Michael Dudikoff – niebieskie jeansy, amerykański ninja i zero potrzeb
Czy istnieje lepszy zlepek wyrazów niż „wojownicze żółwie ninja”? Chyba tylko „ninja z kosmosu” albo „amerykański ninja”. Zresztą rzeczownik „ninja” można dodać do wszystkiego, a i tak wyjdzie kozacko: zupa ninja, kowboj ninja, seks ninja, ninja ninja...
Zachodnia popkultura być może nigdy nie powinna wpaść na ten lingwistyczny trop, w przeciwnym razie nie dostalibyśmy miliona permutacji filmów kopanych będących permutacjami jeszcze innych. A może stało się dobrze, że oszalano na punkcie skrytobójczych azjatyckich wojowników? Jak to zazwyczaj bywa w filmowych szrotowiskach klasy B i masowej wyobraźni – wszystko zaczęło się od kasety VHS. I dla mnie właśnie z jej powodu ten cały „ninja” ma jedno oblicze, a jest nim facjata Michaela Dudikoffa. Tak, mój ninja jest blondynem, ma oczy nastoletniego marzyciela, który gra w football, nosi jeansy i pracuje w Wallmarcie, żeby zarobić na wachę do cadillaca. Jeżeli kiedykolwiek świat dał nam surową, demobilową wersję Kevina Costnera, to był nim właśnie Dudikoff.
Pamiętam Amerykańskiego ninja całkiem nieźle, bo jest powiązany nie tylko z samym doznaniem filmowym, ale sytuacją wykraczającą głęboko poza nie. Z jego powodu dostałem pierwszą lekcję na temat tego, gdzie kończy się fikcyjne, a zaczyna realne. Było to za stodołą. Gdy obejrzeliśmy z bratem drugą odsłonę wyprodukowanego 1985 filmu akcji, opowiadającego o wychowanym wśród ninja komandosie, Joe. T. Armstrongu, nie wiedzieliśmy, że to sequel. Rzecz działa się na Karaibach, a Joe (grany przez Dudikoffa) wraz z przyjacielem Curtisem (nieodżałowany Steve James, który dopóki mógł, to rozświetlał serię swoim pogodnym uśmiechem i naoliwionymi mięśniami) nindżowali wtedy przeciwko złolom, którzy uprowadzali komandosów. Pamiętam, że bohaterowie odnosili się do jakichś poprzednich przygód, ale nam to wisiało, zresztą w erze VHS-ów zdobycie jakiegoś konkretnego tytułu bywało trudne, więc musieliśmy zadowolić się kontynuacją i nie marzyliśmy nawet o obejrzeniu poprzednich przygód tych dzielnych wojowników. Żarło się bowiem wtedy to, co akurat wrzucono do śmietnika. Film miał na nas tak ogromny wpływ, że postanowiliśmy nauczyć się rzucać shurikenami, a raczej kawałkami blachy, które zostały przygotowane przez naszego starszego kolegę tak, aby przypominały kształtem gwiazdy. Rzucanie tradycyjną bronią japońską w kierunku stodoły skończyło się tym, że brat rozdarł sobie rękę i założono mu kilka szwów. Z tymi gadżetami z filmów i kreskówek to nie ma żartów, wtedy już to wiedzieliśmy.
Nie winimy za te nasze rany wojenne Michaela Dudikoffa ani tajnych agentów z czasów feudalnej Japonii (zresztą: prawdziwi ninja nie mieli za wiele wspólnego z tymi filmowymi), tylko brak umiejętności manualnych, potrzebnych do opanowania tak śmiercionośnej broni. Zresztą bogu ducha winny aktor sam był jedynie trybikiem wprawionym w ruch przez hollywoodzką machinę, uosobioną przez kultową wytwórnię Cannon Group. Po prostu potrzebowano wtedy chłopaczka, który coś tam polizał jakiejś sztuki walki, miał do cna amerykańską gębę (chociaż noszoną przez potomka rosyjskich emigrantów), dobrze prezentował się przed kamerą i mógł zadowolić się niewielką jeszcze gażą. Do czasów pierwszego Amerykańskiego ninja Dudikoff zajmował się głównie modelingiem. Wprawdzie miał jakieś drobne role na koncie, ale średnio się to bujało, skoro jedynym kojarzonym szerzej tytułem było Dallas, a i tam można było go przeoczyć, jeśli mrugało się zbyt szybko. Wprawdzie producenci z Cannon obiecywali mu, że jeśli przyjmie rolę (która pierwotnie była szykowana dla Chucka Norrisa) w ich kopanym filmie akcji, to zrobią z niego kolejnego Jamesa Deana, ale sam aktor nie wydawał się raczej typem marzyciela i buntownika. Nie wyglądał jak ktoś, kto chciałby zagościć w Hollywood na dłużej, ale łatka „tego białasa, który jest w duszy Azjatą”, zaczęła mu mimo wszystko doskwierać. Mimo że seria, w której „narodził się” Dudikoff, stała się raczej niezamierzenie śmieszna, bo już na poziomie trzeciej części wymieniono aktora, aby później przywrócić ponownie, tym razem stawiając go obok nowej gwiazdy tych filmów, to Dudikoff traktował swoją robotę szalenie poważnie. Odrzucenie roli w trójce było zresztą motywowane tym, że producenci wybrali sobie jako miejsce wszystkich zdjęć RPA, a Dudikoff był ówcześnie aktywnym krytykiem ruchu apartheidowego. To była chyba dobra decyzja, bo jest to zdecydowanie najgorsza odsłona tej serii, którą oglądaliśmy kilka lat temu z przyjaciółmi do morza alkoholu, a jedyne, co pamiętamy, to wielki, tajemniczy przeciwnik ubrany w (sic!) czerwony strój ninja, z magicznym, okultystycznym amuletem na szyi.
Potem już górki i to głównie w cannonowych szmirkach. Wszystkie plakaty jego filmów łączą się w jeden. To ta sama zupa złożona z bezustannie wałkowanych przepisów, w których zmienia się tylko sceneria, ale twarz głównego aktora wciąż tak samo głośno woła „ratunku”. Dudikoffowe filmy są zawsze takie same: trzeba kogoś kopnąć, jest jakaś tam dżungla, jacyś tam żołnierze, a źli panowie muszą na końcu ponieść sromotną klęskę. Uroczo wygląda na tle tej szrotowni film Rescue Me, w którym Dudikoff wciela się w przyjazny role model dla młodziutkiego jeszcze wtedy Stephena Dorffa, ale to było delikatne zboczenie z kursu kolizyjnego, bo później nastąpił powrót do typowych, VHS-owych jednostrzałowych bzdetek. Małe drżenie kariery mogło nastąpić też, gdy wyprodukowano w 1994 serial Cobra (niemający nic wspólnego z filmem ze Stallonem), ale produkt ten padł po pierwszym sezonie. Od tego czasu Dudikoff pojawiał się na ekranie coraz rzadziej i chyba – coraz mniej chętnie. Do tego stopnia, że postanowił zostać... sprzedawcą nieruchomości. I to ponoć na tyle dobrym, że do dzisiaj nie musi grać, chyba że jako gość w filmach dokumentalnych, opowiadających o powstaniu oraz latach świetności wytwórni Cannon (polecam w tym temacie Electric Boogaloo: The Wild, Untold Story of Cannon Film).
I taka to historia człowieka, który grał sobie w filmach, dopóki mu się chciało. Niby nic wielkiego, a jednak – skrywa się w tym jakiś heroizm. Żadnych skandali obyczajowych, publicznych meltdownów, błagania o pieniądze, bratania się z Putinem (jak szmata najbardziej szmatława, jaką jest Steven Seagal), tylko ciche odejście na emeryturę oraz sporadyczne granie w czymkolwiek. Można? Można. Jak było się amerykańskim ninja, to w życiu nie trzeba już o nic więcej walczyć.