Między rasizmem a lepszym światem, czyli Czarna Pantera straszy Polaków
Film Czarna Pantera kontynuuje triumfalny marsz przez kina na całym świecie. W Polsce odbiór produkcji jest zgoła inny - niektórzy z nas próbują zaklinać rzeczywistość i udawać, że Wakanda nie istnieje.
Jeśli jesteś chłopakiem dorastającym w Polsce, na podwórku możesz zamieniać się w Kmicica lub innego Skrzetuskiego. We Francji będzie to zapewne jeden z muszkieterów Dumasa. Młode dziewczyny już mogą zacząć naśladować Wonder Woman. Tylko co mają począć najmłodsi mieszkańcy gett w Harlemie? Martin Luther King? Apollo Creed? Wszyscy wiemy, jak skończyli. Wzorce podsuwają im obecnie produkcje superbohaterskie, w postaci zakapturzonego Luke Cage, którego kolega po fachu, T’Challa, dowodzi najlepiej rozwiniętym państwem świata. Czy tego chcemy czy nie, popkultura jako pierwsza wpływa na nasz sposób postrzegania struktury społecznej i wszystkich wpisanych w nią ról, dając dobry kontrast dla modeli postaw i zachowań, które czerpiemy z życia rodzinnego. Jeśli spojrzymy na kulturę popularną jako współczesną mitologię, to siłą rzeczy będziemy w niej upatrywać znajomo brzmiących i wyglądających wartości, idei, elementów tradycji i wizji historii. Nie oszukujmy się: patrząc przez ten pryzmat, czarnoskórzy, Latynosi, Azjaci, geje i lesbijki byli przez długie lata traktowani po macoszemu, nawet jeśli w tym miejscu zaczniemy żonglować przykładami filmu Blade czy homoseksualnych wątków w serialach o herosach, które emitowane są w stacji The CW. Odmawianie innym prawa do identyfikacji z Czarną Panterą, Shuri czy Okoye brzmi jak próba zamachu na jakiekolwiek inne od mojego spojrzenie na świat. Jest to o tyle kuriozalny zabieg, że Polskę z Wakandą zaskakująco wiele łączy.
Polacy, jak nikt inny na tym świecie, powinni rozumieć, na czym polega długoletnie zniewolenie, strach przed sąsiadami i obrona własnych interesów narodowych. Jest jednak takie symptomatyczne w tym kontekście powiedzenie: zapomniał wół jak cielęciem był. Z niejasnych przyczyn rodacy pod sztandarem wolności zaczęli znosić jaja zawiści, braku empatii i ksenofobii. Doskonale ujął to Marek Koterski w Dzień świra: „Modlitwę moją zanoszę, Bogu Ojcu i Synowi: Dopierdolcie sąsiadowi! Dla siebie o nic nie wnoszę, Tylko mu dosrajcie proszę! (…) Żeby miał AIDS-a i raka – oto modlitwa Polaka”. Jest w kraju nad Wisłą spora grupa ludzi, która nie potrafi cieszyć się choć drobnym szczęściem innych, nie mówiąc już o ich sukcesach. I tak kinowy triumf Black Panther zostaje w najlepszym wariancie podsumowany wzruszeniem ramion, w najgorszym zaś – przekonywaniem o jakimś bliżej nieokreślonym spisku, który tajemniczy KTOŚ lub COŚ uknuli, by znaleźć pretekst do jeszcze intensywniejszej ekspozycji mniejszości w produkcjach superbohaterskich. Oczywiście „za wszelką cenę”, "na upartego"; przecież jakiekolwiek wątki o ludziach o innym kolorze skóry czy homoseksualistach w kinie są zakamuflowaną opcją liberalno-lewicową, która mieli nam umysły na papkę. Są wśród nas prorocy, którzy w mocniejszej reprezentacji widzą zagrożenie w postaci tego, że w filmach o herosach lada moment będzie więcej czarnoskórych kobiet niż białych mężczyzn. Ot, ze skrajności w skrajność. Spójrzmy prawdzie w oczy: wieszcze maści wszelakiej stoją w osobliwym rozkroku pomiędzy zazdrością o sukces innych a strachem przed tym, że ich wizja życia nie jest na tym świecie jedyną. Jakby ktoś wiecznie próbował im ją odebrać, zniszczyć, zmienić i to jeszcze za sprawą podstępnego zamachu na autonomię myślenia. Nikt nie odbiera ci do niego prawa. Sęk w tym, byś dał też to prawo ludziom o odmiennym spojrzeniu na rzeczywistość.
Niepokoi fakt, że pod rozmaitymi tekstami na temat Black Panther w sieci komentatorzy uporczywie przekonują siebie nawzajem, iż rodzący się wokół produkcji fenomen społeczny w USA w ogóle nie ma prawa istnieć. To trochę tak, jakby internauci z Harlemu odmawiali nam prawa do ekscytowania się popisami Kamila Stocha czy powstaniem serialu The Witcher. Co gorsza, obrodziło także domorosłymi antropologami, którzy ex cathedra obwieszczają: w filmie pojawiła się zbyt mała reprezentacja Eskimosów tudzież Egipcjanie zdołali stworzyć wysoko rozwiniętą cywilizację, ponieważ… nie byli czarni. Dopóki tego typu głosy będą się pojawiać, dopóty Piskozub będzie jak Don Kichot walczący z wiatrakami. Nie zrozumcie mnie źle: nie przyszedłem Was nawracać ani przeprowadzać mentalnej lobotomii. Wydaje mi się jednak, że Polska wciąż może być krajem, w którym można pięknie marzyć, zamiast dopatrywać się za każdym rogiem strachu. Patrząc z tej perspektywy, Wakanda jest już od Warszawy rzut beretem. Widzisz to, drogi Czytelniku?
- 1
- 2 (current)
Źródło: Zdjęcie główne: Marvel