Między rasizmem a lepszym światem, czyli Czarna Pantera straszy Polaków
Film Czarna Pantera kontynuuje triumfalny marsz przez kina na całym świecie. W Polsce odbiór produkcji jest zgoła inny - niektórzy z nas próbują zaklinać rzeczywistość i udawać, że Wakanda nie istnieje.
Był czas, że w Polsce się marzyło. O odzyskaniu niepodległości, zabiciu cara, kraju rozciągającym się od morza do morza, odparciu nazistowskiej agresji, ukatrupieniu radzieckiego Niedźwiedzia, przeskakiwaniu przez płot w Stoczni Gdańskiej. Lata zniewolenia, naród ciemiężony, zmieniająca się optyka postrzegania świata. Dziś tamtych problemów już nie ma – jesteśmy wolni, dumni, naznaczeni dziedzictwem naszych przodków. Sęk w tym, że niepokojąco często chcemy aspirować do miana ludu wybranego, jakby na naszym polskim poletku było miejsce na jedną tylko narrację historyczno-polityczną. Jedynie słuszną, zawsze aktualną, unikalną na tle całej współczesności. Niekoniecznie jest w kraju nad Wisłą miejsce na dialog z tym, co inne. Zazwyczaj sprowadza się on do jednokierunkowej wykładni, której symptomem staje się fałszywie postrzegana koncepcja dziejowego naznaczenia. Mamy problem z odmienną perspektywą; nie godzimy się na to, co odbiega od horyzontów naszego myślenia. Pal już licho, że determinuje to nasz światopogląd – lepiej go wszak mieć niż nie mieć. Gorzej, że przez pryzmat polskiej sprawy chcemy oceniać mającą z założenia łączyć popkulturę, z całym jej bogactwem i różnorodnością. Ostatnią ofiarą rodzimego zamordyzmu na tym polu stał się Bogu ducha winny film Black Panther, być może najważniejsza odsłona Kinowego Uniwersum Marvela.
Pod rozmaitymi recenzjami i tekstami na temat tej produkcji da się zauważyć osobliwą partię szachów, w której wykorzystuje się figury poprawności politycznej. Część co sprytniejszych komentatorów stara się przekonać wszystkich dookoła, ze samym sobą na czele, że kwestia ukazania na ekranie czarnoskórego herosa i afrykańskiej nacji, która mogłaby sprać na kwaśne jabłko inne państwa świata, nie ma absolutnie żadnego znaczenia – dla nikogo. Jeśli zastawiono na ciebie pułapkę i krytykując film, możesz wyjść na rasistę, to trzeba się jakoś bronić. Kuriozalną tarczą staje się więc odmawianie innym prawa do oceny opowieści z perspektywy koloru skóry głównych bohaterów. Najlepiej skupić się na tym, kim są, co robią, na świecie przedstawionym, efektach specjalnych, grze aktorskiej, scenariuszu. W tym pryzmacie protagoniści stają się przeźroczyści, trochę w myśl zasady: białe jest czarne, a czarne – białe. Jeśli fiksujesz się na pigmentach to najpewniej uprawiasz odwrócony rasizm, rozpisany pod dyktando trawiącej twój umysł poprawności politycznej. Szach-mat. Tego typu głosy chcą obedrzeć Black Panther z mnogości poruszonych w historii wątków, jakbyśmy wyłączali nasze oczy i uszy wtedy, gdy z ekranu padają słowa o krytyce kolonizacji, okradaniu afrykańskich ludów z ich spuścizny, niewolnictwie czy białym człowieku polującym na bogactwa Czarnego Kontynentu. Niczym struś chcemy wsadzić głowę w piasek, żeby tylko nie musieć zmagać się z niewygodną prawdą historyczną. Na miłość boską – czy my na pewno widzieliśmy ten sam film?
Przekonywanie, że kolor skóry Czarnej Pantery nie ma żadnego znaczenia, to zaklinanie rzeczywistości. Wyobraźcie sobie, że mieszkaniec Litwy chce oświecić Polaka, iż narodowość Adama Mickiewicza jest kwestią drugo- czy trzeciorzędną. Tudzież Dominikę Kulczyk tłumaczącą bezdomnemu, że w życiu wysokość środków na koncie w banku szczęścia i tak ci nie da. Gdyby to T’Challa został bohaterem pamiętnego wiersza Juliana Tuwima, brzmiałby on mniej więcej tak: „[cenzura] Pantera w [cenzura] mieszka, [cenzura] ma skórę ten nasz koleżka. Uczy się pilnie przez całe ranki, ze swej [cenzura] pierwszej czytanki”. Niektórzy komentujący z uporem maniaka chcą więc całkowicie przetrącić wydźwięk postaci, zapominając, że powstała ona w odpowiedzi na konkretne wydarzenia historyczne odnoszące się do sytuacji czarnoskórych w latach 60. XX wieku. Nie – akcja filmu nie bez przyczyny rozpoczyna się w Oakland, gdzie narodził się ruch Czarnych Panter, a nie, dajmy na to, w Starogardzie Gdańskim albo w Szanghaju. Tak – w produkcji pojawia się plakat zespołu Public Enemy, a nie najnowszej płyty Michała Wiśniewskiego. Nie mamy tu co prawda do czynienia z gloryfikacją czarnej rasy, ale przekonywanie, że ta nie ma dla opowieści absolutnie żadnego znaczenia, jest albo objawem naszej ślepoty, albo pobożnym życzeniem ustawiającego się w centrum Wszechświata Polaka. Możemy tupać nóżkami i uprawiać mentalną akrobatykę, ale trzeba nazwać rzeczy po imieniu: Black Panther to film skrojony pod niekończące się marzenia czarnej rasy o lepszym jutrze. Pytanie tylko: co w tym złego?
Produkcje o superbohaterach stały się dziś prawdziwą kroniką współczesności, nośnikami mitów i fantazji o świecie piękniejszym niż rzeczywistość. W ciągu kilku tylko ostatnich lat coś, co miało być jedynie pierwszorzędną rozrywką, zamieniło się w diagnozę kondycji dzisiejszej cywilizacji i zarazem szansę na zmiany w jej obrębie. Parafrazując znane komiksowe powiedzenie: z wielką siłą wydobywania pieniędzy z naszych portfeli wiąże się także wielka odpowiedzialność za to, jak widz spojrzy na świat. Nie ma tu miejsca na półśrodki i błądzenie po omacku; żyjemy w 2018 roku, a popkultura nie tylko na papierze i w przeróżnych bon motach musi wyjść naprzeciw oczekiwaniom mniejszości. W przeciwnym razie czeka ją rychły strzał w stopę, czy to światopoglądowy, czy biznesowy. Triumfalny marsz Black Panther przez kina w USA (w innych rejonach globu sytuacja nie przedstawia się już tak hurraoptymistycznie) jest najlepszym dowodem na to, jak bardzo potrzebne są dziś reprezentacje. Innych papierków lakmusowych już tutaj nie będzie; kultury popularnej nie da się przecież mierzyć w odmienny sposób. Sęk w tym, że w kraju nad Wisłą doprawdy trudno nam zrozumieć, iż film komiksowy w pierwszej kolejności niekoniecznie musi być przeznaczony dla ogółu gawiedzi. Dzieciakom z Harlemu, Bronxu i innej Atlanty odmawia się prawa do przeglądania się w bohaterach Black Panther jak w lustrze – w końcu mechanizmem identyfikacji i ekranowego wybudzania tożsamości są zmuszone podzielić się z Ryśkiem z Tarnobrzegu i Sebą z Krupówek. A ci pierwszego członu tytułu produkcji zdają się nie widzieć.
- 1 (current)
- 2
Źródło: Zdjęcie główne: Marvel