Od Atari do PS5. Moja droga przez świat gier
Elektroniczna rozrywka towarzyszy mi praktycznie od wczesnej młodości czy też późnego dzieciństwa. Pamiętacie lata 80. i ówczesne technologiczne nowinki? Czas na nostalgiczną podróż w przeszłość.
Pierwszym moim komputerem z prawdziwego zdarzenia było Atari, jednak wcześniej udało mi się korzystać z legendarnego ZX Spectrum. Pamiętam olbrzymi monitor, pikselozę na ekranie i klawiaturę, w której zupełnie nie miałem rozeznania. Właściciel sprzętu nie posiadał joysticka, więc obsługa gier wiązała się z niemałą ekwilibrystyką. Na szczęście do mojego Atari został dołączony drążek, więc na tej płaszczyźnie nie było już żadnych przeszkód, żeby całkowicie oddać się elektronicznej rozrywce. Niestety, szybko okazało się, że sprzęt nie spełnia swojej funkcji. Dzisiejszym młodym graczom trudno to sobie wyobrazić, ale kiedyś gry przenoszone były na kasetach magnetofonowych. Odtwarzacz podłączano do komputera, a następnie uruchamiano odpowiednim przyciskiem. System ten był bardzo wadliwy. Taśma kaset mogła się zaplątać, wkręcić lub urwać. Samo odtwarzanie zatrzymywało się czasami zupełnie bez powodu, a urządzenia łatwo się psuły (nie mówiąc już o konieczności przewijania taśmy).
Również i u mnie nie obyło się bez defektu. Magnetofon popsuł się praktycznie od razu, więc nie mogłem korzystać z gier dołączonych do wymarzonego komputera. Na szczęście moje Atari posiadało jeszcze wejście na kartridże. Miałem dwie gry, z których mogłem korzystać i to w zasadzie na nich skończyła się moja kariera „Atarowca”. Niestety, nie był ze mnie żaden Krzyś Kubeczko (żart dla wtajemniczonych). Jedna z tych gier mocno mnie wciągnęła, co więcej, zrobiła furorę również wśród kumpli z podwórka (nie każdy miał wtedy w domu komputer). Można by rzec, że to dzięki niej odkryłem, że granie jest fajne. Nie pamiętam już tytułu tej kosmicznej strzelaniny z UFO w roli głównej (guglowanie w tym przypadku nie pomogło), ale wówczas był to dla mnie technologiczny szczyt wszystkiego. Pamiętajmy, że mówimy o czasach telefonów na kabel, czarno-białych telewizorów i kieszonkowych gier z wilkiem łapiącym kurze jajka do koszyka (pamiętacie tę „konsolę”?). Gra nie miała fabuły, ale od czego jest wyobraźnia? Wraz z kolegami sami wymyślaliśmy sobie scenariusze do tej prostej strzelaniny, tworząc niesamowite historie pełne zaskakujących zwrotów akcji. To właśnie wtedy wpadłem po uszy w świat elektronicznej rozrywki. Wkrótce nadeszła era Comodore 64.
Tutaj na szczęście obyło się bez technicznych problemów. Co więcej, miałem przewagę nad kolegami, którzy do swoich komputerów wciąż mieli przymocowane toporne magnetofony. Ja posiadałem już stację dysków i dziesiątki różnorakich gier. Duże dyskietki, a na nich czasem po kilka produkcji. Niektóre działały, inne nie, niemniej było, czym się bawić. Przerobiłem większość najważniejszych gier z ówczesnej generacji. Wspominam to jako wspaniały czas. Co ciekawe, nie pamiętam, żeby elektroniczna rozgrywka ograniczała mi inne życiowe aktywności. Przyjaciele ze szkoły, podwórkowe draki, pierwsze flirty z kinem i komiksami – wszystko to doskonale korespondowało z zamiłowaniem do gier. W dzisiejszych czasach ten balans wśród młodych ludzi jest mocno zachwiany. Być może mają na to wpływ gry mobilne, dostępne na wyciągnięcie ręki dosłownie w każdej chwili. Tego typu atrakcje są mocno uzależniające, a ich permanentna dostępność wpływa na psychikę dzieciaków. To jednak temat na inny artykuł. My przenieśmy się do lat dziewięćdziesiątych i momentu, gdy w wielu domach pojawił się potwór imieniem Amiga 500.
Na tym komputerze rozwinąłem skrzydła jako gracz i to tutaj poznałem takie przeboje jak: Mortal Kombat, Sensible Soccer czy Canon Fodder. W latach dziewięćdziesiątych Amiga 500 była niezwykle popularna w naszym kraju. Komputer, stworzony w zasadzie tylko do gier, łatwo się obsługiwało i w większości przypadków nie zawodził oczekiwań. Swojego czasu konkurencję Amigi stanowiła konsola Pegasus, będąca klonem japońskiego Famicom. Pegasus kusił pistoletem przydającym się w pierwszoosobowych shooterach, ale pod względem jakości gier zdecydowanie ustępował komputerowi. Kult Amigi potęgowały cieszące się dużo popularnością czasopisma Top Secret i Secret Service. Wokół błyskotliwych i kolorowych gazet tworzyła się społeczność, będąca odpowiednikiem tego, co obecnie dzieje się na najbardziej popularnych portalach internetowych.
Amiga była świetną platformą do wszelkiego rodzaju bijatyk i zręcznościówek. Street Fighter 2, wspominany wcześniej Mortal Kombat czy kontynuacja tego wielkiego hitu idealnie nadawały się do joystickowych szaleństw. Pamiętam dobrze, jak wielkie wrażenie robiło na wszystkich mordobicie z udziałem Scorpiona i Sub-Zero. Ta grafika, ta brutalność – to w grach można robić takie rzeczy? Lepiej niech mama się nie dowie, jak kończą walkę Kano i Sub-Zero. Teraz, po latach, marka wciąż ma się wyśmienicie, a najnowsza odsłona jest jedną z najlepszych z serii. Co więcej, MK11 uderza w nostalgiczne tony, serwując tu i ówdzie nawiązania do znamienitych poprzedników. Mortal Kombat na Amidze przekraczał granice tego, co można pokazać (i zrobić) w grach. Przemoc w tej serii z jednej strony szokowała, z drugiej mało kto brał na poważnie krwawe fatality. Ówczesne dzieciaki nie miały problemu z odróżnieniem elektronicznej rozrywki od rzeczywistości. Dzisiaj sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana. Sieciówki, gry-usługi i mobilność sprzętu sprawiają, że młodzi ludzie często zaczynają prowadzić drugie, wirtualne życie. Sam stałem się częścią internetowej społeczności, odwiedzając battle.net przy okazji ogrywania pierwszego Diablo. Zanim to jednak nastąpiło, musiałem przerzucić się z Amigi na PC. To przejście nie u każdego odbywało się płynnie.
Kultowe gry na Amigę
Najpierw 286, potem 386, a następnie kolejne Pentiumy. Na początku bez internetu z wejściem na duże dyskietki. Później pojawiły się te mniejsze i upragniony kabel. Niestety, za każdą minutę połączenia z siecią trzeba było płacić. Co więcej, wszystko odbywało się przez telefon stacjonarny, więc w trakcie użytkowania internetu nie można było prowadzić rozmów telefonicznych. Jak łatwo się domyślić, korzystanie z sieci wiązało się z ciągłą presją i walką z czasem. Na szczęście wówczas internet pełnił jeszcze rolę drugoplanową. Młodzi użytkownicy PC-ów koncentrowali się na poznawaniu tajników DOS-a, Windowsa i prostych programów graficznych. Jeśli chodzi o gry, to wtedy właśnie zapałałem miłością do produkcji strategicznych. Sim City, Cywilizacja, Dune, Warlords, a później pierwszy Warcraft i Heroes of Might and Magic. Z fana mordobić przemieniłem się w miłośnika strategii. Dzisiaj mocno ubolewam nad niedostatkiem tego typu gier na konsolach. Jaka jest tego przyczyna? Czy Playstation i Xbox z zasady skierowane są do młodszego odbiorcy, któremu niekoniecznie chce się myśleć przy skomplikowanych grach taktycznych? A może producenci założyli z góry, że użytkownik konsoli nie jest zbyt wymagający i tego typu rozrywka nie przypadnie mu do gustu? W grę może wchodzić również kwestia kontrolera. Strategie (szczególnie RTS) są stworzone, żeby grać w nie myszką. Wydany na PS3 Red Alert zupełnie sobie nie poradził na polu sterowania. Z drugiej jednak strony świetnie zaadaptował się pod tym względem X-Com czy Civilization: Revolution. Współczesne konsolowe kontrolery mają wszystko, żeby działać właściwie w grach turowych. Liczne przyciski na padach idealnie nadają się do nawigowania po strategicznych mapach.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych gry stawały się coraz bardziej złożone i wymagające. Dyskietki zostały zastąpione przez płyty CD, a niektóre gry były tak obszerne, że zajmowały kilka kompaktów. Pamiętam, jak olbrzymie wrażenie robiły na mnie przygodówki Phantasmagoria i Black Dalhia. Ta ostatnia liczyła chyba z dziewięć płyt CD, a fotorealistyczna oprawa wizualna wywoływała uczucie grania w filmie. Jak wiemy, ten kierunek w grafice gier zupełnie się nie przyjął, choć swojego czasu cieszył się wielkim zainteresowaniem. U mnie wówczas na pierwszym planie znajdował się Diablo. To właśnie wtedy rozpocząłem erę RPG – gatunku, który dzisiaj również jest na pierwszym miejscu. Ze względu na problemy z łączem internetowym nie zostałem zagorzałym użytkownikiem battle.netu. Grałem natomiast w karcianki, papierowe role playing games i kolejne wirtualne opowieści o herosach. Zaraz po Diablo przyszła pora na Wrota Baldura, Icewind Dale i następne izometryczne RPG. Wsiąkłem dość mocno w świat w fantasy, jednak w tym momencie nastąpił znaczący zwrot akcji. Na początku szkoły średniej rozpoczęła się pokaźna przerwa w moim growym życiorysie. Gdzieś około drugiej klasy liceum porzuciłem zainteresowanie elektroniczną rozrywką na ponad 12 lat. Na pierwszym planie pojawiły się inne pasje i fascynacje, o których nie wypada pisać w takim felietonie. Przez ten okres grałem sporadycznie i raczej bez większego zaangażowania. To, co niegdyś było moim głównym zamiłowaniem, stało się czasoumilaczem pomiędzy jedną a drugą imprezą. Do gier na pełen etat wróciłem dopiero po 2010 roku, jako stateczny mąż i ojciec, na szczęście bez kapci pod kanapą i (jeszcze) piwnego brzuszka.
Do zakupu PS3 zainspirował mnie znajomy, który podobnie jak ja powracał do świata gier po dłuższej przerwie. Wcześniej nie miałem zielonego pojęcia o konsolach. Nie zdawałem sobie sprawy, że kupuję Playstation 3 w przededniu zmierzchu tej generacji. Miałem jednak odpowiednie warunki i nieco wolnego czasu po pracy (to się szybko zmieniło, bo wkrótce na świat przyszła moja pierwsza córka), więc nic nie stało na przeszkodzie, aby nawiązać nową owocną przyjaźń z padem. Chwilę mi zajęło, aby przejść z myszki i klawiatury na te dziwne urządzenia z gałkami, trójkącikami i krzyżykami, ale finalnie poszło bezboleśnie. Uczyłem się Playstation na God of War III i Killzone 2. Strzelanki pierwszoosobowe na padzie? Ok, tutaj wciąż nie jestem przekonany, ale nigdy nie był to mój ulubiony gatunek, więc nie przywiązywałem dużej wagi do mankamentów sterowania. Co do God of War, szybko doceniłem mechanikę i oprawę wizualną, ale ta seria nigdy na dłużej nie zagościła w moim sercu. Zdecydowanie nie polubiliśmy się z rzeźnikiem Kratosem. Nie miałem okazji grać jeszcze w najnowszy God of War. Podobno protagonista pokazuje tam wrażliwszą stronę. Może tym razem znajdziemy wspólny język?
Co w takim razie mnie urzekło? Było tego multum. Najlepszą grą generacji jest bezsprzecznie The Last of Us – tutaj mój wybór pokrywa się zapewne z typami innych graczy. Poza tym wspaniały otwarty świat The Elder Scrolls V: Skyrim warstwa fabularna pierwszego Red Dead Redemption czy świetna mechanika walk gier z cyklu o Batmanie. PS3 dostarczało mi wiele radochy przez ponad 8 lat. Co więcej, przez cały okres eksploatacji sprzęt ani razu mi się nie popsuł. Również pady okazały się bezawaryjne. Z tego świetnego urządzenia skorzystała również córka, która wśród swoich ulubionych gier miała Minecrafta (a jakże), Little Big Planet, produkcje Disneya i (niestety) Symulator kozy. W ferworze zabawy zupełnie zignorowałem nadejście Playstation 4. Przeskoczyłem tę generację, co z perspektywy czasu okazało się świetnym rozwiązaniem. Przejście z PS3 od razu na PS5 to niesamowite doświadczenie.
Subiektywne TOP50 gier na PS3
Ostatnią grą, którą zakupiłem na PS3, był Śródziemie: Cień Mordoru. Ci, mający nieprzyjemność obcować z tym tytułem na Playstation 3, wiedzą, jak źle zoptymalizowano produkcję. Ze względów niewydolności technicznej ta świetna gra nie mogła rozwinąć skrzydeł. Wciąż mam w pamięci koślawe tekstury, denerwujące glitche czy błędy w mechanice. PS5 przywitałem wraz z Red Dead Redemption 2. Gra oczywiście nie ma jeszcze wersji na piątą generację, ale podpisuję się obiema rękami pod tezą, że jest to szczytowe osiągnięcie współczesnego gaimingu. Odpalając tak zaawansowaną i złożoną grę jak RDR2, po doświadczeniach z bardzo przyjemnymi, jednak ograniczonymi produkcjami z „trójki”, czułem się, jakbym wkraczał do nowego nieznanego i fascynującego świata. Dodam, że jestem prawdopodobnie jednym graczem na Ziemi, który wciąż nie grał w Wiedźmina 3. Teraz, czekając na nowe produkcje stricte na PS5, mogę nadganiać hity z „czwórki” (w tym Wieśka), nie wydając na nie fortuny. W moim przypadku przeskoczenie jednej generacji okazało się świetnym posunięciem.
Jakie mam pierwsze wrażenia z użytkowania „piątki”? Sprzęt testuję jak na razie na wspomnianej wcześniej epopei o Arthurze Morganie, Marvel's Avengers (odpowiednio zoptymalizowany) i Ultimate Mortal Kombat 11. Zastrzeżenia mam jedynie do historii o superherosach. Pal sześć fakt, że jest to bardziej usługa niż gra. Na moim sprzęcie coś poszło nie tak z optymalizacją i adaptacyjny pad, który na początku wykorzystywał możliwości spustów i pozostałych efektów, przestał nagle działać właściwie i już nie reaguje w odpowiedni sposób. Dodatkowo wciąż na ekranie pojawiają się glitche, mocno zaburzające przyjemność płynącą z gry. Pozostałe produkcje sprawdzają się idealnie. Ze szczególną estymą podchodzę do MK, bo to przecież seria towarzysząca mi od dawien dawna. Najnowsza odsłona jest świetna pod wieloma względami. Tym razem nawet fabuła nie jest pretekstowa i bezsensowna. Historia do czegoś prowadzi, a przerywniki pomiędzy walkami ogląda się z zaciekawieniem. Nie jest to oczywiście wielkie kino, ale w porównaniu do wcześniejszych opowieści, można się miło zaskoczyć.
Nigdy nie byłem graczem spędzającym przed ekranem długie godziny. Nie wsiąkłem w sieciowe rozgrywki, nie należałem do społeczności skupionej wokół danego tytułu. Rzadko kiedy zdarzało mi się grać dziennie więcej niż 2 godziny, a obecnie każde wygospodarowane 30 minut jest na wagę złota. Paradoksalnie uważam to za właściwe podejście. Dzięki temu mogę delektować się tą wspaniałą dziedziną kultury (bo za takową uważam gry), bez obawy, że podczas zabawy popadnę w marazm czy nudę. Co jako czterdziestoletni gracz z bagażem pięknych doświadczeń mógłbym przekazać sporej grupie krytykantów tego typu rozrywki? Z grami jest podobnie jak z kinematografią, książkami, komiksami czy muzyką. W zalewie produktów jest masę bezwartościowej tandety, pozbawionej jakiejkolwiek idei, nastawionej jedynie na komercyjny zysk. Niewzbogacającej odbiorcy, a czasem go otępiającej. W tym zatrzęsieniu dziadostwa zalewającego kulturę należy jednak wyłowić perełki prezentujące zupełnie inny poziom i działające na odbiorców na odmiennej płaszczyźnie. Trafiające prosto do serc oraz umysłów i zostające tam na zawsze. Jestem pewien, że gdyby jeden z drugim mądrujących się krytykantów miał okazję wraz z Arthurem Morganem ruszyć galopem po ubitej ziemi o poranku, to by inaczej śpiewał. Ciężko jednak otworzyć oczy, gdy wielu z nas, zamiast pielęgnować w sobie dziecko, woli je na siłę usypiać.