Człowiek rakieta - 30 lat filmu, którego wpływ odczuliśmy w MCU
Człowiek rakieta to film oparty na komiksach z lat 80., które nawiązywały do przygód herosów z lat 30. Jak ta produkcja sprawdza się po latach?
Człowiek rakieta przeszedł do historii jako spektakularna klapa Disneya i jedna z przyczyn, dla których kino komiksowe nie zdobyło popularności w latach 30. Ten film jednak, jak wiele innych podobnych tytułów, znalazł swoich widzów w telewizji oraz na VHS. Tym samym w końcu osiągnął status kultowego. W tym artykule przyjrzę mu się z perspektywy czasu i znaczenia w popkulturze.
Zacznę więc od popkultury. W pewnym sensie Kapitan Ameryka w MCU nie byłby taki, jakiego poznaliśmy i pokochaliśmy w filmie Captain America: Pierwsze starcie, gdyby nie Człowiek rakieta. Wszystko za sprawą reżysera obu filmów - Joe Johnston w produkcjach uchwycił ten sam wyjątkowy urok lat 30. Ten dość charakterystyczny element nadaje jednemu z pierwszych filmów MCU wyjątkowy sznyt. Czuć to w budowie klimatu, bohatera czy sposobie narracji. Johnson przekuł doświadczenie z Człowieka rakiety w zaletę, pokazując współczesnemu widzowi, że każdy film MCU, pomimo pozornie podobnej formuły, będzie mieć jednak inny styl i gatunek.
,Po latach Człowiek rakieta wiele zyskuje, bo jego urok wciąż pozostaje taki sam. Mamy wrażenie, jakby ten film powstał w zupełnie innej epoce. Tak mocno osadzony jest w stylistyce pulpowych historii z dawnych lat, że wszelkie pozorne niedociągnięcia przestają mieć znaczenie, stają się świadomą częścią konwencji. Czuć to w każdym aspekcie, który jest częścią konstrukcji opowieści, jak i samego warsztatu czysto filmowego. Są momenty tak urokliwe, że trudno oderwać wzrok od ekranu: przypomnę tu scenę tańca Sinclaira z Jenny w restauracji gangstera z klimatyczną muzyką w tle. Johnston obrazuje to wszystko nie tylko w sposobie prowadzenia historii, ale nawet w zachowaniach postaci czy sposobie mówienia. Dzięki temu Człowiek rakieta staje się filmem niepodobnym do czegokolwiek innego, chociaż realizacyjnie ma DNA niezmiernie podobne do marvelowskiego Kapitana Ameryki.
Pulpowy charakter Człowieka rakiety objawia się w prostocie historii. Mamy superbohatera z przypadku, który odkrył rakietowy plecak i został zmuszony do walki z knującymi nazistami. Sam chciał jedynie zdobyć serce dziewczyny. Każdy element układanki jest mocno osadzony w gatunku, przez co też trudno reagować na to negatywnie. Młoda Jennifer Connelly jako dama w opałach radzi sobie świetnie, a Timothy Dalton staje się złoczyńcą kręcącym (dosłownie) wąsem, jak z jakiegoś gatunkowego stereotypu. To świadome decyzje wynikające z obranej konwencji. Obok tego mamy gangsterów - na czele z Paulem Sorvino w roli szefa mafii, który na koniec wykazuje się patriotyzmem. Wykorzystane przez twórcę klisze gatunkowe to zaleta produkcji. Oglądając Człowieka rakietę, oczekuje się tego typu rozwiązań, bo one budują ten dziwaczny klimat.
Warto dodać, że efekty specjalne Industrial Light & Magic przetrwały próbę czasu. Oczywiście, ograniczenia, które w tamtych latach były obecne, są dostrzegalne gołym okiem, ale to nie razi. Twórcy bardzo dobrze obmyślili wykorzystanie plecaka rakietowego.
Oglądają Człowieka rakietę po tych wszystkich latach, trudno nie czuć jakiegoś ciepła w sercu i nie mieć uśmiechu na twarzy. Jest w tym coś nostalgicznego i w jakimś stopniu na tyle spielbergowskiego, że ta prosta (nawet można rzec: banalna przygoda osadzona mocno w pulpowej konwencji) wciąż jest rozrywką dostarczającą wrażeń w stylu totalnie innym niż współczesne kino komiksowe. Warto do tego wrócić! Po seansie będziecie nucić wpadającą w ucho muzykę Jamesa Hornera.