Ten duet był najlepszą częścią filmu. I nie chodzi mi o Deadpool & Wolverine
Prawie 30 lat po premierze Gen Z zabiera się za Bad Boys. Wnioski są proste – fabuła nie porywa, ale dla tej dwójki warto było kliknąć "play".
Whatcha gonna do?
Whatcha gonna do when they come for you?
Zanim świat rozemocjonował się zmartwychwstaniem MCU za sprawą Pyskatego Najemnika i najgorszego wariantu Wolverine’a, do kin zawitał inny duet, który także rozbawił nas do łez. Chodzi oczywiście o dwóch oficerów z Miami, których poznaliśmy w momencie, gdy musieli odzyskać ukradzioną z policyjnego skarbca heroinę. Już Adam wspominał w ostatnim artykule, że sukces Bad Boys był prawdziwą niespodzianką. Dzisiaj chyba tylko jaskiniowiec nie słyszał o tej franczyzie, ale w latach dziewięćdziesiątych nie wróżono jej dobrze. Produkcja wcale nie zdobyła serc krytyków. Miała niechlubne 43% na Rotten Tomatoes. A jednak widzowie pokochali tę komedię akcji i przyznali jej 78%. Zresztą późniejsze sequele były jeszcze lepiej oceniane – dwie ostatnie części otrzymały kolejno 96% i 97% od publiczności. Dlatego już od małego, gdy nuciłam piosenkę Inner Circle pod nosem, wiedziałam, w jakim filmie się pojawiła. Zdawałam sobie sprawę z ogromnego wpływu tej produkcji na współczesne kino (szczególnie gatunek buddy cop, który zyskał na popularności przede wszystkim dzięki Eddiemu Murphy'emu i jego Gliniarzowi z Beverly Hills oraz Zabójczej broni).
Niemniej jednak z pierwszego filmu Michaela Baya pamiętałam niewiele. W mojej głowie pojawiały się jedynie przebłyski perypetii Marcusa Burnetta (Martin Lawrence) i Mike’a Lowreya (Will Smith). Najnowszy film stał się więc idealnym pretekstem do nadrobienia zaległości. Szczególnie że podobno historia o ściganiu "złych chłopców" starzeje się jak dobre wino i nie traci na tym, za co widzowie tak ją pokochali – humorze.
Bad Boys nie udaliby się bez TEGO charakteru
Skąd przyszło mi porównanie złych chłopców do Deadpoola i Wolverine’a? Odpowiedź jest dość oczywista. Fabuła jest tak samo przewidywalna i prosta jak drut. Nie łudźmy się, nie mamy do czynienia z żadną głębszą historią. Mimo pewnych emocjonalnych momentów (takich jak śmierć Max, przyjaciółki Mike’a i Julie), widz nie uroni łezki. Za parę minut zapomni o przykrościach i będzie śmiać się z Marcusa nieudolnie udającego swojego kolegę z pracy. Poza tym mamy barona narkotykowego, partnerów grających naprzemiennie "dobrego" i "złego" glinę, aby wyciągnąć informacje, oraz dziewczynę, która miesza się tam, gdzie nie powinna. Film od samego początku nie daje nam niczego odkrywczego i prowadzi nas do ostatecznego happy endu.
Z Michaelem Bayem jest tak – jego nietypowy styl kręcenia oraz sterowania kamerą można pokochać albo znienawidzić. Przyznam się, że bliżej mi do tej drugiej grupy, szczególnie gdy patrzę na cięcia slow-motion w intensywniejszych (czasem wręcz dramatycznych) momentach. Być może niektórym podobają się takie zabiegi, ale dla mnie wyglądało to dość tandetnie. Na myśl przyszły mi tureckie telenowele. Wolałabym więcej statycznych ujęć, choć wiem, że Bayowi zazwyczaj zależy na szybkim montażu i energii bijącej z każdej możliwej strony. Przy tym muszę jednak zaznaczyć – reżyser zdołał sprawić, że niskobudżetowy film (19 mln dolarów) wyglądał na jeden z droższych blockbusterów lat 90.
Trudno się dziwić, że scenariusz był tak mocno krytykowany. Z drugiej strony – Bad Boys nigdy nie miał być błyskotliwym filmem. Nacisk położono na niezobowiązującą rozrywkę, co nie udałoby się bez obsady. Kluczem był odpowiedni dobór policjantów z Miami, których dzisiaj nikt nie wyobraża sobie w innym wydaniu.
Will Smith i Martin Lawrence tworzą rozbrajający duet (aktorzy grali odpowiednio w Bajerze z Bel-Air oraz Martinie). We wspólnych scenach czują się jak ryba w wodzie, przez co aż trudno uwierzyć, że ktoś inny mógłby zagrać te role. Warto jednak dodać, że Marcus i Mike powstali dla zupełnie innych aktorów – Jona Lovitza oraz Dany'ego Carveya. Laurence Fishburne i Arsenio Hall też mieli szansę zagrać w tej produkcji, choć ostatecznie odpuścili. Jestem pewna, że z innymi artystami nie doczekalibyśmy się tak rozbudowanego uniwersum.
Między pierwszoplanowymi aktorami czuć naturalną chemię, dzięki czemu serwowane żarty i gagi bawią nawet po trzydziestu latach. Scena, w której Marcus ubzdurał sobie, że kolega sypiał z jego żoną, należy do najzabawniejszych. Jednocześnie udowadnia, że bez odpowiednich aktorów sekwencja nie byłaby tak udana.
Will Smith – ranking filmów wg krytyków
Czy Bad Boys to najlepiej oceniana seria, w której Will Smith brał udział? A może to Faceci w czerni zdobyli palmę pierwszeństwa? Zobaczcie poniższy ranking z ocenami krytyków. Dajcie znać, co o nim sądzicie w komentarzach.
Bad Boys mistrzami improwizacji
Okazuje się, że nie tylko ja nie jestem fanką tego scenariusza. Sam Michael Bay zachęcał aktorów do improwizacji, co robili z czystą przyjemnością. Reakcja Marcusa na komentarz Julie (Téa Leoni), że uważała go za geja? To Lawrence go wymyślił. A pamiętacie ikoniczny tekst ze Skittlesami? Jest również improwizowany. Takich ujęć było jeszcze więcej.
To tylko udowadnia, że aktorzy dobrze poznali swoje postacie i potrafili bawić się rolami. Tym samym podratowali również kwestie ze scenariusza, który wypadłby jeszcze gorzej, gdyby nie ich praca na planie.
Martin Lawrence zasługuje na więcej
Trzeba przyznać, że bohaterowie doskonale uzupełniają się na ekranie. W końcu mamy do czynienia z mężem poszukującym stabilizacji i rutyny oraz kawalerem lubiącym jeździć luksusowymi furami i spotykać się z ładnymi paniami w swoim apartamencie. Dla mnie gwiazdą tego duetu był Lawrence. Być może to kwestia scenariusza, w którym więcej gagów przypadło właśnie jemu? Wątek z Marcusem podszywającym się pod Lowreya wypada komicznie już na samym początku, gdy policjant ma rozmawiać z kluczowym dla sprawy świadkiem. Im więcej komplikacji, tym jest ciekawiej (i zabawniej). Co więcej, to Marcusowi częściej puszczają hamulce, w przeciwieństwie do zaskakująco spokojnego Mike'a. A może to improwizacja zdziałała cuda? Nie spodziewałam się, że z tej dwójki to właśnie on będzie częściej rozbawiał. Po seansie doszłam do jednego wniosku – szkoda, że Lawrence'a nie widujemy częściej na ekranie.
Zobacz także:
Bad Boys przetrwali próbę czasu?
Czy żałuję czasu poświęconego na ten seans? A w życiu! Bad Boys to idealny przykład filmu buddy cop w dobrym wydaniu, który zdecydowanie warto obejrzeć. To taki rodzaj produkcji, który włącza się u boku dobrych znajomych czy rodziny, a nawet w samotności, aby poprawić sobie humor po ciężkim dniu. Do tego robotę zrobiła charakterystyczna kolorystyka oraz soundtrack. Shy Guy oraz muzyka Manciny doskonale współgrają ze scenami pościgów.
Owszem, niektóre żarty się zestarzały. Dzisiaj byłyby pewnie nieco stonowane. Warto jednak zdecydować się na seans – chociażby dla samego duetu aktorskiego. Film nie zadziałałby tak, gdyby nie świetna chemia między Lawrence'em a Smithem. Najwyraźniej aktorzy jej nie stracili, skoro produkcja doczekała się kolejnej części (i to po wielu latach!).
Tekst powstał z okazji premiery VOD filmu Bad Boys: Ride or Die.
Wersję cyfrową w VOD można w Polsce zakupić w serwisach: Amazon Prime Video, Google Play, iTunes, Netia Go, P4, Polsat Box Go, Rakuten oraz usłudze VOD Domowa Wypożyczalnia Filmowa.