Evan Spiliotopoulos o filmie Sanktuarium: po latach zabawy z Kubusiem Puchatkiem wracam do korzeni [WYWIAD]
Do kin wchodzi właśnie nowy horror Sanktuarium, w którym główną rolę gra Jeffrey Dean Morgan. Z tej okazji rozmawiamy z reżyserem i scenarzystą Evanem Spiliotopoulosem, który jest także odpowiedzialny za nadchodzący Snake Eyes: Geneza G.I. Joe.
DAWID MUSZYŃSKI: Zacznę naszą rozmowę od pytania, które bardzo mnie nurtuje. Czemu facet, który przez ostatnie kilkanaście lat tworzył bajki dla Disneya, postanowił to rzucić i wyreżyserować horror?
EVAN SPILIOTOPOULOS: Miałem w sobie chyba bardzo duże pokłady skumulowanej złości, która się nagromadziła przez lata tworzenia opowieści dla dzieci. Horror był moją pierwszą wielką miłością. Nigdy nie zakładałem, że będę pracował przy animacjach w studiu Disneya. Miałem wielkie szczęście, że mnie zatrudnili, ale był to też ogromny przypadek. Spędziłem tam osiem cudownych lat, w trakcie których wiele się nauczyłem. Jedną z takich rzeczy było to, że od bajek do horrorów nie jest wcale taka daleka droga. Jeśli spojrzysz na oryginalne baśni autorstwa Braci Grimm, to okaże się, że są one bardzo mroczne, straszne, okrutne i czasami też krwawe. Ja nie widzę wielkiej różnicy pomiędzy duchem, który poluje na Jeffreya Deana Morgana, a złą królową, która otruła Królewnę Śnieżkę. To są bardzo podobne historie.
Oczywiście, ale pamiętaj, że robiłeś też takie bajki jak Link not found, w którym nie ma ani jednego czarnego charakteru. Nie był on potrzebny.
Z Kubusiem wiąże się zabawna anegdota. Byłem kiedyś na rozmowie o pracę u samego Stevena Spielberga, który przyjął mnie w swoim biurze i pytał o doświadczenie. Wiesz, takie standardowe pytanie typu: „Przy jakich filmach pracowałeś? Może któryś widziałem”. No to chwale się wielkimi bluckbusterami z gwiazdami kina akcji. Mówię, że napisałem Herkulesa z The Rock. Nic. Zero reakcji. No to mówię, że napisałem też Łowcę i Królową Lodu z Chrisem Hemsworthem i Charlize Theron. Dalej nic. Zero jakichkolwiek emocji. W akcie desperacji mówię więc, że wyreżyserowałem Kubusia i Hefalumpy. Jego oczy nagle pojaśniały. Zacząłem więc wymieniać dalej: Małą Syrenkę: Dzieciństwo Ariel, Dzwoneczek i zaginiony skarb, Księgę Dżungli 2, Tarzana 2: Początek Legendy i Króla Lwa 3: Hakuna Matata. Na to on powiedział, że jego dzieci obejrzały więcej moich filmów niż jego. To jakby przypieczętowało naszą współpracę.
Sanktuarium jest pierwszym filmem, który postanowiłeś samodzielnie wyreżyserować. To twój debiut. Czy łatwo jest pracować na bazie własnego scenariusza? Pytam, ponieważ jako reżyser z pewnością musiałeś stanąć przed decyzją, że którąś scenę trzeba będzie wyrzucić. A dla twórcy, który ma emocjonalne przywiązanie do tekstu, nigdy nie jest to proste.
To prawda. Za każdym razem, gdy musisz wyrzucić z filmu jakąś scenę, czujesz się tak, jakbyś zabijał jedno ze swoich dzieci. Albo przynajmniej je trwale okaleczał. Przy tym filmie musieliśmy zrezygnować z wielu scen, bo na początku zdjęć rozpoczęła się pandemia, co spowodowało długą przerwę. Całość miałem zaplanowaną na 7 tygodni zdjęć, ale po 4 wymuszono na nas przerwę i nikt nie wiedział, czy będziemy mieli szansę wrócić. Ta przerwa trwała przecież pięć miesięcy.
Na szczęście miałem sceny, które już nagraliśmy. Przez to, że wszyscy siedzieliśmy w domach, zacząłem sobie sam montować to, co już mam. Razem z producentem zaprezentowaliśmy to studiu, które było na tyle zadowolone, że samo naciskało, byśmy wrócili na plan i skończyli zdjęcia. Mało tego, dostaliśmy 10 dodatkowych dni zdjęciowych, ponieważ praca w reżimie sanitarnym spowalnia cały proces.
Czyli przez ten reżim musieliście pozbyć się niektórych scen?
Tak, bo były one niewykonalne. To była trudna decyzja. Powiem ci tak, pierwsze tygodnie były jak spełnienie wszystkich marzeń początkującego reżysera. Jednak to, co wydarzyło się później, przypominało horror. Nie polecam nikomu realizowania swojego pierwszego filmu w czasie pandemii.
Głównym magnesem, który przyciągnie ludzi do tego filmu, jest obsada. I zastanawiam się, czy sam ją wybrałeś, czy może została ona ci trochę narzucona przez studio lub producenta.
Byłem pod wielkim wrażeniem, jak dużą swobodę dostałem od studia. Nikt mi niczego nie narzucał. Wszyscy byli bardzo pomocni. Gdy pisałem ten scenariusz, to postać Gerry’ego Fenna stworzyłem dla Jeffreya Deana Morgana. Nie znaliśmy się wtedy osobiście. Nigdy się nie spotkaliśmy, choć byliśmy powiązani w dziwny sposób, bo kupiłem jego dom. Tak więc gdy rozpoczęliśmy spotkania z aktorami, których chcieliśmy zatrudnić, to pozwoliłem sobie na żart i zapytałem go, czy rozpoznaje salon, w którym teraz stoję. Biedak przed komputerem mało co nie spadł z krzesła z wrażenia.
Scenariusz powstał na podstawie powieści Święte miejsce Jamesa Herberta. Co tak cię urzekło w tej historii, że postanowiłeś ją wybrać na swój debiut.
Przeczytałem tę książkę, gdy byłem nastolatkiem. Już wtedy uważałem, że to świetny materiał na film. Nosiłem to dzieło ze sobą przez 38 lat i co jakaś czas, gdy moje nazwisko stawało się bardziej rozpoznawalne, prosiłem różne studia, by kupili dla mnie do niej prawa. W 2018 roku udało się i dostałem zielone światło nie tylko na napisanie scenariusza, ale także na reżyserię.
Za miesiąc do kin trafi także Snake Eyes: Geneza G.I. Joe, do którego napisałeś scenariusz. Będzie to świeże podejście pokazujące początki tej postaci. Co możesz mi zdradzić na temat tej produkcji?
Pamiętasz tę jedną scenę z jego udziałem w G.I. Joe: Odwet? Jeśli tak, to nasz film jest jak ta scena, tylko mocno rozciągnięta. Bardzo dużo akcji. Mnóstwo walk na miecze. Chciałem zrobić nowe Wejście smoka i tym właśnie jest dla mnie Snake Eyes: Geneza G.I. Joe. W głównej roli obsadziliśmy świetnego Henry'ego Goldinga. Jestem przekonany, że fani serii go pokochają.
Film opowiada o czasach, nim Snake Eyes zyskał swój przydomek i stracił głos. Tak więc seria filmów, którą tworzymy, doprowadzi finalnie do tego traumatycznego momentu w jego życiu.
Czyli będzie więcej części?
Już trwają prace nad scenariuszem drugiej części. Liczymy na to, że to będzie bardzo długa seria filmów.