografii scen akcji, często niemalże musicalowej; potrafi też dobrze wzmacniać doznania muzyką).
Wreszcie też nie jest Argylle złym filmem ze względu na walory produkcyjne, obsadę czy niechlujność scenariusza. Film wygląda świetnie, momentami wręcz obłędnie efektownie (scena w pociągu, walka z użyciem granatów dymnych). Bryce Dallas Howard i Sam Rockwell są naprawdę dobrzy, z naciskiem na Howard, która doskonale oddaje nieco znerwicowaną pisarkę. Również Henry Cavill, z tą niedorzeczną fryzurą, doskonale wpasowuje się w rolę przerysowanie idealnego tytułowego agenta Argylle’a. Wreszcie też nie sposób wskazać scenarzyście Jasonowi Fuchsowi dziur logicznych historii czy luźno zwisających końcówek porzuconych wątków – wręcz przeciwnie, w Argylle każdy szczególik okazuje się mieć znaczenie, a nawet najmniejszy wątek znajduje swój finał.
O co więc chodzi?
O obietnicę.
Można śmiało powiedzieć, że Argylle ma doskonały pierwszy akt, a więc pierwsze 20-30 minut. „Pierwszy akt” to zwrot z pola scenopisarstwa, a dotyczy otwarcia historii, kiedy to poznajemy bohatera czy bohaterkę, świat, w którym żyje, jej/jego obecną sytuację. W finale pierwszego aktu (film ma zwyczajowo trzy) bohaterka/bohater mierzy się z czymś, co wywraca jej/jego świat do góry nogami i stawia ją/jego przed Decyzją – czyli wyborem, który uruchamia wszystkie dalsze wydarzenia. W Argylle jest to scena w pociągu, gdy Elly (Howard) spotyka Aidana (Rockwell) i kiedy to przed bojącą się własnego cienia pisarką otwiera się świat prawdziwych szpiegów.
Cofnijmy się jednak do samego otwarcia filmu – ten wita nas sekwencją z Argyllem, w jego (jak się szybko dowiadujemy) fikcyjnym świecie, zrodzonym w głowie Elly. Argylle bierze udział w spektakularnej akcji, w swoim przerysowaniu ocierającej się o kreskówkowość. Cała sekwencja ma na celu wskazanie i wyśmianie klisz kina szpiegowskiego, przegięcie konwencji ponad maksimum.
Co działa zwłaszcza nieco później, gdy pojawia się Aidan, reprezentujący świat prawdziwych szpiegów, będący zaprzeczeniem wszystkiego, co reprezentuje sobą Argylle – zarówno pod względem wyglądu, jak i na poziomie samej akcji, która w wykonaniu Rockwella przypomina sceny z Johna Wicka czy choćby barową potyczkę z pierwszego Kingsmana.
Podsumowując, pierwszy akt filmu zapowiada Argylle jako kino postszpiegowskie, świadome konwencji, bawiące się nią, wyśmiewające i, gdy trzeba, pokazujące palcem jej niedorzeczności. To jest właśnie wspominana wcześniej obietnica – ustalenie reguł gry, wspólnego języka z widownią.
Niestety, Matthew Vaughn w drugim i zwłaszcza trzecim akcie rzeczoną obietnicę łamie – z każdą minutą jego film w coraz mniejszym stopniu jest tym, czym był w pierwszym akcie, a staje się tym, co wcześniej wyśmiewał. Pod koniec naprawdę trudno odróżnić Argylle’a od prześmiewczej sceny otwarcia, a Elly i Aidana od tytułowego super-macho-mega-hiper szpiega.
Vaughn robi coś kuriozalnego, bo zaczyna od uczulenia widowni na przegięcie konwencji i fabularne schematy, a następnie opiera fabułę na takich przegięciach i schematach. Argylle pod koniec jest kreskówkowo efekciarski (scena z „łyżwami”) i odhacza kolejne klisze kina szpiegowskiego, jakby ktoś grał w Bondo-bingo. Próbuje przy tym w finale obudzić w nas emocje, byśmy bali się o bohaterów, przejmowali kolejnymi rewelacjami, oczekiwali, że będą nas zaskakiwać kolejne „przewrotki” – tymczasem przyjęliśmy już tego wszystkiego w takim nadmiarze, że jako widownia wyrobiliśmy sobie po prostu odporność.
My, widownia, zostajemy z rosnącym poczuciem skonfundowania, gdy porównujemy Aidana z pociągu z Aidanem z późniejszych scen, oraz gdy scenarzysta serwuje nam zaskakujący zwrot akcji za zaskakującym zwrotem akcji, za zaskakującym zwrotem akcji, za zaskakującym… – i tak (jak się zdaje, gdy siedzi się w kinie) bez końca.
Po pierwszych trzydziestu minutach Argylle’a spodziewamy się kina bawiącego się konwencją, a dostajemy opowieść zbudowaną wyłącznie ze schematów, i to tych najbardziej topornych.
Wisienką na torcie niespełnionych obietnic jest fakt, że zarówno tytułowy Argylle, jak i eksponowany w pierwszym akcie (i materiałach promocyjnych) kot Alfie bardzo szybko okazują się dla fabuły bezużyteczni i albo symbolicznie, albo (w przypadku kota) dosłownie odłożeni na bok i zapomniani.
Matthew Vaughn ma w dorobku naprawdę udane filmy, na czele z Gwiezdnym pyłem, który jest już klasyką kinowej fantastyki. Wydaje się jednak, że ten niezwykle utalentowany reżyser cierpi na przypadłość podobną do tej, która trawi Petera Jacksona – gdy sukces sprawia, że znikają dla niego wszelkie bariery, a technologia umożliwia zrobienie na ekranie, czego tylko się zapragnie, a więc reżyserowi pozostaje nieskrępowana zabawa, wtedy i Vaughn, i Jackson (sceny akcji w trylogii Hobbit) przesadzają. I w efekcie gubią widownię.
Porażka Argylle’a jako filmu nie stanowi świadectwa braków w reżyserskim warsztacie Vaughna. To po prostu jeden z tych przypadków, gdy Vaughn tak bardzo dialed up the fun, że wybiło poza skalę, i to, co widzimy na ekranie, jest już tylko batshit crazy.
Źródło: Wszystkie wypowiedzi Matthew Vaughna przytaczane w powyższym tekście pochodzą z panelu z reżyserem w ramach New York Comic Con, prowadzonego przez Chrisa Hewitta.