Dzień Niepodległości ma 25 lat. Czy się dobrze zestarzał?
Dzień Niepodległości to klasyk science fiction i blockbusterów, który zrobił duży szum w latach 90. Miał on premierę 3 lipca 1996 roku, więc minęło już od tej chwili 25 lat.
Dzień Niepodległości był wielkim wydarzeniem w latach 90. Wówczas mało który film osiągnął większy sukces i tak zapadał w pamięć jak superprodukcja Rolanda Emmericha. Po latach to zdecydowanie jest produkt swoich czasów, ale ma on swoistą uniwersalność i ponadczasowość. Wszystko dzięki czasom, gdy efekty specjalne robiło się autentycznymi modelami, nie efektami komputerowymi (aczkolwiek tych tu nie brak). I dlatego pomimo budżetu zaledwie 75 mln dolarów obraz zebrał 817,4 mln dolarów. To jest film, który powinien być definicją słowa: blockbuster. Gdy ktoś nie wie, dlaczego hollywoodzkie widowiska o wysokim budżecie są tak określane, wystarczy spojrzeć na dzieło Rolanda Emmericha.
Pod kątem wizualnym superprodukcja tylko lekko się zestarzała. Znajdują się w filmie sceny, w których ludzie są kręceni na tle green screenu. Wówczas można odczuć bardzo duży dysonans, bo rzuca się w oczy niedopracowanie, sztuczność. Po prostu bolą oczy. Takich scen jest kilka i niestety głównie podczas pierwszego ataku z destrukcją, gdy ludzie w panice uciekają przed falą ognia lub - obowiązkowo - piesek w ostatniej chwili ratuje swój futrzany tyłek. Notabene zauważyliście, że ten manipulatorski motyw jest często stosowany w Hollywood? Obserwujemy przeważnie czworonoga, który ucieka w kluczowych momentach przed zagrożeniem (czasem potworem), bo twórcy wiedzą, że widz kocha pieski. Na szczęście tego typu scen z green screenem jest niewiele, a ten aspekt został dobrze poprawiony w wersji na Blu-ray i 4K, więc tak nie kłuje w oczy. Akurat powtórkę robiłem z wcześniejszej wersji DVD i tam to jest dostrzegalne bardziej. Pomijając ten detal, Dzień Niepodległości nadal jest widowiskiem z epickim rozmachem, klimatem, świetną muzyką i imponującym poziomem efektywności. Oczywiście analizując to, co widzimy na ekranie, wiemy, że to ogromnej mierze jest rozwalanie miniaturek. Tak na marginesie, według wszelkich danych film utrzymuje rekord tytułu z największą liczbą miniatur stworzonych na potrzeby pełnometrażowej produkcji. A z uwagi na to, że rok po roku po premierze tego widowiska coraz częściej używano efektów komputerowych i tak jest do dziś, trudno orzec, czy kiedykolwiek ktoś to pobije. Nawet nowe Gwiezdne Wojny wykorzystujące ogrom miniatur, używają też dużo CGI, tworząc równowagę. Tego w latach 90. nie było, bo technologia nie pozwalała na wiele, więc twórcy musieli sobie radzić. Jednak to działa i nadal imponuje. Scena ataku ze strzałem z działa kosmitów nadal wywołuje ciarki po plecach, a wybuch budynku (na planie miniaturka) został nakręcony fenomenalnie. Aż można uwierzyć, że to "prawdziwe" miasto. Mimo wszystko po latach trochę widać, co dokładnie tutaj wykorzystano. Czy to zmienia coś w ocenie? Nie sądzę, bo wciąż zachwyca i wygląda kapitalnie. Łącznie z klimatycznymi scenami pojawienia się statków, walką w przestworzach z myśliwcami czy finałową bitwą z samobójczym atakiem szalonej postaci granej przez Randy'ego Quaida. Te wszystkie elementy nadal tworzą widowisko dobrze sprawdzające się na ekranie i nieodstępujące efektownością od współczesnych przesyconych komputerem superprodukcji. Pod tym względem Dzień Niepodległości zestarzał się dobrze, bo wykorzystanie praktycznych efektów na to pozwala, a CGI jest tutaj niewiele.
Jeśli ktoś jest widzem, który nigdy nie widział tego filmu na oczy, spotka tutaj rzeczy, które mogą go wybić z zaangażowania. To "bycie produktem swoich czasów" sprawia, że ekranowa technologia wygląda komicznie. Zaawansowane komputery wojskowe i prywatne są dziwnie i nie pasują do naszej codzienności. To może trochę wybijać z rytmu, bo trudno będzie niektórym widzom przełączyć w głowie określony trybik, by po prostu cieszyć się tym, co jest na ekranie. Oczywiście obok tego mamy coś, co naprawdę kojarzy się jedynie z blockbusterami, zanim stały się one naszą kinową codziennością. W końcu widzimy, że scenariusz jest prosty, bohaterowie papierowi, a dialogi są przesycone onelinerami, które nie raz są zabawne, a wszystko wymaga od widza wyłączenia myślenia i akceptacji wszystkiego z całym dobrem inwentarza. Czasem niektóre rzeczy wydają się głupie, dziwne i niezrozumiałe - jak choćby reakcje ludzi na gigantyczny statek kosmiczny. Ale jakbyśmy my zachowali się w takiej sytuacji? Być może podobnie.
W tym wszystkim kuriozum, scenariuszowych mieliznach i dziwnych decyzjach sytuację ratują aktorzy. To oni wyciągają Dzień Niepodległości skalę wyżej. Jeff Goldblum, Bill Pullman oraz pierwsza wielka rola Willa Smitha nadają temu charakter, charyzmę i ludzki czynnik. Dają emocje i - co najważniejsze - pozwalają nam sympatyzować z bohaterami i ich historią. Ten ogień w oczach Billa Pullmana, gdy przemawiał jako prezydent Stanów Zjednoczonych, spowodował, że scena stała się kultowa. I wiecie co? Nadal kapitalnie działa właśnie dzięki kreacji Pullmana, bo jego emocje sprawiają, że ciarki samoistnie przechodzą po plecach. Pamiętam, że to był dla mnie jedyny raz w kinie, gdy widziałem scenę wywołującą tak żywe reakcje: ludzie bili brawo! Patrząc przecież na warstwę dialogu, jest ona typowa, kiczowata, górnolotna, ale zapada w pamięć w niezwykły sposób.
Wielu widzów może nie zdawać sobie z tego sprawy, ale Dzień Niepodległości był filmem przełomowym. To były czasy, w których blockbustery znane współcześnie dopiero raczkowały technologicznie i szukano odpowiedniej drogi. Roland Emmerich jako pierwszy ukazał na ekranie masową destrukcję na epicką skalę. Ten przełom szybko dał efekty. Hollywood zaczęło się bawić na całego, a współcześnie masowa destrukcja na ekranie to coś, bez czego trudno sobie wyobrazić wysokobudżetowe widowisko.
Dzień Niepodległości po 25 latach to nadal dobre kino rozrywkowe, które pomimo paru zgrzytów wizualnych nadal zachwyca i imponuje rozmachem. Aż szkoda, że Roland Emmerich stracił wyczucie i nie potrafił tego samego osiągnąć w kontynuacji. Cóż, po 25 latach pozostaje nam klasyk gatunku, do którego można wracać i cieszyć się rozrywką na odpowiedni poziomie.