NSFW, czyli tekst o cyckach
Och, jakże mi się podobała ostatnia awantura z Jennifer Lawrence! Hollywoodzkie ploteczki to co prawda ostatnia rzecz, jaką chce mi się zajmować pomiędzy kolejnymi filmami, ale jednak nie sposób nie docenić żywiołowości, z jaką J-Law spławiła tych, którzy mówią jej, jak ma się ubierać.
Media szumiące o patriarchalnych kajdanach, jakie zatrzaśnięto na nadgarstkach biednej Jennifer i lubieżnych łapskach zapinających na jej plecach zamek kreacji z domu mody Versace, a potem wyganiających ją na dotkliwy mróz, podczas gdy koledzy z planu stali okutani w płaszcze, musiały tym razem obejść się smakiem. Z niejakim zdziwieniem odnotowano bowiem, że aktorka nie godzi się na zaproponowaną przez prasę narrację. Opasuje ona bowiem świadomy wybór rzeczonej garderoby z odkrytymi ramionami i głębokim dekoltem demonstracyjnym oburzeniem, cokolwiek szkodliwym dla nadal potrzebnej, ba niezbędnej, przemysłowi filmowemu inicjatywy #metoo, którą podobne komentarze narażają na obśmianie i marginalizację. Dlatego też podobało mi się niezmiernie, kiedy Lawrence, zwyczajowo postrzegana jako urocza niezguła i pupilka całej branżuni, wytknęła krytykujących paluchem i syknęła, że to nie jej sukienka jest seksistowska, ale podobne, tchnące upokarzającym protekcjonalnością komentarze. Mnie jednak zastanowiło przy tym wszystkim co innego, a mianowicie: czy kawałek cycka naprawdę jeszcze kogoś przyprawia o spazmy histerii? Tak, rozumiem, że nie o to chodziło w owej aferze, lecz myśl ta przyszła niejakim rykoszetem. I sam po trosze sobie natychmiast odpowiedziałem, bo zanim napisałem „cycka”, zastanowiłem się dziesięć razy, czy wypada, czyli również poniekąd tkwię w tym swoistym stuporze niepozwalającym na powiedzenie tego i owego, aby przypadkiem nikt nie wytknął mi ordynarnej postawy lub czegoś jeszcze gorszego, choć przecież to absolutnie nic zdrożnego. Dziennikarskie przewrażliwienie jest, oczywiście, całkiem zrozumiałe, gdyż, tak po prawdzie, kto chce, to spomiędzy linijek tekstu odczyta, co mu się będzie podobało, dlatego piszący już na etapie powstawania tekstu minimalizują ewentualne szkody. Ale słowo się rzekło. Cycki.
Nie będę udawał głupiego i ściemniał, że nie mam pojęcia, czemu prasa zajmuje się takimi rzeczami jak dekolt Jennifer Lawrence na premierze filmu w kontekście innym niż typowo plotkarski, ale ciekawi mnie niekiedy pewna rzecz. Dzisiaj dostęp do pornografii i erotyki jest przecież praktycznie nieograniczony, a jednak nagłówkami „Słynna aktorka opala się topless [Galeria]” albo „Gwiazda muzyki pop pokazała za dużo [Zobacz zdjęcia]” straszą nawet duże, cenione za treści publicystyczne portale. Ba, niech pierwszy rzuci kamieniem ten, komu chociaż nie drgnęła ręka, żeby pobrać fotki z tak zwanego Fappeningu, który był niczym innym jak hakerskim odpowiednikiem materiału o spadającej górze od kostiumu kąpielowego i niedającą się usprawiedliwić niczym inwazją prywatności. Konkluzja nie będzie specjalnie nowa, bo, jak mi się przynajmniej wydaje, podobny cel przyświeca prasie brukowej od jej zarania, czyli chodzi o odarcie z utkanej z wyobrażeń (i marzeń) boskości tych swoistych ikon ponowoczesnej kultury, a jak można zrobić to dobitniej, niż pokazać je na golasa? Chyba nie chcę poznać odpowiedzi. Tyle że dzisiaj pragniemy przesuwać te granice coraz dalej, na czym, oczywiście, niektórzy, jak chociażby Kim Kardashian, potrafią zupełnie otwarcie zbić kapitał. Fajniej przecież oglądać nie jakieś tam anonimowe cycki, ale takie z kontekstem, a jakiż może być lepszy niż ten filmowy? Może tylko udostępnienie quasi-interaktywności, lecz raczej nie ma się co spodziewać, że któraś z gwiazd kina uruchomi kiedyś serwis z seks-kamerami, choć byłoby to marzenie sporej rzeszy onanizujących się przed ekranami. Póki co muszą oni zadowolić się face-swapem, który, jak się okazuje, jest zbyt upiorny nawet jak na gust dużych graczy. A może i nielegalny, nie mam pojęcia.
Kolega mówił, że funkcjonuje również coś takiego, jak porno sobowtóry znanych aktorek. I faktycznie, proszę sprawdzić (oczywiście w trybie incognito). Trudno mi powiedzieć, czy to już rozwinięty segment rynku, czy jedynie ciekawostka, lecz przypominają mi się pierwociny internetu i siermiężnie wykonane fotomontaże z ewidentnie powycinanymi twarzami gwiazd ekranu i naniesionymi na kadry ze ślizgacza. Ale były to czasy, kiedy niesławna taśma Tommy'ego i Pameli była wydarzeniem takim, że łeb mało nie eksplodował; czasy, kiedy oglądało się emitowane po nocy przez polską telewizję kolejne części Piątku Trzynastego nie tyle dla Jasona, co kilkusekundowych ujęć na cycki. Dość jednak o pornolach, powróćmy jeszcze na moment do Hollywood. Znacie słynne zdjęcie Jayne Mansfield i Sophii Loren, na którym ta druga zerka zazdrośnie na niesforny biust amerykańskiej aktorki, który mało co nie wypadnie z sukienki? Bo jeśli nie, to nadróbcie i czytajcie dalej. Fotografia ta była potem odtwarzana niejednokrotnie przez modelki i aktorki. Mansfield zresztą słynęła z tak zwanych „wardrobe malfunctions”, czyli „awarii garderoby”, doskonale wiedząc, jak rozbudzić sobą zainteresowanie. Jej piersi nie schodziły wtedy przez jakiś czas z pierwszych stron plotkarskich gazet, choć niektóre zdecydowały się pruderyjnie przykryć odsłonięty sutek. Jakkolwiek niezgrabnie to zabrzmi, cycki są na tapecie od lat, bo przecież z wyzywających kreacji słynęła też i Brigitte Bardot, taka Phoebe Cates pamiętana jest dzisiaj nie za Gremliny, a Beztroskie lata w Ridgemont High, gdzie zdejmowała (w zwolnionym tempie!) górę rozpinanego od przodu kostiumu, zaś bodaj najsłynniejszą ciuchową wpadką, która do dzisiaj, po niemal piętnastu latach, odbija się Justinowi Timberlake'owi czkawką jest akcja z Janet Jackson podczas Super Bowl. Nie wszystkie zażenowane aktorki wybaczyły też Sethowi McFarlane'owi jego pioseneczkę z oscarowej gali z 2013 roku, kiedy to wymieniał po kolei, kto i gdzie pokazał cycki. O ironio, wtedy jeszcze Jennifer Lawrence przedstawił jako tę, której nago nie miał jeszcze okazji oglądać. I jestem pewien, że kto wybiera się niebawem do kina na promowaną niegrzecznymi zwiastunami Red Sparrow, zastanawia się, co tam takiego przyjdzie mu zobaczyć. Choć przecież widział już wszystko.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
Źródło: Zdjęcie główne: comicbookmovie.com