Wiedźmin – adaptacja, którą trudno zaakceptować fanom. Ile zmieniono względem książek?
Wiedźmin jest adaptacją prozy Andrzeja Sapkowskiego, której odbiór w Polsce ma zgoła inny wydźwięk niż w krajach z mniejszym przywiązaniem do źródła. Jak to wygląda i dlaczego zaszło tyle zmian w historii?
Nie ma dzieła kultury, które spodobałoby się wszystkim odbiorcom. Tym bardziej nie ma adaptacji doskonałej, która uniknęłaby błędów i przeniosła materiał źródłowy w taki sposób, że nikt nie mógłby powiedzieć na nią złego słowa. Przy okazji jest coś absurdalnego w myśleniu, że ekranizacja powinna być możliwie najdokładniejszym przeniesieniem oryginału, bo zwyczajnie nie rozumiem idei dublowania danego dzieła. Krytyka serialowego Wiedźmina wskazująca na liczne odejścia od powieści podkreśla jednak, że nie chodzi o drobiazgowe przeniesienie książek na ekran, ale o większy szacunek do prozy Andrzeja Sapkowskiego. Oczywiście, literatura ma swoje prawa i trzeba iść na pewne ustępstwa. Czy musiało być ich jednak aż tak dużo w drugim sezonie Wiedźmina?
Nowy sezon serialu Netflixa oglądałem dwukrotnie i muszę powiedzieć, że za drugim razem serial znacznie zyskuje, kiedy nie ma się już oczekiwań, jeśli chodzi o konkretne momenty z adaptowanej książki. Przychylniej spoglądałem na wybory scenarzystów, a nawet sporo z nich doceniłem. Odstępstwa od literackiego oryginału są konieczne, a Krew elfów jest tomem bardzo trudnym, jeśli chodzi o próbę dokładnego adaptowania, bo zwyczajnie struktura tej powieści nie zdałaby egzaminu na małym ekranie. Weźmy chociażby początek książki i trening Ciri w Kaer Morhen. Jest to dość sielankowy moment w życiu młodej bohaterki, która śpi w najlepszym łóżku w warowni wiedźminów, dostaje ciepłe posiłki i jedynie musi zasuwać z drewnianym mieczem po torze przeszkód. Bohaterowie spędzają czas na rozmowach. Wyobrażam sobie, że widownia w pewnym momencie zrezygnowałaby z dalszego oglądania serialu, w którym postaci tylko gadają. Wprowadzenie do siedliszcza potwora prowokuje pewne wydarzenia, daje widzom atrakcję i buduje stawkę. Jasne, widzów zabolało zabicie wiedźmina z piątego planu książkowych opowieści. Zgodzę się, że uśmiercenie Eskela w taki sposób nie jest szczytem możliwości scenopisarskich, ale pomyślmy przez chwilę, ilu wielu widzów wybrałoby takie starcie z leśnym potworem, a ilu wolałoby oglądać przedłużające się sceny dialogowe między bohaterami.
Wiedźmin nie miałby w 2. sezonie żadnej stawki, bo widzowie dostaliby jedynie ostatnie, ale jednak sielankowe momenty Ciri w Kaer Morhen oraz w Świątyni Melitele, a jedynym dużym zmartwieniem wiedźminów byłoby pamiętanie o kobiecych sprawach dorastającej dziewczyny. Yennefer szkoliłaby Ciri ze sztuki magicznej, a Jarre przez końcówkę sezonu mógłby robić do niej maślane oczy. Żebyśmy mieli jasność - ja bym taki serial oglądał, ale dobrze wiemy, że drogi, komercyjny serial nie może sobie na to pozwolić. Produkcja tego rodzaju potrzebuje akcji, musi wypełniać odcinki szeregiem atrakcji przyciągających widza do ekranu, gotowego kliknąć "następny odcinek". I to jest przewaga książek, bo historie napisane barwnym językiem nie potrzebowały akcji co pięć stron. W medium wizualnym to tak nie działa, a my jako widzowie też w pewnym sensie przyczyniliśmy się do tego, że opowieść musi być przedstawiana za pomocą akcji, nie dialogów.
Czepianie się zmian nie ma specjalnie sensu, ale bardziej uzasadnione jest krytykowanie wyborów błędnych i nieudanych. Zestawmy ze sobą dwa wątki dodane i zmieniające bohaterów Sapkowskiego - Yennefer tracącą swoją magię i Jaskier działający jako Brodziec i ratujący elfy przed rzezią. Sytuacja pierwsza powoduje raczej zgrzytanie zębów, cofnięto w rozwoju postać bardzo dobrze napisaną w pierwszym sezonie. Natomiast druga zmiana pogłębia postać Jaskra i kieruje ją w nowe, bardzo ciekawe rejony. Widzimy uczuciowego, nieobojętnego na krzywdę artystę, którego zaangażowanie społeczne wpisane jest w jego charakter. Nadano mu nowy cel, motywacje; sprawiono, że nie jest tylko komikiem i gościem od piosenek, ale robi na Kontynencie coś więcej.
Proste i skuteczne, prawda? Sytuacja z Yennefer jest znacznie bardziej skomplikowana, bo heroina musiała być na ekranie większą część czasu, a to wymagało czegoś mocniejszego. Utrata mocy jest kliszą, do tego bardzo nieumiejętnie przedstawioną w przypadku serialu Netflixa. Najgorzej bowiem wypadają zmiany przypominające motywy wyciągnięte z Riverdale. Uzachodnienie tropów, podążanie kliszami hollywoodzkiej papki sprawia, że po ludzku robi się żal kapitalnego materiału źródłowego, który musi iść na ustępstwa spowodowane chęcią przypodobania się masowemu odbiorcy. Coś za coś? Może i tak, ale każda artystyczna decyzja może zmieniać materiał źródłowy z korzyścią i nie musi wypaczać kanonu czy zmieniać charakteru postaci.
Krytykowany finał nie ma nic wspólnego z książką, ale nie to jest jego największym problemem. Opętana Ciri przypomina nam głośno o tym, że gdzieś już to widzieliśmy. Matka Bezśmiertna jest konceptem odpowiedzialnym za związanie wątków, ale to zwyczajnie jest przestrzelony pomysł i można było zadbać o coś znacznie ciekawszego. Znowu, moim zdaniem, powinno krytykować się tutaj nie ideę, ale wykonanie. Każdy serial potrzebuje momentu kulminacyjnego, widowiskowego finału, a Krew elfów takowego nie posiada. Dopiero drugi tom, Czas Pogardy oferuje w tym względzie znacznie więcej i przy takiej formule scenarzyści mieli prawo odlecieć z ostatnim odcinkiem we własną fantazję. Nie sama zmiana, a pomysł stanowi element mojej krytyki.
Nie jestem też fanem monolitów, pomysłów dobudowywania do mutacji potworów większych znaczeń, ale nie są to decyzje najgorsze, które ostatecznie zapadły przy drugim sezonie. Faktem jest, że Krew elfów nie jest obszerną książką i mało w niej potworów, polityka dopiero się rozkręca i całość tak naprawdę koncentruje się na trenowaniu Ciri i poszukiwaniach Rience'a przez Geralta i Jaskra w Oxenfurcie. Na osiem odcinków mogłoby to być za mało materiału, a twórcy mieli w rękach bohaterów, których można było rozwijać w nowym sezonie, niezależnie od materiału źródłowego. Tak jest z Istreddem, tak jest z Tissaią i tak jest też z Cahirem.
Ba, w wiedźmińskim cyklu nie ma nawet za wiele potworów. To formuła serialu wymusza potwora na odcinek. Widzowie lubią i ekscytują się na każde starcie Geralta z nowym potworem. Gry też się przyczyniły do tego stanu rzeczy, bo jednak bestiariusz był tam wypełniony i trudno było zrobić kilka kroków do przodu, aby nie napatoczył się jakiś utopiec czy inna zmora. Z tych i innych pobudek serialowy Wiedźmin potrzebuje licznych, częstych zmian, a niektóre rzeczy muszą być zwyczajnie traktowane skrótowo. Przyspieszony trening Ciri wynika właśnie z tego, że przedłużające się motywy w tak dużym świecie mogłyby wywołać poczucie obcowania z operą mydlaną, a to przecież dynamiczne fantasy. Dużo, bardzo dużo rzeczy dało się zrobić lepiej i nie zawsze scenarzyści mają dobre pomysły na to, aby obudować ten świat. Nie bez powodów produkcja podoba się widzom na całym świecie i na pewno trzeci sezon nie będzie ostatnim.