Obejrzałem Człowieka ze stali przed nowym Supermanem. Jedna zmiana by wszystko naprawiła
Już za tydzień premiera nowego Supermana z Davidem Corenswetem w roli głównej i w reżyserii Jamesa Gunna. Produkcja, która nie mogłaby się bardziej różnić od ostatniej interpretacji tego ikonicznego herosa. Po latach wróciłem do Człowieka ze stali i mam jeden wniosek.
Do premiery nowego Supermana w reżyserii Jamesa Gunna pozostał tydzień. Będzie to widowiskowe otwarcie DCU, czyli nowego uniwersum, którym kierują wcześniej wspomniany reżyser oraz Peter Safran. Co prawda DCU oficjalnie wystartowało wraz z premierą animowanego Koszmarnego Komanda, ale większość publiczności czeka na przylot nowego Człowieka ze stali, w którego wcieli się David Corenswet.
Jeszcze przed poznaniem szczegółów na temat nowego filmu z ikonicznym herosem w roli głównej było jasne, że James Gunn zamierza przedstawić zupełnie inną wersję superbohatera od tej, która ostatnio gościła na wielkich ekranach. Mowa o inkarnacji postaci, w którą wcielał się Henry Cavill w kilku produkcjach w ramach nieistniejącego już DCEU, czyli DC Extended Universe (nazwanego tak, by nawiązać do popularnego Kinowego Uniwersum Marvela, z którym bezpośrednio konkurowało).
Poprzedniego Supermana zdaniem większości charakteryzował mrok, stoicyzm i poważne podejście do postaci. Jednym się to podobało, a inni uważali, że było to zbyt duże odejście od tego, do czego przyzwyczaiły nas najpopularniejsze komiksy. James Gunn obiecał pójść w kompletnie przeciwnym kierunku i dać fanom to, na co czekali od dawna, czyli Supermana pełnego nadziei, wiary w człowieczeństwo i bardziej emocjonalnego.
Dziś postanowiłem przyjrzeć się raz jeszcze Człowiekowi ze stali z 2013 roku w reżyserii Zacka Snydera i sprawdzić, czy narzekania (oraz peany głoszone przez entuzjastów tej produkcji) nie są przypadkiem wyolbrzymione. Jaki był poprzedni Superman?

Wprowadzenie do DCEU
Warner Bros. Pictures od wielu lat polegało na marce Batmana, która przynosiła im największe zyski i uznanie w oczach krytyków i publiczności. Czasy Supermana Richarda Donnera przeminęły, a publiczność nie wybrała się licznie na Superman: Powrót z Brandonem Routhem w roli głównej. Tymczasem MCU umacniało swoją pozycję kinowego hegemona, jeśli chodzi o komiksowe adaptacje. Sukces Iron Mana, Kapitana Ameryki, ale przede wszystkim Avengers doprowadził do rozwinięcia się uniwersum i położenia fundamentów pod kolejne Fazy.
Szefostwo Warnera przyglądało się temu z zazdrością. Co prawda trylogia Christophera Nolana o losach Bruce'a Wayne'a była ogromnym hitem w kinach, ale dobiegła końca. Potrzeba było czegoś nowego. Czegoś, co byłoby w stanie powalczyć z Marvelem o przeciętnego zjadacza chleba. Warner mający dostęp do franczyz DC postanowił utworzyć własne kinowe uniwersum, na którego czele stanął Zack Snyder. W tamtym czasie był to reżyser na fali wznoszącej po świetnych 300 i Watchmen. Strażnicy. Już po tym drugim filmie można było przewidzieć, jakie będzie uniwersum z postaciami DC.
Od pierwszych zapowiedzi było wiadomo, że Warner Bros. Pictures przygotowuje coś innego od Marvela. Coś pozornie dojrzalszego, poważniejszego, mroczniejszego. Coś z kompletnie innej bajki, co może trafić nie tylko do fanów kolorowych komiksów. Henry Cavill od samego początku wydawał się idealnym kandydatem do roli Supermana. Budowa ciała, wzrost, nawet sama twarz. Biła od niego odpowiednia elegancja i potęga, która charakteryzuje tego herosa. Przy okazji kolejnych filmów i licznych wywiadów dał się też poznać jako fan komiksów, który wiedział sporo o tym, kim Clark Kent jest i jaki być powinien na ekranie. To często przeczyło wizji artystycznej z filmów, w których występował w innym wydaniu tego bohatera. Myślę jednak, że zgodzicie się, że Henry Cavill był najmniejszym problemem, jeśli chodzi o tę wersję herosa.

Człowiek ze stali pojawił się w kinach 12 czerwca 2013 roku. Wówczas jedynie przebąkiwano na temat stworzenia uniwersum skupionego wokół postaci DC. Wszystko zależało od wyniku finansowego tej produkcji. Przy budżecie wynoszącym aż 225 mln dolarów film zarobił na całym świecie lekko ponad 670 mln dolarów. Nie był to zły wynik, ale na pewno mógł być lepszy, zważywszy na włożone w niego pieniądze i renomę tej postaci. Było to jednak sporo więcej od Superman: Powrót, który zarobił na całym globie tylko 391,1 mln dolarów. Nie można mówić o klapie, ale do wielkiego sukcesu też sporo brakowało.
Nie można też odpowiedzieć, czy film był uważany za dobry lub zły. Oceny miał raczej przeciętne, czego dowodem są wyniki w serwisie Rotten Tomatoes. Człowiek ze stali uzyskał od krytyków ledwo 57% pozytywnych opinii i był uważany za "Zgniły". To też jedna z najgorzej ocenianych części Supermana spośród tych, które dotychczas zagościły na ekranach kin. Znacznie bardziej spodobał się publiczności, która oceniła go na dobre 75%.
Ranking filmów o Supermanie wg Rotten Tomatoes
Dwie strony medalu, czyli co z Człowiekiem ze stali jest nie tak?
Można powiedzieć, że to pierwsze starcie krytyków z fanami wizji artystycznej Zacka Snydera, którzy byli gotowi pójść za nim w ogień i internetowe szranki z każdym, komu ta wizja się nie podobała. Dyskusja wokół Człowieka ze stali wybuchła od razu po premierze. Wielu fanom komiksów lub poprzednich wersji tego herosa nie podobał się mroczniejszy ton opowieści. Snyderowi zarzucono kompletnie niezrozumienie postaci, która nie wyrażała żadnych emocji ani nie przypominała wcale światełka w tunelu, którym powinna być dla ludzkości. Krytykowano sceny zniszczenia Metropolis, gdzie musiało zginąć mnóstwo ludzi. Snyderowi dostało się też za to, że Clark zamordował w finałowym akcie Generała Zoda poprzez skręcenie mu karku, choć miał alternatywne sposoby na pozbycie się zagrożenia. Ludziom nie podobała się też relacja Clarka i Lois, której zarzucano brak chemii, sztywne dialogi i przesadną pompatyczność. Wspólnie chwalono za to niesamowity efekty specjalne i wyjątkowy sposób kręcenia, dzięki czemu film zestarzał się jak najlepsze wino pod kątem wizualnym i do dziś cieszy oko sekwencjami akcji. Każdy pojedynek robi wrażenia. Moce Kryptończyków sieją spustoszenie, ciosy wiążą się z tworzeniem fali uderzeniowej, a superszybkość została fantastycznie ukazana przez szybkie zbliżenia i oddalenia, co dodawało dynamiki do scen akcji.
Niestety, ale muszę się podpisać pod argumentami jednej i drugiej strony. Nie podobał mi się sposób przedstawienia Clarka w tym filmie. Nie podobała mi się finałowa walka czy ofiary w ludziach, a także późniejsza próba rozwijania tego wątku w kolejnych filmach. Nie podobał mi się stoicki Superman ani jego pozbawiona chemii relacja z Lois, której równie dobrze mogłoby nie być. Nie mam za to nic przeciwko wizualiom, które do dziś zachwycają. Rozumiem też wizję, którą miał Snyder. Cieszę się, że ten film powstał, ponieważ był "jakiś". Nie próbował odtwarzać dawnej magii, jak robił to na przykład Superman: Powrót. Tamte czasy były okresem dominowania produkcji "Nolanopodobnych", czyli nastawionych na "realizm, przyziemność i mrok". Ofiarą tego toku myślenia padł na przykład Arrow, z którego zrobiono Batmana z łukiem. To samo po części spotkało Clarka, który stał się Batmanem z laserami w oczach.

Jeden prosty trik na naprawienie DCEU i przestroga dla Jamesa Gunna
Uważam przy tym, że istniał banalny sposób, który sprawiłby, że fani komiksowego Supermana byliby zadowoleni, a wizja artystyczna i "mrok" zachowane. Obawiam się też, że James Gunn może popełnić błąd w drugim kierunku. Co mam na myśli? Moim zdaniem wystarczyło zrobić z Supermana tę jedną postać, która jest pełna nadziei, humoru, uroku i dobra. Byłby to Superman w świecie zdominowanym przez mrok i brutalność. W takim, w którym istnienie Batflfecka było uzasadnione. Wystarczyło tylko zbudować uniwersum wokół tego prostego konceptu zakładającego, że nawet jeśli wszyscy inni dookoła są poważni, mroczni i brutalni, to Superman jest ich przeciwieństwem i swoją postawą może skłaniać do zmiany. Zack Snyder wpadł na ten pomysł chyba dopiero przy okazji Ligi Sprawiedliwości, gdzie śmierć Clarka w Batman v Superman: Świt sprawiedliwości doprowadziła do tego, że Batman przestał zabijać ludzi i robić z nich cele dla brutalnych więźniów w zakładach karnych. To było jednak za późno, bo musieliśmy do tego czasu męczyć się przez dwa filmy, w których Superman nie różnił się wcale pod względem charakteru od większości postaci. Podobnie do nich był wiecznie poważny, strapiony i filozofujący.
O wiele bardziej przemawia do mnie wersja Supermana od Jamesa Gunna będąca latarnią sprawiedliwości, która oświetla wszystkich dookoła i zachęca do czynienia dobra. Problem w tym, że Gunn może przesadzić w drugą stronę – jeśli wszystko wokół Supermana będzie lekkie, komediowe i pozbawione napięcia, to jego urok, poczucie sprawiedliwości i dobro nie będą miały tak silnego wydźwięku, jak wtedy, gdyby był jednym z nielicznych prawych herosów w świecie pozbawionym nadziei. W obu tych uniwersach konieczny jest balans. Balans, którego Snyderowi i całemu DCEU zabrakło na późniejszych etapach.

Jest miejsce dla mrocznego Batmana i jest miejsce dla Supermana będącego promyczkiem nadziei nawet dla najgorszych szumowin z Gotham City czy innych zakątków uniwersum DC. W komiksach ten balans potrafił działać i funkcjonuje od dziesiątek lat. Pora, aby kinowi twórcy wzięli sobie go do serca. Tego sobie i Wam życzę – podobnie jak udanego seansu, jeśli wybierzecie się na premierę nowego Supermana.
Największe błędy DCEU - najgorsze momenty i inne grzechy, które zburzyły uniwersum


