Scarlett Johansson wydaje się ciężko pracować na imagem istnego hollywoodzkiego szwarccharakteru. Co przeskrobała tym razem? Ano to samo, co poprzednio – przyjęła rolę.
Tajlandzkie jaskinie, mundialowe zaskoczenia, złote usta Micka Jaggera i stołeczne pytony, oto obfite – i nie dobiegające bynajmniej końca – zbiory tegorocznego sezonu ogórkowego. Media tak zwanego głównego nurtu nie musiały się zbytnio wysilać, aby wykręcić dobry nagłówek, bo tematy sypią się same jak manna z nieba. Prasa filmowa w owym okresie skupia się zwykle na ciurkających letnich blockbusterach, lecz już sam początek lipca dostarczył pierwszy gorący temat publicystyczny prowokujący do, mówiąc cokolwiek eufemistycznie, ożywionej dyskusji. Lecz czegokolwiek by się o sprawie nie myślało, jedno wydaje się pewne: publiczny image Scarlett Johansson musi przypominać teraz portret Doriana Greya. Aktorka nie tak przecież dawno dostała burę za przyjęcie roli w Ghost in the Shell, czego roztrząsać nie mam zamiaru, a teraz znowu jej się oberwało. Ale zanim ktoś sięgnie po erystyczny wytrych „politycznej poprawności” albo zagrzmi o niesprawiedliwości hollywoodzkiego systemu parytetowego (dodajmy, nieistniejącego), niech spojrzy nieco dalej niż czubek swojego nosa i zastanowi się, o co tu chodzi, bo rzecz jest ciekawa.
A mowa o newsie sprzed tygodnia z niewielkim haczykiem, kiedy to okazało się, że Johansson przyjęła bez gadania rolę transseksualnego faceta; umyślnie nie rozpisuję się, o czym film traktuje, ani nawet nie podaję tytułu, bo to rzecz w tym momencie drugorzędna. Skupmy się jedynie na owej decyzji, którą praktycznie z miejsca napiętnowano. Scarlett zarzucono przede wszystkim niewrażliwość na sytuację zawodową osób transseksualnych, które na podobną okazję czekają latami, lecz nie mają praktycznie żadnych szans rywalizować z dużymi nazwiskami teoretycznie zapewniającymi filmowi komercyjne powodzenie. Tylko teoretycznie, bo to nigdy nie jest pewnik, poza tym zawsze można rolę główną obudować mocnym (czytaj: bardziej znanym) drugim planem.
I jest to argument godny przedyskutowania, zarówno na rzeczonej płaszczyźnie zawodowej, jak i etycznej, szczególnie że castingi nie działają na odwrót i taka Jamie Clayton raczej nie odbierze Johansson żadnej roli sprzed nosa, bo jako transseksualna kobieta nie jest nawet zapraszana na przesłuchania do ról innych niż transseksualistek. Spycha to niekiedy diabelnie utalentowanych ludzi do niszy, z której straszliwie trudno się wydostać. Sztuka ta udała się chociażby znakomitym Laverne Cox (Orange Is the New Black) czy Danieli Vedze (Une femme fantastique), ale to pojedyncze nazwiska, które można policzyć na palcach jednej ręki. Johansson, słowami swojego rzecznika, broni się, że przecież znakomicie zostały przez krytykę odebrane role transseksualnych kobiet granych przez Jared Leto (Dallas Buyers Club) czy Jeffrey Tambor (Transparent). Racja – do listy świetnych kreacji dorzucić należałoby jeszcze chociażby Eddiego Redmayne'a z Dziewczyny z portretu – tylko obaj panowie od tamtego czasu przemyśleli swoje decyzje i publicznie wyrazili żal, że zgodzili się wystąpić. Bo nie chodzi w tym wszystkim o to, że Scarlett zagra źle, bynajmniej, chyba nikt nie neguje jej talentu i umiejętności, a o to, czy powinna akurat tę rolę przyjąć. I chyba naprawdę trudno się dziwić rozczarowaniu środowiska trans. Praca aktora, rzecz jasna, polega na udawaniu tego, kim się nie jest, ale podobne sytuacje nie są zero-jedynkowe. Bo kiedy nareszcie Quentin Tarantino ogłosi, kogo obsadzi w roli Romana Polańskiego i, jak podejrzewam, nie będzie to Polak, na bank rozpęta się u nas, mówiąc eufemistycznie, ożywiona dyskusja. Ale to zupełnie inna sprawa, a kto tego nie dostrzega, to ja już nijak mu nie wytłumaczę.
Tyle że ja sam jestem zwolennikiem castingowej swobody, dlatego nie wytykam Johansson palcami, nic z tych rzeczy. Bo przywołane powyżej, całkiem sensowne racje, komercyjne i estetyczne, można skontrować argumentem artystycznego zamierzenia, które osobiście traktuje jako dla dzieła filmowego nadrzędne. Nie mam pojęcia, czy Rupertem Sandersem, reżyserem, kierowało coś więcej niż sympatia do Scarlett, czy nie, ale załóżmy, że przygotowywany przez niego film jest pod nią skrojony i nie wyobraża sobie na jej miejscu innej aktorki, transseksualnej czy nie. Tego akurat zabronić mu nie można, narzucenie twórcy niechcianego rozwiązania to, po prostu, akt przeciwko sztuce, na którym nie zyskuje nikt. Zgrywam tutaj trochę adwokata diabła (albo, jak ktoś mógłby powiedzieć, symetrystę), ale jestem głęboko przekonany, że reżyser powinien podejmować takie decyzje, jakie uzna za korzystne dla swojego filmu, nie może ulegać presjom krępującym artystyczną wolność. Innymi słowy: Johansson jak najbardziej ma prawo zagrać rolę transseksualnego faceta, ale transseksualna kobieta powinna mieć szansę zagrać role, które zwykle gra Johansson. Póki co jest to nierealne i tylko dlatego angaż Scarlett budzi podobne emocje.
Znana z serialu Transparent, krytykująca aktorkę Trace Lystette, to jedna z pierwszych osób trans, która gra w telewizji postać nietransseksualną (do niedawna jej kolegą z planu był Tambor, lecz został wyrzucony po zarzutach o molestowanie seksualne). Jamie Clayton, również nieszczędząca Scarlett gorzkich słów, jeszcze do niedawna grała w Sense8. I poza nimi da się wymienić niewiele nazwisk obecnych na ekranach. Zapewne z czasem się to zmieni, raczej na niewielką skalę, ale jednak. Przede wszystkim decydować powinny predyspozycje aktorskie, a szkoda, że wyżej wymienione aktorki są często niezauważane z zupełnie innej, oczywistej przyczyny. I nie chodzi tutaj o zorganizowanie jakiejś szeroko zakrojonej akcji afirmatywnej, ale odrobinę zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości oraz zawodowej solidarności, jaką wykazał chociażby Ed Skrein, rezygnując z roli Bena Daimio w nowym Hellboyu. Nie mówię, że Johansson koniecznie musi iść w jego ślady, bo powinna postąpić jak będzie najlepiej dla filmu. I chciałbym wierzyć, że tak zrobi(ła), niezależnie od, mówiąc eufemistycznie, ożywionych dyskusji.
Od redakcji: kilka godzin po opublikowaniu tego tekstu Scarlett Johansson zrezygnowała z roli.