Pozostać obecnym, czyli zen Keanu Reevesa kontra Hollywood
Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, jak trudno jest być dobrym człowiekiem? Oczywiście każdy purytanin powie, że to drobnostka, wystarczy modlić się i przestrzegać zasad, ale istnieją światy, które opierają się na nieco innej definicji „codzienności”. To właśnie w nich wraz ze sławą, pieniędzmi oraz wpływami przychodzą kolejne pokusy, a człowiek żyjący w rzeczywistości pełnej nadmiaru inaczej będzie postrzegał spełnienie. Uzależnieni od przetworzonych słodyczy nie czują już słodkawego smaku migdałów. Miłośnicy chemsexu z trudnością czerpią przyjemność ze „zwyczajności”, a narkomani nie wysiedzą już wieczoru przy lampce wina i planszówkach.
Światy są różne. Pamiętamy bardzo dobrze, jak podczas pierwszej fali pandemii gwiazdy na czele z Gal Gadot rozpoczęły akcję śpiewania dla nas „Imagine”, gdy w tle można było zobaczyć ich wille i wielkie ogrody pielęgnowane przez służbę. „My i oni” nigdy nie było tak widoczne jak podczas pandemii. Podobnie z poznawaniem gwiazd – jest coś poddańczego w fotografowaniu się z nimi, jakby czyjś splendor miał dodać ważności nam samym, a zabieganie o zdjęcie tylko podkreślało ścianę między rzeczywistościami. W świecie wielkich i maluczkich jest jednak aktor, który bardzo (wręcz przykładając do tego ogromne znaczenie) pragnie pozostać zwyczajnym człowiekiem. Być może jedyny z nich wszystkich. Neo.
Hej, Smutny Keanu
Zdjęcie, na którym Keanu je kanapkę, przerobione zostało setki razy i na zawsze zamknijmy już analizę tamtej sytuacji za pomocą wywiadu, który sam aktor udzielił kilka dni temu w czasie promocji Matrix: Zmartwychwstania. Byłem głodny, więc zjadłem tę kanapkę, ale wcale nie byłem smutny – mówi z rozbrajającą dla siebie szczerością. Reeves tak naprawdę zmienił się w gościa takiego, jak my wszyscy, o wiele wcześniej, niż chciałaby tego Internet i memiarze. W jednym z wywiadów sprzed lat zapytano go bowiem, co dzieje się z nami po śmierci. Aktor nie zastanawiał się długo i odpowiedział, że wtedy ci, którzy nas kochają, będą za nami tęsknić. Żadnych kosmicznych świateł, reinkarnacji, przenoszenia umysłu do cyberprzestrzeni (mimo że aktor stał się niejako ikoną cyberpunku rozumianego jako nie tylko gatunek, ale również marka). Pstryk! I po prostu znikamy, a ci, którzy byli blisko nas, czują żal i stratę. Bez alogizmów albo pompatyczności wyjaśnione zostało sedno buddyjskiego powiedzenia: „nie bój się śmierci, bo przecież gdy umrzesz, to i tak nie będzie cię przy tym”. Żart tkwi w tym, że Reeves sam grał Małego Buddę w filmie Bertolucciego.
Bożkowie nie istnieją
Taśm o człowieku jest wiele. Na jednej jedzie sobie metrem wśród innych ludzi – jak zwykły śmiertelnik. Na innej ustępuje w autobusie miejsca stojącej, ciężarnej kobiecie. Gdzie indziej rozmawia z bezdomnym na ulicy. Jeszcze później oddaje część zarobionych pieniędzy ekipie filmowej, aby nie przerywano zdjęć, a ludzie nie stracili pracy. Przywozi koledze z planu trufle i szampana, ponieważ dowiedział się, że ten nigdy nie miał okazji spróbować tego połączenia. To wszystko wybrzmiewa wręcz jak przypowieść o bożku, który zszedł na Ziemię, a ludzkość ze zdziwieniem odkrywa, że istota ta bywa do nich podobna, lub po prostu zwykła anegdotka o mężczyźnie z wielkiego miasta, który zamiast obnosić się bogactwem, wybiera komunikację miejską. Najczystsza prawda o aktorze objawia się kiedy indziej, bo podczas jednej z samolotowych podróżny z Los Angeles do Burbank, gdy doszło do awaryjnego lądowania. Skonfundowani pasażerowie nie wiedzieli, jak będzie wyglądała dalsza część ich podróży, ale jeden z nich postanowił zostać pośrednikiem między klientami a liniami samolotowymi. Keanu Reeves wyszedł przed szereg i wytłumaczył grzecznie, że dalsza część podróży odbędzie się drogą lądową, busem.
Po pierwsze – pozostań obecny
I tak oto pasażerowie mogli spędzić kilka godzin w jednym pojeździe z gwiazdą Hollywood, która przez całą podróż opowiadała im anegdotki, włączała na Spotify kawałki muzyczne związane z regionem, przez który przemierzali, a ktoś relacjonował całe zajście na swoich prywatnych social mediach. Sytuacja ta wydaje się być szczera, nieoskryptowana, bez udziału mediów i specjalistów od wizerunku. Świat kolejny raz dostał dowód na to, że Keanu stara się być w nim obecny. Podobnie jak Bill Murray – wchodzący wieczorami do mieszkań obcych ludzi tylko po to, aby pobyć przez chwilę blisko prawdziwego życia – ale w mniej inwazyjny oraz bardziej elegancki sposób. Nie ma w tym kalkulacji, dążenia do publicity, jedynie czyste, nieprzefiltrowane przez nadmiar słów i czynów Zen. I podobnie jak podczas trenowania sztuk walki czy szkoleń z użycia broni palnej na potrzeby filmów typu „John Wick” – Keanu wchodzi całym sobą w świat, do którego go zaproszono. Jak gdyby to wszystko, co mu się w życiu przydarzyło, było tymczasowe, niezasłużone i w każdym momencie mogło go pochłonąć, dlatego część jego osoby musi trzymać się kurczowo świata i pamiętać... no, właśnie, o czym pamiętać?
Śmierć już znam, pokaż mi teraz życie
Zresztą owe „pochłonięcie” prawie się przydarzyło w czasach nastoletnich, gdy ostro balował ze swoim przyjacielem Riverem Phoenixem, którego wkrótce miano odnaleźć martwego po przedawkowaniu narkotyków. To nie była jedyna tragedia w życiu osobistym Keanu. Mężczyzna stracił z partnerką dziecko w wyniku poronienia, aby dwa lata później pożegnać z tego świata również swoją eks, która będąc pod wpływem narkotyków, rozbiła się samochodem, wracając z imprezy. Dwie tragedie, bolesne rozstania, a w tym wszystkim również Reeves, który niedługo przed śmiercią miał okazję ponownie zbliżyć się do dawnej partnerki. Śmierć naznaczyła to życie o wiele wcześniej, bo zapukała do drzwi aktora za pierwszym razem na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy siostra Keanu zachorowała na białaczkę. Ponoć brat włożył wtedy niewiarygodną ilość energii i środków finansowych, aby pomóc chorującej siostrze (a przy okazji wielu fundacjom charytatywnym zajmującym się badaniami nad leczeniem nowotworów).
Jak nie zniknąć kompletnie?
Im lepiej zrozumiemy, jak działają lęk, strata i siła nadmiaru, tym mocniej możemy utożsamiać się z tym, co w swoim życiu zdaje się osiągnąć Reeves. A to naprawdę niewiele – jedynie utrzymanie poczucia, że wszystko, co najlepsze, jest tymczasowe i być może wcale na to nie zasługujemy. Im mocniej pomedytujemy nad możliwością ponownej straty, tym bardziej oswajamy się z myślą, że tak naprawdę nie ma się czego bać, a ten egzystencjalny lęk dzielimy i dzieliliśmy ze wszystkimi wokół nas. Miło jest wiedzieć, że hollywoodzka gwiazda, bez nadmiernego opowiadania o swoim (nazwijmy to tak roboczo) etosie życiowym, zdaje się mocno stąpać po rzeczywistości tu i teraz. Ludzie, u których doszło do chwilowego rozpadu ego wywołanego traumami lub środkami psychodelicznymi, dzielą się ponoć na dwa typy. Pierwsza grupa zaczyna mocno dzielić świat. Prawica i lewica. Oni i inni. Dobro i zło. Sprawy odpowiedzialne i nieodpowiedzialne. Druga część osób, których rozerwano i złożono na nowo, odczuwa życie nieco inaczej, jakby z boku, bez nadmiernego lamentu, z umiarem, poszukując równowagi między ciałem i umysłem. Szczęśliwi, że w ogóle tu są, obecni dla przyjaciół i świata. Postanawiają wyskoczyć z tego pędzącego w kierunku nicości prywatnego samolotu, aby przesiąść się do autobusu lub metra. Oby bliżej człowieka.