Helikopter w ogniu - historia prawdziwa i lekcje z niej wyciągnięte
Helikopter w ogniu kończy 20 lat. Z tej okazji mam dla Was nieco inne spojrzenie na wojnę w Somalii.
Jest 3 października, godzina 13:50. Żołnierze grupy zadaniowej Task Force Ranger z niecierpliwością czekający na spalonej słońcem somalijskiej ziemi wreszcie dostają wyznaczone hasło. Rozpoczyna się tragiczne w skutkach polowanie na Mohammeda Farrah Aidida. Chyba każdy fan kina wojennego wie, co stało się potem. A to wszystko dzięki obchodzącemu nie tak dawno (22.03.2022) swoje dwudziestolecie filmowi Helikopter w ogniu. Również dzięki temu filmowi wspomniane wyżej hasło do wymarszu, zaledwie jedno słowo, IRENE, odmieniło wiele żyć, nie tylko tych, które ruszyły wtedy na akcję do ogarniętego chaosem Mogadiszu, ale też i wielu innych na przestrzeni kilku następnych pokoleń.
Jednak nie zamierzam opowiadać o tym, jaki to świetnie zrealizowany film, ani o szczegółach technicznych. Choć zdjęcia i muzyka są genialne, dyskusja o tym jest dziś zbędna. Nie chcę też analizować uzbrojenia sił po żadnej ze stron, czepiać się krzywo założonych hełmów czy spawów i nitów nieodpowiednich dla używanej w tym okresie wersji AK. Po pierwsze dlatego, że nie bardzo jest się do czego przyczepić, po drugie film jest na rynku od 20 lat - każdy, kto mógł, to się pewnie wypowiedział, więc nie będę się powtarzać. Po trzecie to ani nie wniesie nic do dyskusji, ani nie odda hołdu bohaterkom i bohaterom z Task Force Ranger, a także często pomijanym w omówieniach Malezyjczykom i Pakistańczykom z sił koalicji. Moją rolą jest przedstawienie Wam szerszej historii tego tragicznego konfliktu.
Zacznijmy od tego, co pokazuje film, bo mimo iż realizacja, rekwizyty, umundurowanie są idealnie oddane, to jednak przebieg wydarzeń jest nieco inny od tego, co miało miejsce naprawdę. Ma to oczywiście swoje proste wytłumaczenie. To przecież film akcji, a nie dokument, są więc momenty, kiedy dramatyzm tryumfuje nad realizmem, jak choćby scena, w której jeden z żołnierzy rzuca flarę, by oznaczyć wrogów. W rzeczywistości nigdy nie wychylił się zza osłony, oznaczając flarą własną jednostkę, a ostrzelane zostało wszystko inne. Tak samo wbiegnięcie na stadion na samym końcu to wizja artystyczna; punkt zborny był co prawda na tej samej ulicy, ale dokładnie w przeciwnym kierunku. No i nikt tam nie biegł, zwoziły ich transportery. Niby drobnostka, ale jak podnosi morale oglądających i umacnia wiarę w kult amerykańskiego żołnierza! Jednak pogoń za tym kultem sprawiła, że film winien jest bardzo ciężkiego w mojej opinii grzechu. Oglądając go, widz ma wrażenie, że walczyli tylko Amerykanie, podczas gdy rola Malezyjczyków i Pakistańczyków wcale nie była mniejsza.
Choć od samej bitwy minęło prawie 30 lat, wciąż na uczelniach wojskowych, szkoleniach dla podoficerów i oficerów, właściwie wszędzie, gdzie tylko pojawia się temat walki w mieście, mówi się o Mogadiszu. Bez dwóch zdań była to klęska, którą USA odczuwało jeszcze przez długi czas, a sama operacja doprowadziła do zakończenia w 1995 roku działań ONZ na terenie Somalii, mających nieść pomoc humanitarną dla kraju. A pomocy tej Somalia desperacko potrzebowała i potrzebuje do dziś. Od 1991 roku trwa tam nieprzerwanie wojna domowa, rozpoczęta zaraz po obaleniu przeszło dwudziestoletniej dyktatury wojskowej Mohammeda Siada Barre.
Tę klęskę poprzedzał ciężko opłacony krwią sukces, którego symbolem jest powyższe zdjęcie. Nosi ono tytuł Bieg po kawałek chleba, a jego autorem jest Joël Robine. Stało się ono jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli operacji "Przywrócić nadzieję", misji humanitarnej ONZ, która była w swoim czasie największą tego typu. Choć podczas jej trwania poniesiono bardzo dotkliwe straty - zarówno wśród wojskowych, jak i cywilów ze wszystkich państw uczestniczących - to jednak pomoc, jaką udało się przynieść podczas niewyobrażalnego głodu panującego w tym rejonie, wielu uważa za zwycięstwo. Nie można przejść obojętnie wobec faktu, że operacja ta, razem z konfliktem na Bałkanach, nauczyła siły amerykańskie (i nie tylko) wiele o prowadzeniu takich misji, a Irak i Afganistan jeszcze bardziej tę wiedzę doszlifowały. Można mieć tylko nadzieję, że dojdziemy do momentu, w którym dobrze zorganizowane siły pokojowe będą w stanie rozwiązać każdy konflikt bezkrwawo. I wiem, że naEKRANIE nie jest portalem politycznym ani militarnym, jednak muszę powiedzieć to na głos. Idealnym polem do sprawdzenia, jak dobrze NATO i ONZ odrobiły lekcje z prowadzenia misji pokojowych, jest teraz Ukraina.
A skoro już zeszło na temat polityki, to muszę się z Wami podzielić jedną myślą. Z Rosji dochodzą do nas informacje o skrajnym praniu mózgów i propagandzie, jaką faszerowani są Rosjanie, a która skupia się na dehumanizacji Ukraińców. Z kolei przy premierze Helikoptera padły zarzuty o dehumanizację Somalijczyków, a sam film wielu krytyków uważa za propagandę. Dodatkowo Rosjanie jeszcze nie wygrali w Ukrainie (i oby nigdy się tak nie stało), a Amerykanie uciekli z Somalii. Może więc Orwell się mylił i historii wcale nie piszą wygrani, tylko po prostu silniejsi?
Powyższy tekst dedykuję wszystkim służącym kiedyś i teraz w misjach pokojowych. Oby Wasze poświęcenie nie było nigdy więcej konieczne.