Serial lepszy od książki? Na przykład Koło czasu
Temperatura sporu wokół wierności ekranizacji książek osiągnęła już taki poziom, że nawet lawa zaczęłaby się pocić. Tymczasem serial Koło czasu produkcji Amazona to świetny przykład adaptacji, która z przegadanej książki wyciągnęła to, co najlepsze, odrzucając zbędny balast.
Koło czasu stanowi tutaj przykład. Otwierająca serię o tym tytule powieść Roberta Jordana, Oko świata, to wyjątkowo opasłe tomiszcze. I choć bez wahania można zaliczyć tę książkę do kanonu literatury fantasy, nie sposób nie dostrzec jej wad.
Przede wszystkim Robert Jordan był królem wodolejstwa, który dał się porywać słowom niczym rwącej rzece. Wypluwał z siebie całe akapity i strony tam, gdzie każdy inny potrzebowałby kilku linijek. W efekcie Oko…, by nabrać rozpędu, potrzebuje ładnych kilkuset stron, a i potem nie utrzymuje wysokiego tempa, a raczej toczy się do przodu, niczym tytułowe dla serii koło – opieszałym, sennym rytmem. Można by w tym miejscu dyskutować o czytelniczych preferencjach i o tym, czy wolne tempo jest tempem złym (według mnie niekoniecznie, Oko świata to ciekawa i wciągająca lektura). Zamiast tego można natomiast skręcić z powrotem ku rozważaniom dotyczącym ekranizacji, by z całą stanowczością stwierdzić – z książkami bywa różnie, ale dla serialu czy filmu snująca się fabuła à la Jordan to śmierć.
Lista „zarzutów” jest zresztą dłuższa, od faktu, że Jordan naprawdę, naprawdę dużo „pożyczał” od Tolkiena (nie kopiował, ale lista analogii jest wręcz zabawnie długa, schemat Oka… można przyłożyć do Drużyny Pierścienia i łączyć prostymi kreskami), poprzez to, że nie miał pomysłu na to, co robić z większością bohaterów (poza Randem i Moiraine), aż po fakt, że wybór punktu widzenia, z którego pisana jest powieść, w zasadzie z miejsca zdradza nam tożsamość Smoka Odrodzonego i każe długo czekać, aż ta oczywistość zostanie potwierdzona.
Czy w związku z tym Oko świata to zła powieść? Zdecydowanie nie. Czy bazujący na niej serial produkcji Amazona to produkcja idealna? Zdecydowanie nie. Czy ten serial jest lepszy od książki, której stanowi adaptację? Zdecydowanie tak.
Listę argumentów za tym, że Koło czasu Amazona w sezonie 1. jest lepiej opowiedzianą historią, niż Oko świata Roberta Jordana, w zasadzie mógłbym otworzyć i zamknąć jedną pozycją – Lan Mandragoran. Postać Strażnika, w którego na ekranie wciela się Daniel Henney, swój książkowy oryginał zostawia w cieniu. W ogóle rozbudowany wątek Strażników to najlepsze, co showrunner Rafe Judkins i jego zespół dali od siebie tej opowieści. Na tym jednak lista „poprawek” się nie kończy, bo na przykład Moiraine (Rosamund Pike), choć zaczyna jako kwintesencja patosu i sztywności, z czasem również bardzo się rozwija i staje się bardziej „ludzka” niż przemawiający frazesami książkowy odpowiednik. Dołóżmy do tego znaczną rozbudowę postaci Egwene i Nynaeve, umiejętne rozgrywanie tajemnicy dotyczącej tożsamości Smoka oraz wypracowanie napięć w grupie bohaterów, a otrzymamy zgrabną opowieść fantasy, do której opowiedzenia nie potrzeba blisko 1000 stron.
I teraz – czy Judkins i spółka powinni byli tak „mieszać” w oryginale? Oni zmienili postacie i ich charaktery, bo Moiraine, Lan, Egweyne i Nynaeve są radykalnie inni niż w książce. W zasadzie „wymazany” został Thom Merrilin, w książce tak długo towarzyszący bohaterom, w serialu zaliczający gościnny występ. Czy Judkins mógł coś takiego zrobić? Ano nie tylko mógł, ale i musiał, bo Thom to kolejny przykład postaci, której przydatność dla fabuły u Jordana jest stosunkowo ograniczona i przez większość czasu po prostu snuje się za grupką bohaterów. Po co ktoś taki w serialu (na tym etapie „rozwoju” tej postaci)?
I w ten sposób przechodzimy do kwestii tego, czym jest wierna ekranizacja i jaką swobodę winni mieć twórcy rzeczonych adaptacji. To temat, który podnoszony był przy okazji dyskusji o Wiedźminie Netflixa, a obecnie rozgrzewa internet w związku z pierwszymi materiałami z serialu Władca pierścieni: Pierścienie Władzy. Co może dziwić, NIE przerabialiśmy tego tematu ani przy okazji filmów Hellboy i Hellboy: Złota armia w reżyserii Guillerma del Toro, ani przy serialu The Umbrella Academy, ani wielu innych (jak to jest, że nie było protestów, gdy Marvel wybebeszał Wojnę domową wedle scenariusza Marka Millara i przerabiał na Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów?). Dlaczego?
Wydaje się, że koniec końców rozchodzi się o to, czy efekt końcowy jest dobry. Del Toro nakręcił dwa udane filmy (zwłaszcza Złota armia robiła świetne wrażenie), przymknięto więc oko na fakt, że Ron Perlman jako Hellboy w zasadzie nie jest Hellboyem z komiksów - zarówno jeśli chodzi o wygląd, jak i charakter. Podobnie diametralnie inni są Abe i Liz, a Złota armia to w ogóle fabuła nowa, niebazująca na komiksach. Umbrella… z kolei miesza i dodaje tak dużo, że choć czytelnicy i czytelniczki komiksów rozpoznają w serialu wiele znajomych elementów, to efekt końcowy to nowe historie i często w zasadzie nowi bohaterowie (koronnym przykładem Hazel). W Wiedźminie Netflixa widzowie i widzki – zwłaszcza w Polsce – punktują bardzo wiele elementów, w swojej krytyce bywając bezlitosnymi, ale… miękną pod spojrzeniem uroczego (i niezwykle zaangażowanego w swoją rolę) Henry’ego Cavilla, mimo iż ten z żadnej strony nie pasuje do książkowych opisów Geralta.
Ocena dzieła jest niezbywalnym prawem odbiorców. Również ocena wierności adaptacji względem oryginału. Pytanie brzmi jednak – co z taką oceną winni robić twórcy adaptacji? Albo – posługując się przykładem dyskusji wokół The Rings of Power – co powinni robić z oceną wystawianą na bazie przecieków i pierwszych skąpych informacji? Chyba… nic.
Zataczamy koło. Jakie powinności mają adaptujący względem oryginału? Powinni trzymać się szczegółów, a może tylko „ducha”? Jeżeli tak, to wymażmy z historii kina Łowcę androidów Ridleya Scotta, czyli film radykalnie różny od powieści Czy androidy śnią o elektrycznych owcach? Philipa K. Dicka. Zapomnijmy o wspominanych Hellboyach del Toro, czyli filmach lekkich i rozrywkowych, co nijak ma się do komiksów Mike’a Mignoli. Pytanie również, co z Czasem apokalipsy Coppoli? Co z Lśnieniem Kubricka czy Solaris Tarkowskiego?
To, że adaptacja jest wierna oryginałowi, nie oznacza, że jest dobra – przykładem Hellboy w reżyserii Neila Marshalla. To, że adaptacja odchodzi od oryginału i idzie własną, nową ścieżką, również nie daje z definicji pozytywnych efektów – jako fan Kronik Wardstone Josepha Delaneya wciąż czasami budzę się w nocy z krzykiem na myśl o filmie Siódmy syn Sergeya Bodrova.
Po co jednak ponownie wałkować temat relacji ekranizacji z oryginałem? By podkreślić grozę krytyki „wyprzedzającej”, skreślania produkcji na bazie nie samej produkcji, ale jej echa, wypełniającego media na miesiące przed premierą. Odrzucenie Koła czasu tylko dlatego, że Judkins zrobił tę historię po swojemu, to błąd, bo choć serial potrzebuje chwili, by się rozpędzić (a pierwsza połowa odcinka pilotowego jest fatalna), ostatecznie niezaprzeczalnie wart jest uwagi. Tak samo radykalne oceny The Rings of Power wystawiane na pół roku przed obejrzeniem choćby odcinka muszą być przesadne.
Obawiam się „efektu mrożącego”, gdy gorące reakcje fanów i fanek na przecieki będą miały siłę kształtowania dzieł, zanim jeszcze ktokolwiek będzie miał okazję faktycznie je ocenić. Krytyka winna być żywa i głośna – ale też oparta na rzetelności, a o tej nie może być mowa, gdy widzimy tylko wyrwane z kontekstów fragmenty całości.
Twórcy adaptacji powinni próbować, błądzić, robić z siebie głupków. Większość z nich pewnie faktycznie będzie ponosić porażki. Ale jeżeli od czasu do czasu dostaniemy Łowcę androidów czy Czas apokalipsy (albo i Koło czasu), to chyba warto, prawda?