Gladiator - 20 lat później, czyli oscarowe widowisko Ridleya Scotta poddane próbie czasu
Russell Crowe wcielił się w generała Maximusa Decimusa Meridusa dwie dekady temu. Dwadzieścia lat – mgnienie oka i szmat czasu zarazem. Czasu, którego ząb nadgryzie każdego. Jak po latach trzyma się Gladiator, jeden z najgłośniejszych filmów Ridleya Scotta?
Obsypany nagrodami (w tym pięć Oscarów, między innymi za najlepszy film i najlepszą męską rolę pierwszoplanową) Gladiator opowiada o rzymskim generale, walecznym wzorze cnót wszelakich, któremu cesarz Marek Aureliusz, starzec u kresu swych dni, planuje przekazać władzę nad imperium. Wierzy, że Maximus zaprowadzi w nim porządek, czego na pewno nie zdoła osiągnąć cesarski syn, Kommodus, nazwany zresztą przez ojca niemoralnym. Zanim jednak Marek zdąży wydać stosowne rozkazy, nieroztropnie informuje o swoich planach potomka, ten zaś – zrozpaczony – dusi starca w akcie łzawej zemsty. Tym samym, drogą krwi, przejmuje władzę nad imperium. Maximus – również nieroztropnie – jako jedyny odmawia uznania nowego władcy, co błyskawicznie skutkuje wydaniem wyroku śmierci: legioniści mają stracić Maximusa i jego bliskich. Nikt nie ośmiela się podważyć dziedzictwa Kommodusa, ewidentnie nie istniały też żadne przesłanki pozwalające przypuszczać, iż Aureliusz miał przekazać władzę komuś innemu. Maximus, rzecz jasna, wymyka się śmierci, która musiała zadowolić się jego żoną i małym synkiem. Były generał nie zdążył ich ocalić; wycieńczony padł w zgliszczach swego domostwa, by wkrótce trafić do niewoli. Sprzedany ex-gladiatorowi, który sam teraz wystawiał w walkach na arenach własnych wojowników, trafia w końcu do Rzymu, gdzie – wciąż zwyciężając – zyskuje miłość tłumu. Jego ostatecznym celem jest zabójstwo Kommodusa.
Gladiator niewiele wspólnego ma z faktami. W rzeczywistości Marek Aureliusz nie zginął z ręki syna, a zmarł jako ofiara epidemii dżumy; przez trzy ostatnie lata życia współrządził zresztą z Kommodusem. Według podań Kommodus był nieobliczalnym okrutnikiem, przy którym filmowa interpretacja to co najwyżej zagubiony młodzieniec. Maximus zaś został w całości wykreowany na potrzeby filmu, choć można doszukać się przynajmniej trzech postaci, które mogły zainspirować jego twórcę. Oczywiste – żadne historyczne fakty nie pozwoliłyby na zobrazowanie opowieści tego typu.
A jest to opowieść bardzo prosta, staroświecka, można rzec – relikt, czyli oparta na sprawdzonych schematach historia o walce dobra ze złem. Klasyczny film przygodowy osadzony w realiach starożytnego Rzymu, któremu zbędna jest wielowątkowość; każdy jego element ma służyć fabularnemu rdzeniowi, czyli drodze Maximusa do wymierzenia sprawiedliwości, a więc starciu cnoty z degeneracją. Szlachetny, mądry, waleczny i uczciwy Maximus nie mógłby być przecież kierowany jedynie żądzą zemsty – pomście żony i syna musi towarzyszyć chęć oddania Rzymu w ręce senatu i przywrócenia porządku. Nie ma w Gladiatorze miejsca na wiwisekcje mechanizmów władzy, tematy imperialnych wzlotów czy upadków, niejednoznaczność. Jest tylko nieustanna walka, pokonywanie kolejnych przeszkód, by w końcu doprowadzić do obowiązkowego finałowego starcia. Na nic plany i spiski bohaterów. Liczą się jedynie Maximus i Kommodus, którzy muszą przecież skrzyżować miecze w wielkim finiszu.
Gladiator, siłą rzeczy, stoi walkami, a te wciąż wyglądają świetnie. Momentami razi wykorzystanie slow-motion w dość staromodnym stylu, a jednak sekwencje starć – zarówno bitwa na początku filmu, jak i walki na arenach – to wciąż kawał solidnej i przekonującej realizacji, emocjonującej nie mniej niż przed laty. CGI zgrzyta tylko od czasu do czasu: boleśnie rzucają się w oczy wklejone tła, przede wszystkim w scenie, w której świeżo upieczony cesarz wraca do Rzymu i wkracza po schodach. Wykreowane przez grafików Koloseum prezentuje się całkiem przyzwoicie; nie gorzej jest w scenach, które przenoszą nas do jego wnętrza, bo choć jedynie dwa pierwsze rzędy trybun wypełnione są statystami, wygenerowana komputerowo reszta tłumu nie przykuwa niechcianej uwagi. Równie udane okazują się sceny z udziałem wizerunku Olivera Reeda (Proximo), który zmarł w trakcie realizowania zdjęć do filmu. Ponowne wykorzystane nagranych z nim wcześniej ujęć ostatecznie okazało się zabiegiem udanym, który łatwo przeoczyć.
Mało tu jednak Rzymu esencjonalnego – jego uliczek, pełnokrwistych mieszkańców, świątyń. Rzym w Gladiatorze to Koloseum, jego podziemia, siedziba Cesarza – reszta stanowi jedynie tło. W porządku, Scott i na tej płaszczyźnie okazał się bardzo konsekwentnym reżyserem. W swej opowieści ani na chwilę nie odbiega od tematu, korzystając wyłącznie z elementów niezbędnych opowiadanej historii i jej prostemu, poczciwemu wydźwiękowi.
Pochylić się warto nad kwestią Kommodusa, począwszy od rzeczy najmniej dyskusyjnej, czyli wybitnego występu Joaquina Phoenixa. Pominięcie go w rozdaniach prestiżowych nagród jest dla tej kreacji wyjątkowo krzywdzące. Zwłaszcza biorąc pod uwagę nagrodzenie Crowe'a, którego powściągliwy i szlachetny Maximus nie wymagał (może poza sprawnością fizyczną – Crowe doznał na planie kilku kontuzji) aktorskich popisów – bo i rzadko kiedy wymagają ich tak napisane postacie. Phoenix unika szarżowania, nie wciela się przecież w ofiarę absolutnego obłędu. Na zmianę jest nieobecny, radosny, zlękniony lub zwyczajnie skrzywdzony – szukająca poklasku i miłości ofiara, która chce tę miłość wymusić siłą. Gdy zaś mimo to jej nie otrzymuje – mści się. Aktor nie popada więc w skrajności, niuansując Kommodusa. Nie pozwala zapomnieć, że nie jest to zwykły szaleniec, a człowiek zniszczony, któremu odmawiano zbyt długo. Postanowił zatem wziąć sobie wszystko sam – za wszelką cenę. Najwybitniejszym aktorskim spektaklem jest zresztą w Gladiatorze scena, w której Phoenix rozmawia w cztery oczy z Richardem Harrisem, wcielającym się w Marka Aureliusza. Niezwykle przekonujący pokaz wzajemnego otwierania ran – gdy ojciec wyznaje synowi, że władzę odziedziczy ktoś inny, a ten, płacząc, odpowiada, że jedyne, o czym marzył przez lata, to ojcowska miłość. "Wszystkie twoje wady to moja porażka" – mówi Kommodusowi cesarz i widać, że ta porażka dotyka go w istocie. Kilka minut tętniących szczerością i emocjami, zwieńczonych obligatoryjnym ojcobójstwem. Majstersztyk.
Sam Kommodus jest też jednocześnie najciekawszą postacią filmu, której potencjał ostatecznie zmarnowano. Antagonista miał naprawdę interesujące początki – skrzywdzony, niekochany syn, którego niemoralne działania były efektem niezaspokojonych potrzeb. Filmowy Kommodus nie był po prostu złym i despotycznym władcą w klasycznym wydaniu. Rozpaczliwie łaknął uwielbienia tłumów – przywrócił swym poddanym igrzyska po to, by go hołubili; był gotów dać im wiele w zamian za poklask. Niczego nie pragnął tak mocno, jak miłości, czy może nawet akceptacji w jakiejkolwiek formie. Ostatecznie jednak został sprowadzony do roli bezwzględnego i klasycznego villaina, którego nienawidzili właściwie wszyscy. To zło, które musiało zostać ośmieszone i pokonane przez szlachetnego Maximusa, bo zło jest u Scotta po prostu złem, niczym innym, niezależnie od tego, gdzie leży jego źródło – nie należy się nad nim zastanawiać, a ostatecznie się go pozbyć. I tak wszystko, co w Kommodusie najciekawsze, koniec końców stało się tylko składnikiem niegodziwości ostatecznej. A niegodziwością należy wzgardzić i jak najszybciej o niej zapomnieć, co bardzo wymownie podkreśla finałowa scena. Gdy Maximus pada trupem, jego ciało na rękach wynoszą gladiatorzy i legioniści; skupia się na nim uwaga widzów – tych na trybunach i tych przed telewizorami. Nikt nie zwraca uwagi na porzucone kawałek dalej ciało mężczyzny, który jeszcze chwilę temu rządził Rzymem. Oto dobro znów pokonało zło. Po wszystkim ciężko odbierać Kommodusa jako człowieka z krwi i kości. Szkoda.
Nie ośmieliłbym się jednak z obrazu Scotta szydzić. Nic z tych rzeczy. Gladiator jest idealnym spełnieniem twórczych założeń. Oto dzieło anachroniczne, obrazujące nostalgiczną wizję świata; postacie takie jak Maximus spotyka się już jedynie w pastiszach, jednak w tej staroświeckiej bajce dla dorosłych – opowiedzianej i zrealizowanej wzorowo – bohater nie mógł być przecież inny. Nie można zatem Gladiatora lekceważyć i umieszczać w kategorii naiwnych i rozdmuchanych – to piękna i pełna serca opowieść, świadoma swej prostoty. Pochwała dawnych wartości, projekcja prostych ideałów sprzed wieków. Uwielbienie rodzinnego ciepła i spokoju, które o tyleż są przecież cenniejsze od okrutnych walk, spływających posoką aren, krwiożerczych tłumów. Być może Gladiator zestarzeje się kiedyś w sposób nieprzyswajalny – but not yet, cytując ostatnie słowa padające w filmie.
Ach, o muzyce duetu Zimmer-Gerrard nie wspomniałem z rozmysłem – nie chcę popaść w skrajny banał, wypisując o poruszeniu i ciarkach. A inaczej w kontekście soundtracku do Gladiatora się przecież nie da. Nieśmiertelna doskonałość.