Czy Gwiezdne Wojny idą w dobrym kierunku? Powrót Rey, Darth Revan i przyszłość Mandoverse
Gwiezdne Wojny od jakiegoś czasu przechodzą "kryzys tożsamości". Przyszłość marki stoi pod znakiem zapytania, nawet jeśli tymczasowa popularność zadowala Disneya. Co można zrobić, by ożywić nadzieje fanów? Mam jeden pomysł.
Jakie są Gwiezdne Wojny, każdy widzi. To istna sinusoida, która przeplata świetne i świeże projekty z takimi, które nie dorównały oczekiwaniom fanów i zawiodły na całej linii. Od ostatniego kinowego filmu minęło już parę dobrych lat, a Disney postawił na rozwój serialowej gałęzi tej marki. Były wzloty (genialny Andor czy pierwsze dwa sezony The Mandalorian), ale też upadki (Księga Boby Fetta, Obi-Wan Kenobi, Gwiezdne Wojny: Akolita), choć większość projektów stała na przeciętnym poziomie – popularność to jedyne, czym mogą się pochwalić.
Co dalej z Gwiezdnymi Wojnami? To pytanie, które zadaje sobie zapewne wielu fanów. Wiadomo, że pojawią się kolejne seriale. Wiadomo, że popularne Mandoverse doczeka się wielkiej konkluzji, a Din i Grogu dostaną własny, kinowy film. Wiadomo, że Rey powróci w kolejnej części gwiezdnej sagi. Jednak czy to na pewno odpowiedni kierunek dla marki, która wychowała tyle pokoleń fanów? Obawiam się, że nie.
Co dalej z Mandoverse?
Mam wiele zastrzeżeń do tej części świata Gwiezdnych Wojen (o czym pisałem w tym tekście), ale nie uważam tego za najgorsze możliwe rozwiązanie. Nie można odmówić The Mandalorian czy Ahsoce popularności, a wielu fanów na pewno chętnie zobaczyłoby wielkie zwieńczenie rozpoczętych wątków. Ja również jestem w tej grupie. Te seriale borykają się z wieloma problemami – nie są szczególnie dobrze napisane, często bywają rozwodnione, brakuje im jakości wizualnej znanej z kinowego doświadczenia. Dostarczają jednak czystej, nieskrępowanej rozrywki i pozwalają zanurzyć się w świecie, który kochamy.
Trzeba jednak wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. Mam nadzieję, że wątki Dina, Grogu, Ahsoki oraz Thrawna nie będą przeciągane w nieskończoność. Jeśli doniesienia o wielkim filmie, który byłby disnejowską wersją Dziedzica Imperium, są prawdziwe, to na tym ta część uniwersum powinna się zakończyć. Mandoverse w ostateczności stanowiło dobry pomost między kolejnymi filmami i zapełniło lukę. Było potrzebne, żeby po klęsce trylogii sequeli fani Gwiezdnych Wojen nadal dostali coś, co lubili. Coś znajomego. Na tym etapie wiemy, że z tą znajomością twórcy przesadzili i zaoferowali nie spójne historie, a papkę fanserwisu. Sam zamysł nie był zły, ale nie jest to odpowiedni kierunek na przyszłość.
Mandoverse jest ograniczone czasem. Nie wiemy za wiele o tym, co działo się po Powrocie Jedi, a przed Przebudzeniem Mocy. Ta dziura jest konsekwentnie zapychana, ale w końcu twórcy mogą dotrzeć do momentu, w którym będzie trzeba się rozpychać łokciami na lewo i prawo, by zrobić miejsce dla oryginalnych pomysłów. Z tego powodu uważam, że Mandoverse powinno odejść z hukiem i skończyć jako twór, który: miał dostarczyć przede wszystkim rozrywki, zmazać niechęć po trylogii sequeli i wypełnić powstałą lukę.
Czego uczy Akolita?
Serial Gwiezdne Wojny: Akolita od samego początku zmagał się z krytyką części fanów. Krytyką, w mojej ocenie, nieuzasadnioną pod wieloma względami, bo często większą uwagę poświęcano temu, kto jaki ma kolor skóry czy płeć, a nie faktycznemu dziełu. Ale czy dzieło się obroniło? Nie, absolutnie nie. Akolita miał ogromny potencjał. Byłem pozytywnie nastawiony do tego serialu w miarę dostawania kolejnych informacji na jego temat, ponieważ wydawał się świeży, inny. Przypominał Andora, którego też każdy skazywał na porażkę (bo na co komu historia o bohaterze, który i tak umrze?). Andor udowodnił, że się mylili, ale Leslye Headland nie zdołała powtórzyć tego sukcesu.
Przede wszystkim zabrakło czasu. Osiem odcinków dla tak rozbudowanej historii to stanowczo za mało – tym bardziej że seriale Disneya z jakiegoś powodu trwają 30-40 minut. Gdyby to były pełne godziny, jak na przykład w Rodzie smoka, to byłbym w stanie to zrozumieć. Jednak w ten sposób zabrakło miejsca na zbudowanie niektórych postaci i wątków. Przez to trudno było się do nich przywiązać, kibicować im czy nawet źle życzyć. Poległ też sam koncept. Kryminału było tyle, co Grogu napłakał, a przecież to tym gatunkiem promowano produkcję. Przebieg fabuły można było przewidzieć od pierwszego odcinka. Chwilami myślałem, że to celowe i z pewnością stanie się coś innego, ale nie. Akolita nie rozbudował też za bardzo świata ani nowego okresu w historii. Era Wielkiej Republiki jest eksplorowana przez inne gałęzie popkultury, ale na ekranie zobaczyliśmy ją dopiero teraz. I właściwie... nic się nie zmieniło. Wygląda to praktycznie tak, jak w trylogii prequeli. Odwiedziliśmy nowe planety, ale co z tego, skoro okazały się po prostu planami zdjęciowymi i nie były nawet szczególnie charakterystyczne? George Lucas może oberwać za wiele, ale na pewno nie za różnorodność. Skąpane w piaskach Tatooine, otoczone wodą Kamino, zalane lawą Mustafar – wszystko to było charakterystyczne.
Ranking najpotężniejszych Jedi
Akolita wprowadził kilka interesujących konceptów, które może będą eksplorowane w kontynuacji, ale to za mało. Serial nie był też szczególnie ciekawy. Poległ na postaciach, intrydze, budowaniu świata i przedstawieniu nowego okresu w historii galaktyki. Wielka szkoda, bo zapowiadał się na ciekawy projekt, który mógłby być dokładnie tym, czego oczekuje się od Gwiezdnych Wojen, a co przedstawię w dalszej części tego tekstu. Tym razem się nie udało.
Nadzieja w Rey? Moim zdaniem to błąd
Wiemy już od jakiegoś czasu, że powstaje nowy film, który ma wybiec nieco w przyszłość i opowiedzieć nową historię Rey (lub – jak kto woli – Rey Skywalker). O projekcie nadal nie wiemy zbyt wiele poza tym, że ma przedstawić, jak bohaterka zakłada nowy zakon Jedi. Na papierze wygląda to interesująco – dostaniemy nowy okres w historii odległej galaktyki, który nie został wyeksploatowany, a do tego znajomą postać. Mimo tego uważam, że to nie jest odpowiedni kierunek dla marki. Nie wynika to z mojej niechęci do aktorki czy postaci, a błędów, które popełniono w trylogii sequeli.
Trylogia Disneya miała masę błędów i nieścisłości. Sprawiała wrażenie pisanej na kolanie, gdy z filmu na film reżyserzy sobie przeczyli i zmieniali to, co wprowadzał poprzednik. Nie było jasnego planu na to, w jakim kierunku powinna pójść ogólna historia przedstawiona w tych trzech filmach. Wiele złego można mówić o trylogii prequeli George'a Lucasa, ale nie można odmówić jej konsekwentnego dążenia do pokazania, w jaki sposób Anakin Skywalker stał się Darthem Vaderem. Wykonanie pozostawia w niektórych miejscach wiele do życzenia, ale plan był jasny. Z kolei Disney szamotał się na lewo i prawo jak Wookie ze wścieklizną.
Problem jest głębszy. Zainteresowanie Przebudzeniem Mocy było ogromne, ale z filmu na film ciekawość widzów słabła, co widać w przychodach z biletów. Ostatni Jedi podzielił fanów na dwa obozy, które do dziś debatują, czy jest to jeden z najlepszych czy najgorszych dzieł w tej sadze. Z kolei Skywalker. Odrodzenie spotkał się z niemal jednogłośną krytyką. To nie było odpowiednie zakończenie dla sagi, która zafascynowała tak wielu młodych widzów. Ucierpiały też postaci. Scenariuszowe "poplątanie z pomieszaniem" nie pomogło w wykreowaniu nowych bohaterów, których dałoby się polubić jak Hana, Leię, Luke'a, Obi-Wana i spółkę. Aktorom nie brakowało talentu ani chemii, ale twórcom zabrakło na nich pomysłu.
Obawiam się też wtórności. Dopiero co mieliśmy historię o tym, jak to Luke Skywalker próbował założyć swój zakon Jedi i poległ. Jeśli twórcy nie będą mieli ciekawego pomysłu, to możemy dostać powtórkę z rozrywki (patrzę na ciebie, Przebudzenie Mocy). Nie jestem przekonany, czy Rey – po tych wszystkich kontrowersjach dotyczących jej pochodzenia – jest osobą na właściwym miejscu. Mam wrażenie, że spore grono fanów (a nawet tych niedzielnych widzów) jest bardziej przywiązane do Ahsoki czy Din Djarina. Disney musiałby ponownie wprowadzić tę postać i sprawić, by była ciekawsza niż przedtem. Jednocześnie nadal pozostałaby kwestia jej pochodzenia, która wywołuje w wielu osobach niechęć. Nie jestem pewien, czy to, czego Gwiezdne Wojny w tej chwili potrzebują, to kolejne dyskusje prowadzone na forach internetowych.
Inne projekty
Wiemy już o tym, że istnieją też inne projekty. Dawniej mówiono o filmie Taiki Waitiego, ale czy zostanie on kiedykolwiek zrealizowany? Nawet jeśli tak, to nic o nim nie wiadomo. Ciekawsze doniesienia pojawiły się na temat produkcji Jamesa Mangolda. Ta miałaby opowiadać o początkach Jedi i Mocy. To bardzo ciekawa wizja, która mnie interesuje. Problem polega na tym, że takie dzieło może nie trafić do osób, które nie są fanami. To, co było wielką siłą Gwiezdnych Wojen i wszystkich trylogii, to wrażenie przeżywania przygody i odkrywania tego świata dalej i dalej. Jeśli Mangold podejdzie do tego w bardzo filozoficzny i pełen powagi sposób, to może to nie trafić do szerokiej publiczności. Podobne odczucia mam względem Star Wars: Skeleton Crew. Ta produkcja ma się pojawić stosunkowo niedługo i zaoferować coś względnie nowego. Jednak po zapowiedziach i materiałach promocyjnych jawi się raczej jako rozrywka dla najmłodszych odbiorców. Nie ma w tym absolutnie nic złego. Te produkcje mogą być wyśmienite, ale nie będą w mojej ocenie tym, co przyciągnie ludzi do kin. To nie jest przyszłość tej marki.
Ranking najpotężniejszych Sithów
Co więc powinni zrobić twórcy? Mam pewien pomysł. Jakby to powiedział Palpatine: "Słyszeliście kiedyś o tragedii Dartha Revana?".
Jak trwoga to do Revana
Darth Revan to postać, która wielu fanom jest bardzo dobrze znana. Przez większość także lubiana. Zdaje sobie jednak sprawę, że osoby, które nie miały do czynienia ze Star Wars: Knights of the Old Republic od BioWare lub po prostu nie wchodzą tak głęboko w ten świat, mogą nie wiedzieć, o czym teraz mówię. Bardzo dobrze!
Knights of the Old Republic to gra cRPG z 2003 roku, za którą odpowiada studio BioWare. Jej historia została osadzona na wiele lat przed wydarzeniami z gwiezdnej sagi. Darth Revan to z kolei ulubieniec wielu fanów, którzy niezmordowanie czekają, aż Disney potwierdzi jego kanoniczność. Do tej pory dostawaliśmy jedynie szczątkowe informacji na jego temat i nadal nie jest jasne, czy ta postać istnieje w kanonie Disneya, czy też nie. Dlaczego uważam, że to świetny kierunek dla Gwiezdnych Wojen? Postaram się to wytłumaczyć w kilku punktach.
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce...
Akcja Knights of the Old Republic dzieje się w czasach Starej Republiki, której istnienie zostało oficjalnie potwierdzone przez Disneya na kanonicznej linii czasu. Konkretna historia z Revanem w roli głównej ma miejsce na niemal cztery tysiące lat przed wydarzeniami z Nowej nadziei. To doskonały punkt wyjścia, ponieważ scenarzyści nie muszą się szczególnie martwić o kanon i inne zdarzenia, które miały wówczas miejsce. Nie muszą spoglądać na setki komiksów, seriali i filmów dziejących się w podobnym okresie, bo tych albo nie ma, albo ich kanoniczność nie została oficjalnie potwierdzona. To daje duże pole do manewru, a także zupełnie nowy okres historyczny. Kto nadal chce oglądać szturmowców, którzy nie potrafią trafić w cel?
Nie oznacza to, że walczono wówczas na patyki i jeżdżono na koniach. Chociaż akcja dzieje się w przeszłości, to galaktyka nie różni się od tego, co znamy. Są ukochane miecze świetlne i bitwy ze statkami kosmicznymi. Technologia wygląda bardzo podobnie. Nadal mamy do czynienia z Republiką i Zakonem Jedi, którego pozycja nie jest tak wielka i niepodważalna. Imperium Sithów ma się całkiem nieźle, a uczniów Ciemnej Strony Mocy jest cała masa, ponieważ akcja dzieje się przed wprowadzeniem przez Dartha Bane'a zasady dwóch.
Postaci dla każdego
Produkcja BioWare w dużej mierze opierała się na relacjach z postaciami, które przyłączały się do gracza w trakcie podróży. Były one świetnie napisane i zaprojektowane. Wszyscy wiemy, że Disney lubi patrzeć na to, czy dana postać ma wartość marketingową i czy będzie można z niej zrobić kolejne zabawki. Dobra wiadomość dla panów w garniturach - Knights of the Old Republic ma ich całą masę.
T3-M4 to droid, który pod wieloma względami bardzo przypomina uwielbianego R2-D2. Do tego dostajemy przezabawnego HK-47, czyli droida bojowego z ciętym językiem, który najchętniej rozstrzelałby każdego na swojej drodze, czym zapewnia ogromną dawkę humoru. Jest nawet miejsce dla przedstawiciela rasy Wookie, czyli Zaalbara. Do tego świetnie napisana Bastilla Shan, która mimo bycia postacią poboczną jest jedną z najpotężniejszych i najciekawszych postaci z tamtego okresu historycznego. To silna, potężna, pewna siebie kobieta, która należy do Zakonu Jedi, a jej wątek przeplata się bezpośrednio z głównym bohaterem, co daje też pole do popisu w kwestii ewentualnego romansu.
Towarzyszy jest znacznie więcej, ale podejrzewam, że ewentualna adaptacja musiałaby to uszczuplić. I bardzo dobrze. Po stokroć wolałbym kilka wybranych, dobrze rozwiniętych postaci niż masę jednowymiarowych minionków.
"Nie. To ja jestem twoim ojcem"
Ten zwrot akcji jest jednym z najbardziej ikonicznych – nie tylko w tym uniwersum, ale i w historii kina ogółem. Serce na chwilę nam stanęło, gdy Darth Vader wypowiedział te słowa do Luke'a. A co jeśli powiem tym, którzy nie mieli do czynienia z Knights of the Old Republic, że ta gra miała moment równie istotny i tak samo zaskakujący? Nie chcę zdradzać, o co dokładnie chodzi, bo może ktoś zechce sprawdzić tę produkcję po przeczytaniu tekstu (do czego gorąco zachęcam!).
Historia uszyta na miarę
Adaptacje nie są łatwe. Raz wychodzą świetnie, a raz gorzej. Do tej pory Disney w mojej ocenie radził sobie nieźle z adaptowaniem postaci, które wcześniej debiutowały w Legendach, czego przykładem jest Thrawn w Rebeliantach oraz Ahsoce. A zaadaptowanie Knights of the Old Republic nie wydaje się szczególnie trudne. Historia w tej grze była mocno wzorowana na filmach oryginalnej trylogii. Jest tam cała masa zwrotów akcji, nowych planet do pokazania, ale też miejsc, które każdy zna. Jest poczucie zagrożenia, są momenty humoru i nieustannie towarzyszące uczucie uczestniczenia w nowej, ciekawej przygodzie. Fani tych ostatnich dostaliby uganianie się za starożytnymi artefaktami. Osoby lubiące odkrywać nowe światy dostałyby nieznane planety. Zwolennicy romansów dostaliby coś bardziej angażującego i interesującego niż relacja Anakina i Padme czy Rey i Bena Solo. Dla każdego coś dobrego.
Gwiezdne Wojny nigdy nie stały scenariuszem (poza Andorem). I chociaż Knights of the Old Republic nie wybija się jakoś pod względem poziomu, to oferuje historię, która jest ciekawa, chwilami zaskakująca i przede wszystkim świeża. Jest też na tyle długa, że nie dałoby się wszystkiego zmieścić nawet w całej trylogii. Konieczne byłoby poucinanie niektórych wątków. Uważam jednak, że jest to do zrobienia.
Ktoś może teraz zacząć kręcić nosem, że skonstruowanie protagonisty byłoby trudne. Otóż w samej grze wcielamy się w postać, o której niewiele wiadomo – i to gracz za sprawą wybieranych dialogów ją kształtuje. W adaptacji nie mogłoby to tak wyglądać. Ktoś na pewno oburzałby się w sieci o to, że protagonista adaptacji mówi lub zachowuje się w sposób, w jaki nie zrobiłaby tego "jego" wersja. To jednak zło konieczne w takim wypadku.
Kiedy, jak nie teraz?
Jeszcze kilka lat temu nie proponowałbym tego pomysłu z obawy przed tym, jak mądre głowy z Hollywood mogłyby podejść do growej adaptacji. Teraz – gdy adaptacje gier są nie tylko popularne, ale też dobrze zrealizowane – moja uwaga kieruje się na popularnego KotORa. Fallout udowodnił, że sukces można osiągnąć przez "czucie" adaptowanego świata, a The Last of Us pokazało, że wystarczyć może po prostu wierna adaptacja materiału, który nie potrzebował wielu zmian.
To też idealny czas z perspektywy Gwiezdnych Wojen. W kinach już od jakiegoś czasu nie było żadnego filmu. Może nie jest to tak dramatyczny okres, jak ten po premierze Skywalker. Odrodzenie, jeszcze przed The Mandalorian, ale marka jest nadal zachwiana. Nie pojawiło się dzieło (poza Andorem, znowu), które zostałoby ochrzczone jednogłośnie przez wszystkich jako coś dobrego. Gwiezdne Wojny muszą wrócić na wielki ekran. To tam wszystko się zaczęło. Muszą to jednak zrobić z przytupem. Przyciągnąć przed ekrany widzów starszych i młodszych, wciągając w ten piękny świat najmłodsze pokolenie.
Musiałoby to jednak być zrobione z konkretnym planem, spójną wizją i wysokim budżetem. Projekty serialowe, jak na produkcje przeznaczone na mały ekran, może i prezentują się nieźle, ale nadal wiele im brakuje do filmów. Trylogia sequeli była absolutnie przepiękna. To było idealne połączenie efektów praktycznych z tymi generowanymi komputerowo. I tego Gwiezdne Wojny potrzebują, by samymi widokami zachwycić i sprawić, aby widz chciał lepiej poznać ten cudowny świat.
Taka adaptacja otworzyłaby wiele drzwi Disneyowi. Stara Republika ma ogrom książek, komiksów i gier, z których można czerpać. Nie mówię, że trzeba od razu wrzucić do kosza wszystko to, co już poznaliśmy, ale marce przydałaby się przerwa od rebelii różnego sortu, szturmowców i wiecznie powracającego Palpatine'a.
Zobacz także: