MCU oczami nawróconej hejterki. Kapitan Ameryka to superhero z dziecięcych marzeń
W ramach serii zgłębiającej MCU przyjrzę się kolejnemu filmowi z początków tego uniwersum. Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie – żołnierz powrócił na tarczy czy z tarczą?
Z wielu powodów obawiałam się spotkania z tą fabułą. Czasy historyczne, a raczej rozmaite podejścia twórców do ukazania obrazu II Wojny Światowej na przestrzeni lat, stale uruchamiały czerwoną lampkę. Do tego dochodził irytujący wątek Avengersów i tym samym uczucie podważenia wartości historii wprowadzanej do MCU postaci. Jakież było moje rozczarowanie, gdy w Iron Manie 2 nieszablonowy bohater stał się tłem w swoim własnym filmie. Mimo wszystko zdecydowałam się dać szansę istotnemu w amerykańskiej kulturze bohaterowi, by przekonać się, czy rzeczywiście Kapitan Ameryka to godna uwagi kreacja.
I z całą pewnością jest to wyjątkowa postać. Niezbyt złożona i niecharakterystyczna, daleko mu do przebojowego, pysznego Tony’ego Starka. A jednak potrafi ująć swoją osobą widzów, gdyż to bohater o złotym sercu. Na jego widok aż budzi się lekko naiwne westchnienie dzieciństwa, w którym to dokładnie tak wyobrażaliśmy sobie superhero. Musiał być mężny, waleczny i oddany prawowitej stronie. Bohater, który bez grama zawahania poświęciłby własne życie dla dobra innych. A gdy cichy krzyk wyrządzanych krzywd zacząłby w końcu rozbrzmiewać, gotowy byłby bić się w imię sprawiedliwości. Kapitan Ameryka ma wypisane bohaterstwo na twarzy. I choć zmiany w jego wyglądzie czy fizycznej tężyźnie zauważymy dopiero po przemianie, Steve od zawsze był człowiekiem o pięknym wnętrzu. Idealnym materiałem na ważną postać kina superbohaterskiego.
Portret szlachetnego człowieka, który wykreował Chris Evans, niezwykle mnie ujął. Rola ta przylgnęła do niego idealnie – niczym kostium Kapitana Ameryki. Sprawiał wręcz wrażenie, jakby z całego doświadczenia czerpał największą frajdę, a przy tym grał niezwykle przekonująco. I mimo chwil kłopotliwych – wywołujących lekki uśmiech szydery – tj. nadmuchanych scen bijatyk, piekielnych wybuchów i cudownych akrobacji, chciało się, aby ten niepokonany, muskularny facet w kombinezonie wciąż pozostawał w centrum uwagi. Do tego pozytywnego odbioru jego pracy wiele wniósł nieco inny, zewnętrzny czynnik. Bardzo klimatyczne odwzorowanie dawnych czasów – coś, co przyciągnęło na samym początku i nie chciało puścić, nawet w momencie sztampowych rozwiązań. Pierwsza część filmu i jego aura pogrążonych wojną lat to interesujący akt produkcji, który chłonęłam z wielkim zapałem. Choć nie do końca zgodziłabym się ze sposobem przedstawienia okresu dochodzenia do władzy nazistów w Niemczech, muszę przyznać, że Joe Johnston zaoferował swoim widzom wyjątkowo udany klimat retro.
Co prawda skiepścił go nieco drugą, mniej satysfakcjonującą częścią. Choć wielu teraz zmarszczy czoła – nie pochłonęły mnie sekwencje akcji. I owszem, działo się, nawet wiele. Rzeczywiście pomysłowo została ograna organizacja Hydra. Jednak w pewnym momencie zaczął doskwierać mi przesyt przejaskrawionych odruchów czy komicznie unoszących się w powietrzu ciał po spotkaniu z nadczłowiekiem. Z każdą następną sceną o podobnym charakterze zachwyt ustępował miejsca niezręczności. Zza pleców Kapitana Ameryki zaczęły wyłaniać się wady – schematyczność i banalność niektórych rozwiązań. Również główny antagonista nie porywał, tak jak tego oczekiwałam. Przedstawiony w dosyć specyficzny sposób, przez zdecydowaną część czasu ekranowego nie stwarzał większego zagrożenia, znosząc porażkę za porażką. W punkcie kulminacyjnym, a więc w trakcie jego ostatecznej klęski, pojawiła się najlepiej komentująca wątek reakcja: „To już? I tyle?”.
I absolutnie nie mam zarzutów do świetnego Hugo Weavinga, gdyż cenię jego kreację i kunszt aktorski. Celowałabym tutaj w rozwiązania scenariuszowe, które mogłyby wycisnąć z tej postaci jeszcze więcej upragnionego soku i dać pole do popisu odtwórcy roli. Jednak nie można zapominać, że Pierwsze starcie szczyci się masą bohaterów, którzy powinni grać w szeregu, a z przebojem wtargnęli na główny plan. Wielu aktorom należy się pochwała, gdyż bez ich indywidualnego podejścia do ról oraz zaangażowania, projekt mógłby wypaść dużo gorzej. Mocna osobowość Peggy Carter (Hayley Atwell) dodała prawdziwego kobiecego pazura historii. Z przyjemnością oglądało się poczynania agentki w męskim świecie. Również role Stanleya Tucciego, Dominica Coopera, Tommy’ego Lee Jonesa czy odtwórców grupy Howling Commandos sprawiały, że z większą uwagą śledziło się akcję. I nie przeszkadzały w tym nawet chwiejne rozwiązania, bo to aktorzy ratowali twórców z opałów.
Relacja na linii Steve i Peggy była specjalną częścią filmu. Zaryzykowałabym nawet stwierdzeniem, że kształtowała Kapitana Amerykę w jego wyborach i działaniach, pełniąc ważną funkcję w jego życiu. Innymi słowy: rola kobieca nabrała wyjątkowego znaczenia. Została doceniona w obrazie Johnstona, za co jestem wdzięczna. I żywię ogromną nadzieję, że to nie koniec historii tego pokrzepiającego uczucia i w kolejnych projektach Marvela będzie mi dane jeszcze raz zagłębić się w coś tak prawdziwego. Znowu rzucam w stronę twórców karcący wzrok za skwitowanie wyjątkowej historii Kapitana Ameryki próbą stworzenia Avengersów. Na szczęście nie było to porównywalne skalą do Iron Mana 2.
Kapitan Ameryka powraca zdecydowanie z tarczą. Choć jego wojaże zyskały schematyczne rysy, to historia ta zasługuje na jak najszerszy odbiór. Produkcja ma fantastyczne elementy, które przyćmiewają te gorsze aspekty. O takim bohaterze również i ja marzyłam.