Dlaczego filmy MCU kończą się wielką rozwałką?
Fani MCU i krytycy filmowi są zgodni: Shang Chi i Legenda Dziesięciu pierścieni to bardzo udana produkcja. Jeśli już pojawiają się zarzuty, dotyczą one rozbuchanej końcówki. Podobnie jak w innych obrazach Marvela jest ona, delikatnie mówiąc, przesadnie intensywna.
Powyższe jest zarówno głównym zarzutem dotyczącym franczyzy, jak i elementem rozpoznawczym Marvela. Niezależnie, jaki film MCU oglądamy, za każdym razem możemy spodziewać się wielkiej rozpierduchy konkludującej wydarzenia. Na przestrzeni lat wystąpiły oczywiście interesujące wyjątki, ale omówimy je w dalszej części tekstu. Na razie skupmy się na Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni, który ma zarówno charakter, dobrze napisane postacie, jak i doskonałe sceny akcji. Obraz pieczołowicie buduje relacje ojca z synem, stawiając na świetny aktorski warsztat wcielającego się w Wenwu Tony’ego Leunga. Film zaskakująco jak na produkcję MCU zwalnia i pozwala bohaterom uzewnętrzniać targające nimi emocje. Dzięki temu stają się oni głębsi, nie tracąc przy tym fabularnej atrakcyjności. Wszystko to schodzi na dalszy plan podczas finałowej bitwy, gdy prym wiedzie radosna i niczym nieskrępowana rozwałka. Znawcy MCU niczego innego się nie spodziewali, choć fakt, że Shang-Chi nieco inaczej stawia akcenty niż poprzednie produkcje MCU mógł prognozować również odmienną konkluzję. Twórcy poszli jednak w znamienną stronę, choć w tym konkretnym przypadku, końcówka nie jest aż tak męcząca i monotonna.
Finał nie razi tak bardzo zarówno ze względu na ciekawą dalekowschodnią estetykę, jak i fakt, że tym razem w trakcie zwieńczającej bitwy poszczególne wątki mają swoje rozwinięcie, a następnie domknięcie. Nie jest to schematyczne mordobicie, w którym wszechobecne eksplozje prowadzą nas za rączkę przez kolejne obowiązkowe punkty widowiska. Shang-Chi podąża wcześniej wytyczoną ścieżką, ale nie zapomina o bohaterach i ich historiach. Dobrze, że tak to się toczy, bo bez tego zakończenie filmu nie różniłoby się zbytnio od mniej imponujących pod tym względem poprzedników. Finał najnowszego filmu MCU cierpi niestety na znamienne dla formuły bolączki. W ferworze bitw nikną gdzieś wschodnie sztuki walki, które tak ładnie nawigowały fabułą we wcześniejszych aktach filmu. Całość zlewa się w głośną i jaskrawą audiowizualną masę, którą jest w stanie okiełznać jedynie charyzma Wenwu (choć nie da się ukryć, że potencjał tej postaci, mógł być w końcówce lepiej zagospodarowany). W przypadku Shang-Chi przyjmujemy ten wielki miszmasz z całym dobrodziejstwem inwentarza, bo wcześniejsze wydarzenia były wystarczająco satysfakcjonujące, żebyśmy mogli ze spokojem ducha przymknąć oko na sztampę w finale. Wielu poprzedników nie miało jednak tak komfortowej sytuacji. Ile to razy odhaczaliśmy kolejne klisze w fabule, czekając zniechęceni na grande finale, którego równie dobrze mogło nie być?
Doskonały przykład stanowi tutaj Czarna wdowa, skonstruowana w taki sposób, że praktycznie przez całą długość filmu jesteśmy prowadzeni do wielkiej wybuchowej konkluzji. Już trailery zapowiadały nam to, co będzie w tym obrazie najważniejsze. Każdy akt Czarnej wdowy przygotowywał nas do rozstrzygnięcia w końcówce, gdzie twórcy wepchnęli wszystko to, co akurat mieli pod ręką. Finał w stylu Michaela Baya w najczystszej formie – bez fabularnego sensu i audiowizualnego sznytu. Rozstrzygnięcie stało się centralną i kluczową częścią filmu. Jeśli tak sztampowy i nieurozmaicony segment jest najważniejszym elementem obrazu, świadczy to jedynie o jego mierności. Droga obrana przez Marvel w przypadku Czarnej Wdowy nie rokowała dobrze i można było się spodziewać, że teraz wszystko w MCU będzie sprowadzane do wybuchowych finałów. Shang-Chi udowadnia, że inne podejście jest możliwe, choć twórcy nie zrezygnowali definitywnie z efekciarstwa w końcówce.
Skąd taki, a nie inny kierunek w kinowym Marvelu? Czemu twórcy działający w ramach MCU z uporem maniaka zamykają swoje filmy wybuchowym mordobiciem? Już od dłuższego czasu krytycy i widzowie wyliczają wady takich finalizacji, jednak w tym przypadku marvelowscy decydenci są głusi na opinie odbiorców. Gdy zarzucano im wprowadzanie zbyt płytkich antagonistów, na scenie pojawili się Killmonger, Thanos czy obecnie Mandaryn. Tym razem tendencja jest wyraźna i niezmienna. Nieważne, jak kameralny czy intymny jest film przez większość czasu ekranowego, finał musi być wybuchowy. Jeśli Marvel się tego trzyma, oznacza to, że taka struktura przynosi zamierzony efekt. Sęk w tym, że wielu fanów jest już zmęczonych przewidywalnością finałów, a to przecież oni stanowią serce MCU. Z drugiej strony masowy widz nie zauważa takich niuansów. Idąc na Marvela, liczy na widowiskowość i z takim odczuciem wychodzi z kina. Co to za kino superbohaterskie, gdzie finałowy pojedynek między dobrem a złem odbywa się na poziomie rozmowy czy konfrontacji osobowości? Ukierunkowanie na szeroką widownię jest zrozumiałe, ale wciąż szukające jakości artystycznej MCU z pewnością znalazłoby sposób na wywołanie wielkich emocji w końcówce, bez powtarzalnego efekciarstwa. Po coś zatrudnia się przecież takich filmowych tuzów jak Chloé Zhao, Taika Waititi czy James Gunn.
Jak sytuacja prezentuje się w komiksach? Czy tam należy szukać praprzyczyny takiej, a nie innej formy widowisk MCU? Nie do końca. W literackich opowieściach o superbohaterach bijatyka jest permanentna i raczej nie można mówić o schematycznym podziale, gdzie największe bomby spuszczane są pod sam koniec. Podczas lektury najbardziej wiekopomnych dzieł można dojść wręcz do odwrotnego wniosku – końcówki komiksów często są momentami refleksyjnymi, których ładunek emocjonalny leży w przeżyciach wewnętrznych bohaterów. W filmach po spektakularnej rozróbie jest zazwyczaj czas już tylko na rozprężenie, podsumowanie i ewentualny comic relief. Tak właśnie było w przypadku Shang—Chi i wielu wcześniejszych produkcji. Obie części Strażników Galaktyki działały w podobny sposób. Wszystkie trzy Iron Many również nie wyróżniały się pod względem formy zakończenia. Które obrazy MCU zyskały, a które straciły na wielkiej nawalance w finale?
Monotonne walki, w których nie widać, co się dzieje na ekranie, a poszczególne sekwencje zlewają się w nużącą papkę, były domeną zarówno Hulka, jak i Thora 2. Pierwszy Kapitan Ameryka wyróżniał się nieco na tym tle, ponieważ całość została skwitowana melodramatycznym poświęceniem głównego bohatera. Świetny Zimowy żołnierz jednak już wszystko to, co dobre, zaprezentował w dwóch pierwszych aktach, a na koniec zostawił wybuchy i mało realistyczne popisy ekwilibrystyczne. Ciekawa intryga Iron Mana 3 również ugięła się pod naporem niedorzeczności z finałowej bitwy. Co jeszcze? Oba Spider-Many, Czarna Pantera, Kapitan Marvel czy Doktor Strange zaoferowały nam w końcówce jedynie marvelowski standard. Również Strażnicy Galaktyki nie wyszli poza schemat, chociaż James Gunn dwoił się i troił, żeby urozmaicić wybuchowe zwieńczenie absurdem i humorem. Thor: Ragnarok postawił natomiast na rockowy soundtrack, nadający charakteru i drapieżności walce bohaterów ze złowieszczą Helą. Dzieło Taiki Waititi’ego jest jednym z filmów, których konkluzja nie przyprawia o zgrzytanie zębów. Na szczęście to nie osamotniony przypadek.
Zawsze dobrze ogląda się finały filmów o Avengers, bo tam dostajemy prawdziwe combo postaci, ich charakterów i mocy. Otrzymujemy wcześniej wypracowany samograj – wystarczy odpowiednio ustawić pionki na planszy i obserwować jak się przemieszczają. Joss Whedon w pierwszej części, zbudował naprawdę świetne widowisko w końcówce. Komiksowa estetyka starcia z Chitauri po dziś dzień jest jednym z najlepszych segmentów w historii MCU. Może tu właśnie leży odpowiedź na pytanie o przyczynę przyjętej struktury filmów Marvela? Wszyscy gonią za Whedonem, ale do tej pory mało komu udaje się zbudować z fabularno-formalnych klocków tak imponującą kompozycję? Starcie z armią robotów w Czasie Ultrona działa według podobnej zasady i jest jednym z lepszych momentów w tym średniojakościowym filmie.
Wszelkim schematom wymykają się natomiast finały dwóch kolejnych części Avengers. Avengers: Wojna bez granic i Koniec gry to już zupełnie inna intensywność wydarzeń. W ostatnich aktach dostajemy oczywiście wielkie rozpierduchy, ale akcenty są już porozkładane w sposób bezprecedensowy. Mimo że praktycznie w każdym filmie MCU herosi walczą o ocalenie świata, tym razem stawka jest wręcz namacalna. Braciom Russo, podobnie jak w poprzednich obrazach stworzonych przez nich na potrzeby MCU, udaje się wypracować dramatyzm, będący również w końcówce na pierwszym planie. Poza tym w obu przypadkach mamy do czynienia z klasycznymi bitwami. W Wojnie bez granic są aż dwa, przeplatające się nawzajem, starcia, które notabene ci dobrzy sromotnie przegrywają. Konfrontacja w Wakandzie przypomina klasyczną wojenną utarczkę, a walka na Tytanie jest książkowym przykładem jak na ekranie przedstawić superbohaterskie mordobicie. Endgame natomiast to już wielki ukłon w stronę stylistyki komiksowej, gdzie logikę wydarzeń zastąpiono niczym nieskrępowaną magią kina.
Top 10 finałowych starć w MCU
Nieco inaczej kwestię finału rozwiązano w Wojnie bohaterów. Tam postawiono na choreografię walki, przedstawiając nam pojedynek Kapitana Ameryki, Iron Mana i Zimowego żołnierza. Taki kierunek jest oczywiście pokłosiem umieszczenia epickiej bitwy nieco wcześniej. Starcie na lotnisku stanowi centralny punkt filmu, a pojedynek trójki herosów to pewnego rodzaju epilog. Niemniej, walka Steve’a, Tony’ego i Bucky’ego prezentuje się wyśmienicie. Dobrze, że bracia Russo postawili na tak kameralne rozwiązanie konfliktu, bo raz, że uwypuklili to, co najlepsze w scenach akcji Marvela, a dwa, że rozgrzali do czerwoności trudne relacje łączące to trio.
Warto też sobie przypomnieć unikaty pod względem finałów, czyli filmy o Człowieku Mrówce. Ostatnia walka z Ant-Mana to pojedynek pomiędzy głównym bohaterem, a jego adwersarzem. Mordobicie jest tutaj przerywnikiem pomiędzy sekwencjami humorystycznymi, w których pierwsze skrzypce grają osobliwe moce walczących. Co prawda potencjał fabularny nie został do końca wykorzystany (gdyby obraz zrealizował, tak jak wstępnie planowano, Edgar Wright, całość byłaby z pewnością ciekawsza), ale i tak podjęta forma stanowi miłą odskocznię pomiędzy kolejnymi epickimi bitwami. W Ant-Man i Osa natomiast zupełnie zrezygnowano z klasycznej rozwałki. Ponownie najważniejsze są zdolności bohaterów, a clue programu stanowi rajd ulicami San Francisco, rodem z Wyścigu kuli armatniej. Ant-Man i Osa nie spotkał się z przychylnością krytyków, a szkoda, bo powinien zostać odpowiednio doceniony, chociażby za mniej sztampowe zwieńczenie.
Epickie finały to oczywiście nie tylko domena MCU. Co drugie widowisko kinowe w taki sposób się kończy i jest to już po prostu hollywoodzka reguła. Nie zmienia to jednak faktu, że w wielu przypadkach scenarzyści, pisząc konkluzję, wrzucają na luz, korzystając z utartych wcześniej schematów. W przypadku kinowego Marvela razi to szczególnie, bo wtedy zostają uwypuklone elementy wspólne poszczególnych filmów i cała franczyza jawi się dość powtarzalnie. Dlatego też z pocałowaniem ręki powinniśmy przyjmować mniej szablonowe rozwiązania, takie jakie mieliśmy w drugim Ant-Manie czy chociażby w odcinkowym Loki. Inna sprawa, że obecna tendencja nie jest obca również telewizyjnemu Marvelowi. Seriale Falcon i Zimowy żołnierz i WandaVision skonkludowane zostały charakterystyczną rozwałką, która była niestety najsłabszym momentem w obu produkcjach.
Raczej nie powinniśmy spodziewać się zmian w przyjętej formule. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że również Eternals zakończy się wybuchowo, mimo że całościowo film będzie czymś unikatowym we franczyzie MCU. Marvel wprowadził spektakularne kino akcji na nowy poziom, również pod względem artystycznym. Czemu ewolucji nie uległ także ostatni akt superbohaterskiego widowiska? Zabrakło odwagi, a może tego typu filmy muszą po prostu tak się kończyć? Poszczególne produkcje udowodniły, że nie jest to jedyne rozwiązanie. Wiele wspaniałych blockbusterów zaoferowało w końcówce drogę pod prąd i zyskało tym aprobatę widowni. Biznesowe ukierunkowanie Disneya/Marvela nie prognozuje jednak większych zmian w tym segmencie. Film musi kończyć się maksymalnie rozrywkowo, bo inaczej zachodzi ryzyko, że widz wyjdzie z kina niezadowolony. Co jednak gdy w przesłodzonym i przekoloryzowanym zalewie wszystkiego zabraknie emocji oraz tego, co najważniejsze — serca?