Chłopaki z baraków - kurde faja! Najzabawniejszy serial świata vs. poprawność polityczna
Chłopaki z baraków od lat masakrują polityczną poprawność aż miło. Dziś przyglądamy się ich fenomenowi, ruszając gdzieś w stronę wódki, marihuany i jedynej takiej opowieści o... rodzinie.
Chłopaki z baraków w moim świecie to coś znacznie większego niż serial – powiedziałbym raczej, że bliżej im do obiektu swoistego kultu tudzież sposobu na życie. W tym stwierdzeniu nie ma ani grama przesady; od przeszło 12 lat każda osoba, która wdaje się ze mną w relację przyjacielską lub romantyczną, musi przejść obowiązkowe szkolenie z różnicy pomiędzy czipsami jalapeño a "dżalapinio", by później uczyć się, w jaki sposób wypowiadać słowo "propan-butan" na mocno pijacką modłę. Zaczęło się zupełnie niepozornie, gdzieś na przełomie 2007 i 2008 roku, gdy jeden z moich dobrych ziomków ni stąd, ni zowąd zaczął opowiadać w aucie o nowej perełce ze stacji Comedy Central. Dzień później tę samą drogę przebyliśmy już ubawieni po pachy debatami o tym, na którą najbliższą imprezę studencką dobrze będzie zabrać szklaneczkę z alkoholem. Trailer Park Boys, produkcja, w której istotną rolę odgrywają balanga i używki, z biegiem czasu sama stała się dla mnie narkotykiem. Na początku trudno było się do tego przyznać; jakiekolwiek wzmianki o Chłopakach jeszcze dekadę temu stanowiły towarzyskie harakiri. Dziś, gdy kanadyjscy herosi szturmują Netflix, mówienie o nich przybiera formę albo pogłębionej analizy, albo taplania się w cudownie ożywczym bajorku groteski. Wmawiali ci, że gów..., ale miałeś rację – to jednak złoto. Na czym więc polega fenomen najzabawniejszego serialu w historii?
Zacznijmy od tego, że Chłopaki z baraków są czymś zupełnie innym dla entuzjastycznie nastawionych do życia Kanadyjczyków, konserwatywnych Amerykanów z południa USA i dla Polaków. Mieliśmy to ogromne szczęście, że w naszym kraju w pierwszych 7 sezonach mówili oni głosem Rafała Walentowicza, człowieka, który w sztuce bycia lektorem wszedł na nieosiągalny dla innych poziom. Jego wczuwanie się w poszczególne role, przedrzeźnianie bohaterów czy zmienianie tembru i maniery wokalnej niczym rękawiczek nie mają żadnej analogii w rodzimej telewizji. Przed Walentowiczem postawiono zadanie niemożliwe; miał on w końcu opowiedzieć historie rozgrywające się w kanadyjskim osiedlu barakowozów Sunnyvale, gdzie na każdego krzykacza przypada przynajmniej dwóch przygłupów. Protagonistów jest trzech: pozbawiony piątej klepki i mający problem z wybuchami gniewu Ricky, który nie dość, że mieszka w aucie, to jeszcze do szczęścia potrzebuje wyłącznie dobrej marihuany; osiłek Julian, pozornie mózg drużyny – z drugiej strony nawet w trakcie biegu nie odstawia on wypełnionej napojami wyskokowymi szklanki; oraz Bubbles, najmądrzejszy i najwrażliwszy z chłopaków, miłośnik małych kotków, rakiet kosmicznych i potrzebujących naprawy wózków sklepowych. Sezon w sezon to trio planuje, by w końcu się dorobić i zerwać z szarą codziennością. Na przeszkodzie stają im najczęściej były policjant i obecny strażnik parkingu, Jim Lahey, alkoholik naprawdę wierzący w to, że wódka ma nadprzyrodzone moce, a także jego kochanek Randy, który za kilka hamburgerów sprzeda swoje ciało. Dodajcie do tego barwne postacie drugoplanowe, a Waszym oczom ukaże się kanadyjska prowincja nie z tej ziemi. Chyba nikt nie spodziewał się, że wyglądająca na papierze na banalną opowiastka zamieni się w potężną franczyzę złożoną z 12 sezonów, kilku filmów, 2 odsłon serii animowanej i wielu innych odcinków specjalnych. Sęk w tym, że w międzyczasie Chłopaki z baraków zaczęli po prostu wyprzedzać rzeczywistość...
Historia Trailer Park Boys sięga roku 1995 - to wtedy reżyser i scenarzysta Mike Clattenburg pokazał publice krótkometrażówkę The Cart Boy, której głównym bohaterem był portretowany przez Mike'a Smitha Bubbles. Choć na pokładzie zameldowali się także Robb Wells (Ricky) i John Paul Tremblay (Julian), cały koncept Clattenburga wciąż ewoluował. Również w innym krótkim metrażu, One Last Shot z 1998 roku, na próżno szukać kojarzonego dziś z Chłopakami powiewu absurdu; dość powiedzieć, że Ricky, Julian i Lahey (John Dunsworth) pracowali w tej opowieści razem. Prawdziwym początkiem franczyzy stał się więc film Trailer Park Boys z 1999 roku, w którym twórcy zdecydowali się na zastosowanie konwencji mockumentary, fikcji udającej dokument, przybierającej najczęściej formę satyry. Odzew był tak głośny, że już 2 lata później rozpoczęto emisję serialu o Sunnyvale. Doczekał się on 7 sezonów, po których Clattenburg postanowił wstrzymać tempo rozwoju franczyzy. Owszem, pomysłodawca powracał co prawda w Say Goodnight to the Bad Guys (2008), Odliczaniu do Dnia Chlora (2009) czy Don't Legalize It (2014), jednak z czasem przedsięwzięcie zostało przejęte przez Wellsa, Smitha i Tremblaya. To za ich sprawą podpisano umowę z Netfliksem, a kanadyjscy prowincjusze zaczęli pojawiać się także w ramach występów na żywo czy innych projektów specjalnych. Kilkanaście dni temu w ofercie platformy streamingowej zadebiutował 2. sezon serialu animowanego o Chłopakach – warto dodać, że w rysunkowym świecie wykorzystuje się jedynie archiwalne nagrania ze zmarłym 3 lata temu Dunsworthem. Pełna wybojów historia Trailer Park Boys nadal więc trwa, lecz z perspektywy lat Ricky i spółka to już nie ci sami zapyziali nieudacznicy z Sunnyvale. Nie dość, że franczyza z pewnością przyczyniła się do legalizacji marihuany w Kanadzie, to jednocześnie jej główni bohaterowie wydają się nie tak znowu oderwani od pełnego prymitywnych zachowań i uproszczeń dzisiejszego świata.
Gdy Chłopaki z baraków triumfalnie wchodzili na łono kanadyjskiej telewizji, lewicowo-liberalna wykładnia rzeczywistości wciąż jeszcze się formowała. To był czas, w którym brytyjski premier Tony Blair nieustannie poszukiwał słynnej Trzeciej Drogi, a Slavoj Žižek próbował przemycić do umysłów studentów echo głoszonej przez siebie "rewolucji u bram". Na przełomie wieków bardzo głośno było o potrzebach klasy średniej i niższej; wszyscy doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jedna i druga powiększa się w zastraszającym tempie, a odsetek ludzi wypychanych poza społeczny margines nieustannie wzrasta. Dla tych ostatnich walczący na każdym kroku z bezdusznością systemu Ricky, Julian i Bubbles mogli więc z jednej strony jawić się jako "swojacy", z drugiej zaś pełnić klasyczną funkcję Robin Hoodów. Nic to, że każdy sezon kończyli więzienną odsiadką; przynajmniej próbowali uszczknąć kawałek zarezerwowanego dla bogaczy tortu. W ich niepowodzeniach mogliśmy przejrzeć się jak w zwierciadle, w ich celebracji życia na jego fundamentalnym poziomie odnaleźć cząstkę siebie. Kanada postanowiła zaoferować światu to, co w Kraju Klonowego Liścia poza hokejem najlepsze: wszechogarniającą empatię dla osób z najniższych szczebli drabiny społecznej i rozpisanie życia nie pod dyktando ekonomicznych kalkulacji, a przez pryzmat rodziny, przyjaciół i szeroko pojętej wspólnoty. Rzucającemu pojemnikami z moczem Ricky'emu nie idzie więc tyle o finansowy awans, co o błogosławiony spokój na emeryturze. Pragnienia tytułowych bohaterów franczyzy są aż do bólu antyburżuazyjne, jakby były przejawem buntu wobec społecznej niesprawiedliwości. Nie zrozumcie mnie źle: nie chcę być adwokatem operujących poza prawem i sięgających po kryminalne metody Chłopaków. Ich modus operandi jest jednak konsekwencją rzeczywistości, w której się znaleźli. Pełnej knowań, korupcji, wyzysku i egoizmu. Patrząc z tej perspektywy, dryblasy z Sunnyvale raz po raz uderzają w polityczną poprawność, przerysowując ją i naginając pod twórcze potrzeby. To dzięki nim znów dochodzimy do starej prawdy Gogola: "Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!".
Stany Zjednoczone miały początkowo spory problem z Chłopakami; w USA pod rządami młodszego Busha gloryfikacja handlu narkotykami, czerpanie korzyści z prostytucji czy wieczna popijawa były pierwotnie zaklinane jako opowieść dla "wieśniaków". Znudzenie skostniałym porządkiem politycznym i powszechny dostęp do Internetu sprawiły jednak, że młodsze pokolenie zaczęło poszukiwać własnego rozumienia rzeczywistości. Nawet nie tego na modłę Baracka Obamy czy kanadyjskiego premiera Justina Trudeau; chodziło tu po prostu o to, aby wyjść poza system i niemiłosiernie go obśmiać. Z prawa, z lewa, z góry, z dołu, byle było klawo. Trailer Park Boys robili to w sposób najlepszy z możliwych, dosadny i, paradoksalnie, subtelny jednocześnie. W dodatku skupienie na funkcjonującej we wspólnocie jednostce stało się tak mocno potrzebne, że część użytkowników sieci za swój slogan brała choćby wypowiedzianą w serialu maksymę: "Parking to my. My jesteśmy parkingiem". Zielony Skur... tudzież diabeł nie okazał się taki straszny, jak go malowano. Dość powiedzieć, że w produkcji o Sunnyvale pojawili się Elliot Page, Snoop Dogg i Dennis Rodman, a wśród jej fanów znajdziemy także Morgana Freemana. Nagle wszyscy zapragnęliśmy, by Chłopaki z baraków niejako w naszym imieniu masakrowali polityczną poprawność, klnąc jak szewce, łamiąc prawo, paląc zioło i objadając się paluszkami z kurczaka. Skąd jednak tak wielki sukces niskobudżetowej historii o bandzie recydywistów? Jej fenomen polega na swoistym paradoksie; pochodzący z nizin społecznych Ricky, Julian i Bubbles reprezentowali grupę, która w przeciągu dekady i w USA, i w wielu innych krajach na świecie zaczęła być najgłośniejsza. To przecież członkowie klasy, która napędzana populistycznymi obiecankami cacankami Donalda Trumpa pojęła, że cywilizacja dała jej właśnie historyczne pięć minut. Inną sprawą jest to, że celebrujący życie w pełni mieszkańcy Sunnyvale zupełnie nie przystają do konserwatywnego nurtu rzeczywistości podszytego podziałami rasowymi i marzeniami o silnym przywódcy. Swoista pułapka - Chłopaki wyśmieją przecież absolutnie każdego. Uważaj, kogo i co chcesz wziąć na swój sztandar.
- 1 (current)
- 2