Najstraszniejszy człowiek w Ameryce – rozmawiamy z Jackiem Ketchumem
Swojego czasu odsądzano go od czci i wiary, a jego książki wycofywano z księgarń. Dzisiaj świat jest już jednak gotowy na horrory Jacka Ketchuma... prawda? Z okazji polskiej premiery powieści Zabawa w chowanego rozmawiamy z pisarzem o Stephenie Kingu, dzisiejszej Ameryce, rzeczonej książce i paru innych sprawach.
Bartek Czartoryski: "Najstraszniejszy człowiek w Ameryce" – nie czujesz się już zmęczony tymi słowami, które chodzą za tobą jak cień? Jasne, wyszły od samego Stephen King, ale kto by pomyślał, że będą prześladować cię latami.
Jack Ketchum: Bynajmniej. Wysłałem wtedy do Steve'a e-maila z podziękowaniem, ale, zupełnie szczerze, za najstraszniejszego faceta w Ameryce uważałem nikogo innego jak George'a W. Busha. Gdyby powiedział to dzisiaj, pewnie najprędzej pomyślałbym o Donaldzie Trumpie, ten facet jednak przebija wszystkich.
Stany zmieniły się od stycznia?
Nie jest może straszniej, jeśli o to pytasz, ale czuje się, że zwada wisi w powietrzu. Niemal każdy wydaje się podskórnie rozgniewany na drugiego człowieka. Pod rządami Trumpa zapanowała konfuzja.
Zakotwiczyłeś w Nowym Jorku już kilkadziesiąt lat temu i miałeś okazję obserwować postępującą gentryfikację z pierwszego rzędu. Miasto straciło swojego ducha?
I tak, i nie. Nowy Jork cyklicznie traci i odzyskuje swoją duszę. Wydaje mi się, że to natura tego miasta. Sklepy, bary, korporacje i inne miejsca zamykają się, otwierają, ciągle przechodzą rozmaite transformacje, aż trudno za tym nadążyć. Choć nie przeczę, że nie obraziłbym się, gdybym ciągle nie potykał się o podwójne wózki z dziećmi.
Jako że piszesz pod pseudonimem, ciekawi mnie, czy kiedykolwiek ukrywałeś, że jesteś "tym Jackiem Ketchumem"?
Nigdy się jakoś specjalnie z tym ani nie kryłem, ani nie afiszowałem. Stephen King ujawnił moje prawdziwe imię w przedmowie do The Girl Next Door, ale nie miałem do niego pretensji, Steve to Steve. Lecz gdyby komuś kiedykolwiek chciało się zerknąć do stopki, dowiedziałby się, że nazywam się Dallas Mayr. Ludzie na festiwalach czy konwentach nadal zwracają się do mnie per "Jack". Ale nie mam nic przeciwko temu.
O ile dobrze kojarzę, twoja powieść Hide and Seek – która właśnie ukazała się w Polsce – była cokolwiek pechowa, bo wydano ją zaraz po kontrowersyjnym Off Season.
Dystrybutor zajmujący się książkami Ballantine Books zgłosił wydawcy, że Poza sezonem to odrażająca, brutalna pornografia i przez cały ten szum ze Złotego Chłopca literatury amerykańskiej zostałem Trędowatym. Chciano udupić moją kolejną powieść, Ladies' Night, którą przemianowałem na The Mantis Syndrome, bo uznano, że jest jeszcze gorsza. Ba, mieli nawet na tyle jaj, żeby domagać się ode mnie zwrotu zaliczki. Ale mój agent przekonał ich, aby kupili ode mnie nieco łagodniejszą, spokojniejszą książkę i spróbowali jakoś odbić sobie te rzekome straty. Chodziło, rzecz jasna, o Zabawę w chowanego. Zapłacili mi, rzucili nakład na rynek i nie chcieli mieć dłużej ze mną do czynienia. Nie płakałem, szybko przygarnęło mnie Berkley Books.
Nie jestem pewien, czy się ze mną zgodzisz, ale książka ma nietypową konstrukcję, bo aż do finałowego aktu to niemalże love story.
Bo to jest love story. Opowieść o niebezpiecznej fascynacji, a po części zawoalowana autobiografia, bo kobieta, która posłużyła za wzorzec dla bohaterki, była moją pierwszą prawdziwą miłością. Niestety, uzależnioną od speeda. Książka traktuje również o podejmowaniu ryzyka, a przygoda ze speedem to ryzyko jak jasna cholera. Licentia poetica pozwoliła mi wpleść do tej powieści elementy historii o nawiedzonym domu, ludziach głodnych adrenaliny.
Łatwo jest wymieszać swoje osobiste wspomnienia z czystą, nierozrzedzoną grozą?
Sam proces pisania staje się wtedy przeżyciem niemal katartycznym. Opłakiwałem wówczas nieodwołalny koniec tamtego związku i Zabawa w chowanego pomogła mi otworzyć swoje rany, aby mogły się zagoić.
Zdarza ci się jeszcze polować na dobre horrory? Po tylu latach pewnie widziałeś już wszystko...
Nie pogardzę nowymi filmami czy książkami, stale za czymś szperam, jak dziecko, choć pewnie dzisiaj trudniej mnie usatysfakcjonować i nie tyczy się to jedynie grozy. I, na szczęście, jeszcze wszystkiego nie widziałem! Niedawno obejrzałem The Eyes of My Mother, rzecz zupełnie nietypową, oraz Swiss Army Man, prawdziwie dziwaczny film, który spokojnie można uznać za horror. Skończyłem też czytać dwie powieści Elizabeth Hand, Generation Loss i Available Darkness, które pomysłowo łączą grozę i kryminał noir.
Ostatnimi czasy piszesz z Lucky McKee. Jak układa ci się współpraca z filmowcem? Zwykło się bowiem uważać, że ludzie kina obdarzeni są wyjątkowym zmysłem wizualnym, co – jak się domyślam – może być pomocne.
Świetnie mi się z nim pracuje. Uczymy się nieustannie jeden od drugiego, bo ja przywykłem pisać prozę, a on scenariusze. Ale to wszystko przebiega na poziomie podświadomym, gdyż mamy podobne gusta, zainteresowania i obawy, rzadko kiedy musimy się nad czymkolwiek dłużej zastanawiać. A tak na marginesie, niedługo zabieramy się za kolejny projekt, wyglądaj za nim uważnie.
Niedawno twoje opowiadanie Pudełko zostało zekranizowane w ramach wyreżyserowanej przez kobiety antologii XX. Czy masz przygotowaną jakąś żartobliwą odpowiedź, kiedy ktoś z uporem maniaka pyta cię, co było w tytułowym pudełku?
Nie. A pewnie powinienem. Jakieś propozycje?
Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to, oczywiście, głowa Gwyneth Paltrow.
Niezłe. Postaram się zapamiętać.
Niedługo stuknie ci dziesięć lat na polskim rynku. Miłe uczucie?
Pewnie. Liczę na to, że nie przestaniecie lubić się bać...
Bartek Czartoryski. Redaktor wydania weekendowego, samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
Źródło: fot. Steve Thornton