Mateusz Rakowicz o kręceniu filmu akcji Dzień Matki. Te kulisy was zaskoczą [WYWIAD]
Dzień Matki to polski film akcji, który jest dostępny w platformie Netflix. Jak go kręcono? O różne detale zapytałem reżysera Mateusza Rakowicza.
ADAM SIENNICA: Obejrzałem Dzień Matki aż trzy razy i cały czas bawi mnie scena z użyciem marchewek jako broni. Kto wpadł na ten pomysł?
MATEUSZ RAKOWICZ: Pomysłodawcą marchewek jest Łukasz, czyli nasz head writer. On wrzucił marchewki i jajka, a ja mąkę [śmiech].
Jestem fanem gatunku wychowanym na klasykach z różnych rejonów świata, a jednak kilka scen akcji w twoim filmie mnie zaskoczyło. To chyba jest największa niespodzianka, że udało wam się zaskoczyć widza.
W tej grupie – czyli z Łukaszem M. Maciejewskim na etapie tworzenia scenariusza i Jackiem Podgórskim, autorem zdjęć – przyświeca nam cel, by robić coś, czego jeszcze nie było, w warunkach, które mamy. Na pewno widzów trudno zaskoczyć, bo w pewnym sensie wszystko już było. Zwłaszcza że na Zachodzie filmowcy mają warunki, by tworzyć rzeczy zaskakujące. Nie było więc łatwo, ale jest to na tyle interesujące, że staramy się w to pójść.
W Hollywood przez lata mówiło się, że operatorzy bali się scen akcji. Chad Stahelski, reżyser Johna Wicka, to zmienił, bo zaczął pracować z kaskaderami już na etapach przygotowań. Zastanawiam się, jak to wyglądało w twoim filmie?
U nas było totalnie inaczej. Jacek był oczywiście zaangażowany w projekt od początku, gdy tylko zaczęliśmy przenosić go na obraz, a to jest długi proces. Jacek nie jest takim typowym operatorem w znaczeniu amerykańskim, bo też wspierał nas w koncepcji realizacyjno-inscenizacyjnej. Wiemy, jakie mamy referencje, a potem razem kombinujemy. Szczególnie przy tych najbardziej skomplikowanych scenach. Bardzo wspierali nas też kaskaderzy, którzy pod koordynacją Jarka Golca działają na światowym poziomie. Ich opracowania i propozycje dla scen mogliśmy zobaczyć wcześniej, bo robili prewizualizacje – oczywiście po dokładnym omówieniu tego z nami. Ustalaliśmy razem różne rzeczy, np. ustawienie kamery czy to, skąd będzie padał cios. Oni to później robili i wysyłali nam w prosty sposób zmontowane. "Prosty" to oczywiście umowne, bo mieliśmy mieć w filmie walkę na rusztowaniu, więc oni je zbudowali, ustawili kamery i nagrali. Ostatecznie ta scena uległa zmianie i nie weszła do filmu. Dzięki tym prewizom jesteśmy w stanie zobaczyć daną scenę i lepiej się przygotować do nakręcenia jej na planie.
Rozumiem więc, że wygląd scen walki nie wychodził tylko od kaskaderów. Wy też na to wpływaliście. To był efekt pracy grupowej?
Rzeczywiście to jest grupowa i bardzo organiczna praca. Siedzimy i wymyślamy to razem z operatorem i koordynatorem kaskaderów. Wówczas też powstają konkretne storyboardy. Różne są metody, ale lubię pracować tak, by mieć nad tym pieczę od początku do końca. Niekoniecznie chodzi o kontrolę, bo czerpię od nich naprawdę dużo pomysłów. Wiem, że niektórzy filmowcy dają więcej swobody kaskaderom. Sam nie chcę zostawiać tego komuś, by zobaczyć jedynie efekt końcowy. Może to dlatego, że zajmowałem się sztukami walki i ostatecznie za to wszystko odpowiadam.
Czy to, że interesowałeś się sztukami walki, pomogło ci w realizacji?
Tak, absolutnie. Łatwiej było potwierdzić, że będzie coś z tego treningu Agnieszki Grochowskiej. Ogólnie wiem, jak się skutecznie zadaje ciosy w danych sztukach walki. Z taką wiedzą jestem bardziej zaawansowanym partnerem dla kaskaderów w wymyślaniu scen walk. Przez to też wiedziałem, co chcę osiągnąć, a czego uniknąć. A nie chciałem kopaniny. Chciałem bohaterkę, która używa wszystkiego, co ma pod ręką, by przejść jak przecinak przez przeciwników. Trochę jak w Tożsamości Bourne'a czy Oldboyu. Inspiracje wydają się więc dość wyraziste. Dlatego wiedza o sztukach walki może być pomocna.
Jak wyglądał proces tworzenia z Agnieszki Grochowskiej twardzielki kina akcji? Ile w tych scenach robiła sama, a ile to efekt pracy z dublerką?
Ona prawie w ogóle nie jest nigdzie dublowana, poza dosłownie kilkoma ujęciami. Dublerką była Asia Różańska, była zawodniczka kickboxingu, która pomagała Agnieszce w przygotowaniach do roli. Asia pomagała też robić wspomniane przeze mnie prewizy. Występowała w tych mikroscenkach. I to pozwoliło nam ocenić, do jakiego ekranowego efektu musi dojść Agnieszka. Sama Agnieszka przygotowywała się do roli bardzo długo jak na polskie warunki – osiem miesięcy. To czas iście hollywoodzki. Mieliśmy dużo szczęścia, bo miała mieć różne filmy, a przez szereg okoliczności one poprzesuwały się lub spadły. W związku z tym miała dla nas bardzo dużo czasu. Powiedzieliśmy, co byśmy chcieli. Sprawny koordynator kaskaderów jest od tego, by wymyślić dla aktorki odpowiednie treningi. Na początku miała treningi takie jak: kickboxing, judo, jujitsu, strzelanie z ostrej amunicji. Chciałem, by wiedziała, jak kopie prawdziwa broń. Potem do procesu musiały wejść rzeczy relaksacyjne – joga, masaże czy basen. Ciało podpowiadało jej, co zrobić, aby przetrwać. Gdy kręciliśmy scenę w kuchni przy pomocy motion control, Asia (jako jej dublerka) nam pomagała, ale to Agnieszka finalnie musiała wykonać wszystko sama. To był dla niej niezły łomot fizyczny i psychiczny. Świetnie się przygotowała. I też mieliśmy dużo szczęścia, że nic się nie stało. Zawsze istnieje ryzyko kontuzji.
Rozumiem, że wspomniany przez ciebie motion control był używany w scenie w kuchni?
Tak, tylko w tej scenie używaliśmy motion control. Jest to takie ramię, które programuje się, byśmy mogli uzyskać nienaturalne, bardziej robotyczne ruchy kamery i trajektorie. Ono cały czas powtarza to samo, więc można do tego dograć choreografię.
Ważne dla mnie jako fana kina akcji jest to, że Agnieszka jest w tym wiarygodna. Gdybym ją spotkał w ciemnej uliczce... Bałbym się!
[śmiech] Takie opinie dochodzą do nas od różnych recenzentów. To też ciekawe, co mówisz, bo po premierze trailera docierały do mnie głosy internetowych niedowiarków, że obsadzenie takiej aktorki w tej roli to jakiś idiotyczny pomysł. Tradycyjnie ludzie wiedzieli z góry, że to nie może się udać. Trudno komentować tego typu hejterskie głosy. Mam nadzieję, że przynajmniej dadzą szansę filmowi. Zobaczą go i może się przekonają. A jak do nich nie trafi, nic nie zrobimy. Film musi sam się obronić. Poza tym w prawdziwym świecie najbardziej niebezpieczni ludzie są niepozorni. Chodziło o to, by była niepozorna, z potencjałem emocjonalnym i dramaturgicznym. Trochę jak Charlize Theron, czyli aktorka, która przeszła do filmów akcji z innego kina. Jej film Atomic Blonde zasłynął scenami akcji ze świetnymi master shotami. My też kombinowaliśmy z takim podejściem, by nie kryć cięciami ewentualnych niedoskonałości choreograficznych czy aktorskich.
Wiele osób nie uwierzy, że polski film akcji może być dobry. Z pewnością włączą go, by chociaż zobaczyć początek. Zastanawia mnie, czy to dlatego pierwsza scena starcia ze zbirami została tak skonstruowana przed samą ekspozycją? Chcieliście od razu pokazać, że to będzie coś na poziomie?
Nie do końca. To jest cold open, czyli taka mocna scena jeszcze przed pojawieniem się tytułu. To jest zabieg dramaturgiczny, który lubi film na streamingu. By szybko dać widzowi coś, co go zaciekawi, złapie i łatwo nie wypuści. By mu powiedzieć: usiądź, zobacz i nie wyłączaj za szybko. Dlatego też ta scena została stworzona właśnie dla zaspokojenia takiej potrzeby. Szczerze mówiąc, mam dużo uwag do tej sceny. Cieszę się, że ludzie ją dobrze odbierają, ale widzę masę rzeczy, które mi nie pasują. Lubię ją, została zrobiona mniej więcej tak, jak założyliśmy, ale gdybym mógł, to bym ją jeszcze dopracował inscenizacyjnie. Dobrze, że wciąga widzów i też ustala konwencję, pokazując, że ten świat jest umowny i nie do końca prawdziwy. Cieszy mnie jednak twoja interpretacja! [śmiech] Tak też można ją ocenić.
Dzień Matki idzie z duchem kina akcji, bo główna bohaterka nie jest superbohaterką, tylko osobą, która przyjmuje ciosy, jest ranna, poturbowana, zmęczona, ale brnie dalej. Czy chcieliście przez to pokazać, że jest ludzka?
Tak, nie jest to przypadkowe. Nie chcieliśmy, aby była nietykalna. Ona przyjmuje ciosy i wraz z rozwojem historii jest coraz bardziej wykończona. Nie chce jednak się poddać. Chciałem, aby była jak najbardziej złamana w momencie, gdy coś odzyskała, aby mogła to znów stracić. To taki moment w scenariuszu, który nazywamy "dark side of the soul". To jest najgorszy czas dla bohaterki. Dlatego też to wszystko było zamierzone i – mam nadzieję – wiarygodne dla widza.
Przeważnie w kinie akcji zasada choreografii brzmi: maksymalny ruch, minimalny efekt, by walki dostarczały efektownego widowiska jak najdłużej. U ciebie jest to bardziej: minimalny ruch, maksymalny efekt. Czy takie właśnie założenia kierowały wami przy planowaniu tych scen?
Odnosząc się do tego, co mówisz, to nie mieliśmy takich odgórnie narzuconych ram. Wiedzieliśmy na etapie planowania struktury scenariusza, w którym miejscu są sceny akcji. Chcieliśmy, aby każda z tych scen była inna i miała inny charakter. Szliśmy więc tym tropem. Scena w kuchni miała być na przykład najbardziej efekciarska przez pryzmat motion control. Z kolei przy długiej sekwencji, mającej początek w kryjówce Niny i koniec w kanałach hali fabrycznej najważniejsze były emocje, więc choreografia musiała służyć ich podkreśleniu. Tutaj kręciliśmy dużo z ręki. Fenomenalna muzyka Zamilskiej nabijała rytm albo podkreślała emocje – w zależności od charakteru sceny. Widz w tym momencie powinien uwierzyć w to, że ta bohaterka może sobie nie poradzić. Tworząc te sceny, szliśmy takimi tropami, a mniej technicznymi założeniami, o których wspomniałeś.
Dostrzegam też u ciebie świadomość, że sceny akcji są narzędziem opowiadania historii, a nie tylko pustym efekciarstwem.
Jak najbardziej. Chciałem, by było mało dialogów. I jest ich stosunkowo niedużo. Jak już się dialog pojawiał, chciałem, aby nie był on informacyjny. Nie lubimy tego z Łukaszem. Chcieliśmy, aby sceny akcji były ważne dla dramaturgii i prowadzenia historii. Choćby ten moment – mówiąc oględnie bez spoilerów – gdy syn Niny po raz pierwszy widzi i orientuje się z kim ma do czynienia. Z tego powodu ta scena jest brutalna i emocjonalna zarazem. Jednocześnie walka w kuchni to moment zabawy. Jest ona jednocześnie śmieszna i brutalna. To było dla nas wyzwanie, jak przemoc kontrapunktować ironią i śmiechem. Jak to zrobić, by to zadziałało. Stąd te wrzuty z jajkami, mąką czy marchewkami. Reakcje widzów i recenzentów pokazują, że to działa. Te marchewki wszystkich bardzo pozytywnie zaskoczyły [śmiech].
W przypadku Dnia Matki będę bronić tego, że nie ma w niej pretekstowej fabuły. Jest ona na pewno prosta i klarowna. Z jednej strony mamy Ninę i prezentację tego, co jest w stanie zrobić dla swojego dziecka, a z drugiej mamy Igora, którego motywacją jest dobro córki. To dobrze działa emocjonalnie.
Cieszę się, że to widzisz, bo niektórzy recenzenci twierdzą, że fabuła jest pretekstowa. Ja się z tym jednak nie zgadzam. Jasne, każdy to interpretuje inaczej. Są momenty, gdy ktoś zarzuca nam klisze w scenariuszu, ale jednocześnie ekscytuje się marchewkami, a przecież jest to też element scenariusza. Mam wrażenie, że brakuje konsekwencji w takich opiniach. Cieszy mnie to, co widzisz w związku z Igorem, bo to bardzo istotny bohater. Założenie było proste: wszystkie postacie – złole i protagoniści – muszą mieć klucz rodzinny. Ważne było, by Igor nie był generycznym złoczyńcą, ale by coś za tym stało. By jego czyny i decyzje były umotywowane. Jestem zachwycony współpracą z Darkiem Chojnackim. Tak samo jak z Jowitą Budnik i jej dyplomatką. Tam też w grę wchodzi rodzinna sytuacja. Pozwól, że teraz ja zadam ci pytanie, bo nikt tego jeszcze nie wyłapał. Zauważyłeś, że w małej rólce jest dziewczyna, która w Najmro grała główną rolę?
Kompletnie nie zauważyłem jej!
[śmiech] Masza Wągrocka gra tę dziewczynę, która wpada z karabinem i strzela w kryjówce Niny. Nie wie, co to jest kamera CCTV, kiedy pyta ją o to Woltomierz. Tak ją zmieniliśmy, że ludzie jej nie rozpoznają. Ona też w ciekawy sposób kończy [śmiech].
Końcówka sugeruje, że jest szansa na Dzień Matki 2. Będzie?
Rzeczywiście końcówka to sugeruje i mamy na to pomysł. Nie od nas to jednak zależy, tylko od nadawcy, czyli w tym przypadku od Netflixa. Mamy konkretny pomysł i niebawem się okaże, co z tego będzie. Mam nadzieję, że się uda, ale na ten moment niczego zwyczajnie nie wiem.
Swego czasu Netflix ogłosił, że będziesz robić The Hive, który nazwali pierwszym polskim filmem katastroficznym. Czy to właśnie będzie twój kolejny projekt?
Nie, to się nie wydarzy. Rzeczywiście przygotowywaliśmy taki film, ale z różnych względów powędrował on gdzie indziej. Nie wiem też, jakie będą jego dalsze losy, ale ja nie będę się tym projektem zajmować. Pracuję jednak nad kilkoma projektami. Zobaczymy, który pierwszy ujrzy światło dzienne. Czy to będzie kontynuacja Dnia Matki, czy coś innego. Nie zamykam się na filmach stricte gatunkowych. Przymierzam się do dwóch projektów, które są mniej formalne, a bardziej historią opartą na postaciach. Dużo się dzieje, spływa wiele propozycji i trzeba się na coś zdecydować. Trwają różne rozmowy.
A sam prywatnie lubisz kino akcji? Jesteś fanem?
Jestem! To byłoby dziwne, jakbym nie był. Jestem fanem klasyków z lat 90., na których się wychowywałem. Ale nie tylko takie kino mnie ukształtowało. Uwielbiam braci Coen, którzy robią kino mainstreamowe, ale jednocześnie głębokie i przenikliwe. Oglądam kino akcji, ale nie jakoś często. Z ostatnich bardzo podobał mi się Nikt, ale do pewnego momentu. Jedną z inspiracji dla nas była scena walki w autobusie, która pomimo brutalności na swój sposób była zabawna. Na Netfliksie ostatnio był też niezły koreański Kill Bookson. Było w tym filmie dużo dobrego. Na pewno nie oglądam tylko takiego kina. Moimi ulubionymi kultowymi są pierwsze dwie Szklane pułapki, Zabójcza broń czy Gorączka Michaela Manna. To takie rzeczy, które siedzą mocno w głowie. Łukasz, z którym pracuję, jest totalnym fanem kina akcji, Dla niego klasykami gatunku są produkcje typu Rambo czy Komando. On bardzo dużo tego ogląda i swobodniej porusza się w gatunku.