Orville to lepszy Star Trek niż najnowsze seriale Star Treka. Jak to możliwe?
Orville to serial science fiction tworzony przez Setha MacFarlane'a. Produkcja miała trudne początki, ale z czasem zyskała odpowiedni charakter.
Im dłużej oglądam serial Orville, tym częściej zaskakuje mnie to, jak ta produkcja się zmieniła i dojrzała. Pierwszy sezon był dość problematyczny, bo twórca Seth MacFarlane wykorzystywał charakterystyczne dla siebie poczucie humoru rodem z Family Guy. Mogło to odstraszyć osoby nieprzepadające za tego typu żartami, nawet jeśli były one w bardziej "familijnym" tonie. Większy problem jednak miałem z dziwnie chaotyczną konwencją serialu: Orville raz był głupkowatą komedią, raz oscylował pomiędzy parodią Star Treka a swego rodzaju hołdem dla uniwersum czy czymś, co porusza poważne i aktualne tematy społeczne. Zdarzały się dobre odcinki w pierwszym sezonie, ale ogólnie kreatywność Setha nie zadziałała i serial nie sprawdzał się w żadnym rozrachunku gatunkowym. Wydaje się, że twórca dopiero szukał swojej drogi, co też nie pozwalało na uzyskanie odpowiedniego poziomu w tej serii. Czasem zwyczajnie brakowało tu głębszego sensu, jakości i celu; tak jakby sam MacFarlane do końca nie wiedział, do czego dąży.
Trzeba jednak pochwalić Setha MacFarlane za to, że nie szedł w zaparte i wyciągnął wnioski z krytyki. A ta przecież była spora w przypadku pierwszego sezonu. Na Rotten Tomatoes ma on zaledwie 30% pozytywnych opinii. Jednak widzom się spodobał (94% pozytywnych opinii) na tyle, że dano mu szansę na 2. sezon. Świat pełen nawiązań do Star Treka przekonał do siebie fanów! Kolejne odsłony nie mają praktycznie negatywnych recenzji krytyków czy widzów. To jest zaskoczenie, bo pierwszy sezon tak dziwnie i często chaotycznie nawiązywał do Star Treka, że wypatrywałem zbliżającego się pozwu o łamanie praw autorskich. Te podobieństwa są tak dostrzegalne, że nie da się ich przeoczyć. Sam w recenzjach wielokrotnie za to ganiłem twórców. Jednak po kolejnych dwóch sezonach mogę powiedzieć, że... Orville jest lepszym Star Trekiem niż obecnie tworzone seriale Star Treka.
MacFarlane i jego scenarzyści w dwóch kolejnych sezonach skrupulatnie przemyśleli fabułę oraz role bohaterów w poszczególnych historiach. Orville'owi w tym aspekcie bliżej do starych Star Treków, bo mamy różne pojedyncze wątki dotyczące bohaterów z załogi, które są zamknięte w jednym lub w dwóch odcinkach. Jednocześnie w tle pojawia się większa, ciekawsza historia. Ekipa w składzie Brannon Braga (pracował przy trzech starszych serialach Star Trek), Andre Bormanis (konsultant naukowy w Star Trekach) i Jonathan Frakes wykazuje przede wszystkim większe zrozumienie uniwersum niż Alex Kurtzman i reszta twórców współczesnych Star Treków. MacFarlane jako fan uniwersum (który notabene wystąpił gościnnie w dwóch odcinkach Star Trek: Enterprise) chciał stworzyć coś pozytywnego w klimacie hitu Star Trek: Następne pokolenie. Kolejne dwa sezony, pomimo ważnych i dramatycznych wydarzeń (wybucha galaktyczna wojna), są dokładnie tym, czego w pierwszej serii brakowało. Duch Star Treka przenika każdy aspekt serialu. Daje nam rozrywkę na swój sposób unikatową, ale też znajomą. Nawet jak widzimy na ekranie aktorów znanych ze Star Treków, to i tak wszystko idzie w nowym, świeżym kierunku. MacFarlane udowodnił, że jest świetnym twórcą i fanem. Wyeliminował błędy pierwszego sezonu i nie wstydził się nawiązań do Star Treka w tworzonej konwencji, która wciąż jest uzupełniana o nietuzinkowe pomysły nadające jej własną tożsamość. To nie jest banalna parodia. Pozytywny ton, nutka przygody, troszkę humoru i fajnie pokazani bohaterowie dają mieszankę, która pozwala nam się zaangażować.
Star Trek jako uniwersum zawsze był progresywny, wprowadzał rzeczy, które w czasach emisji nie były typowe. Za przykład weźmy Star Trek: Oryginalną serię z lat 60. W głównej obsadzie były osoby innego koloru skóry niż biały. Twórcy współczesnych seriali chcą iść tą drogą różnorodności, ale częściej sprawia to wrażenie odznaczania punktów na liście. Nie mają żadnych pomysłów, jakby to naturalnie wpleść w fabułę. W tym aspekcie Orville wygrywa! Udowadnia, że ważne społecznie motywy można pokazywać mądrze i z sercem. Różnica polega na dość prostym podejściu. Twórcom Star Trek: Discovery zależy na inkluzywności, ale na siłę wymyślają swoje historie. Orville wydaje się to budowane na zasadzie: wymyślmy świetną, angażującą historię, w której inkluzywność będzie efektem ubocznym. I tak dostaliśmy motyw rasy Bortusa (Moclanie), której dzieci po narodzeniu muszą zmienić płeć na męską. Kontynuacja tego wątku w 3. sezonie to zaskakująco rozsądna, ważna i poruszająca metafora prawdziwych doświadczeń osób transpłciowych.
Te porównania i różnice objawiają się w wielu wątkach, a także w powielaniu schematów fabularnych oraz gatunkowych. Weźmy za przykład podróże w czasie, które w Star Trek: Strange New Worlds oraz Star Trek: Discovery wydają się dość odtwórcze i przekombinowane. Natomiast w Orville jest to ukazane zupełnie inaczej. Co ciekawe, według opinii naukowców, wypadają lepiej, jeśli chodzi o zgodność z naukowymi teoriami. Do tego twórca serialu, w odróżnieniu od Star Treków, porusza ważne tematy filozoficzne, które w rozrywkowej otoczce stają się zrozumiałe dla widza. To chyba na tym polega główna różnica - twórcom Star Treków nie chce się wymyślać niczego nowego. Zbyt dużo tu przekombinowania, niedopracowania i wałkowania starych tematów. Tyczy się to historii, a także bohaterów, których rozwój i dojrzewanie w Orville ma ogromne znaczenie.
To wszystko to tylko czubek góry lodowej, bo Orville to przede wszystkim kawał dobrej rozrywki. Nawet na pierwszym sezonie - o którym napisałem sporo cierpkich słów - z odpowiednim nastawieniem można się dobrze bawić. A kolejne dwa po prostu zachwycają. Dobra realizacja, widowiskowe efekty specjalne, niegłupia historia, świadomość twórców i wyciąganie wniosków z popełnionych błędów to coś, co pozwoliło temu serialowi stanąć na nogi! To dziwne - Orville jest lepszym Star Trekiem niż inne tworzone obecnie Star Treki.