Panie Andrzeju, chciałbym zapytać nie o same Piosenki o miłości, tylko o pewien aspekt pańskiej filmografii ostatnich lat. Świetnie miesza pan postaci - protagonistów z antybohaterami. Co jest większym wyzwaniem pod kątem wejścia w rolę? Ciekawsza jest zawsze zła postać, bo po prostu jest mniej nudna. Dobrzy ludzie są czasami przez swoją dobroć nudni. A źli mają w sobie tyle, że można mieć całe kopalnie charakterów. Ciekawiej jest zagrać Hitlera niż świętego Franciszka. To ciekawe, bo antybohaterowie są bardziej ludzcy... To wszystko zależy od aktora i reżysera, a w każdym przypadku na końcu od aktora, bo on wciela się w postać. Przykładem takiego antybohatera w świadomości Polaków jest Chmielnicki, którego zagrał Bohdan Stupka. Dla Ukraińców Chmielnicki jest bohaterem narodowym, który walczył o wyzwolenie Ukrainy spod polskiego jarzma. Sienkiewicz przedstawił go jako opoja. W czasie czytania robiło to straszne wrażenie. Chmielnicki: dziki człowiek, pijak. Stupka się z tym nie zgodził. I mimo że Hoffman go namawiał, to on zagrał Chmielnickiego dobrego, nie było w tym nic z Sienkiewicza. Prawdopodobnie łatwiej byłoby (a na pewno bardziej efektownie) zagrać złego Chmielnickiego, który jest okrutnikiem, rozpustnym człowiekiem, a nie bohaterem walczącym o wyzwolenie swojego narodu. Grając złe postacie, zawsze staram się odnaleźć w nich odrobinę człowieczeństwa. Czy zdarzyło się kiedyś, że dostał pan jakąś złą postać i mimo prób znalezienia w niej nutki człowieczeństwa, nie udało się? Tak. Wie pan, jak gra się epizod i rola jest niewielka, to po prostu jest się złym człowiekiem. Ale jeśli gra się dużą rolę, wtedy można znaleźć w niej nutę człowieczeństwa. Wydaje mi się, że tylko złym byłem u Agnieszki Holland w Pokocie. Nie dało się znaleźć żadnej rozterki w duszy mojej postaci. Natomiast w roli Prezesa w Polityce tę cząstkę udało mi się odnaleźć, co dla niektórych było obrazoburcze. W filmie była ciekawa scena, gdy z Maćkiem Stuhrem puszczaliśmy kaczki na wodzie, a ja opowiadałem o swoim bracie. Niektórzy mieli do mnie pretensje, że ocieplam wizerunek Prezesa, a inni bili brawo. Zawsze szukam takich scen i jak je znajduję, staram się je podkreślać. Czasami postrzeganie danej postaci zależy tylko od odczuć widza. Twórca może napisać przecież bohatera jako z gruntu dobrego, ale odbiorca może stwierdzić, że wcale taki nie jest. Wie pan, gdyby postać Ferdynanda Kiepskiego grał inny aktor, to byłaby to inna postać, bo on by ją inaczej zbudował. Ta struktura główna bohatera, którą dopiero obudowuje się człowiekiem, tkwi zawsze w aktorze. To on nadaje wyraz roli. Myślę, że gdyby w Żółtym szaliku nie grał Gajos, to byłby to zupełnie inny film, być może nie tak wspaniały, jaki był dzięki Januszowi. Trudniej zbudować postać w komedii czy dramacie? Komedia jest dużo trudniejsza, bo za dramatem można się ukryć, a komedia rozbiera człowieka do naga. Świetny dowcip, który panu opowie jeden człowiek, w ustach innej osoby nie będzie śmieszny. A to ten sam żart. Ta sama Zemsta Fredry w jednym teatrze jest bardzo śmieszna, w drugim nie. A to są te same słowa, te same postacie, raz śmieszą, innym razem nie. To jest kwestia charyzmy i aktora. Nie wydaje się panu, że komedia jest najbardziej niedocenianą formą sztuki? Jest najbardziej niedocenianą. W ogóle rozrywka jest traktowana w taki sposób. Historia musi być smutna i niezrozumiała, żeby być uznana za dobrą. Zrobić tak, żeby ludzie się śmiali –  to nie jest łatwe. Gdy wykonuję mój stand up, stoję na scenie sam, godzinę lub dłużej i mam do dyspozycji tylko mikrofon, bez kostiumu. W takich warunkach trzeba rozśmieszyć ludzi. A jeszcze mają z czymś zostać po tym występie. Widownia musi ocenić, jakim jestem człowiekiem, rozpoznać, jakie mam poglądy polityczne, co myślę o życiu, co mnie śmieszy, a co nie. Człowiek obnaża się całkowicie. Nie ma pan wrażenia, że my Polacy uwielbiamy martyrologię, umartwianie się, te wielkie dramaty? No tak, mamy takie skłonności. Ale zawsze takie mieliśmy, popatrzmy na Mickiewicza czy Słowackiego. To nasza historia stworzyła i nadal tworzy takie warunki. Cały czas trzeba o coś walczyć – o niepodległość sumienia, niepodległość kraju i tak dalej. To się ciągle zmienia, a sztuka jest jednak zawsze odzwierciedleniem rzeczywistości. Czy uważa pan, że sztuka zawsze powinna mieć społeczny przekaz? Czy nawet rozrywkowy film powinien dać nam coś głębszego? Uważam, że dobrze by było, ale nie musi. Dla niektórych portret namalowany przez dziadka będzie czymś pięknym, wzbudzającym uczucia sentymentalne, a dla drugich będzie bohomazem jakiegoś starszego pana, nie najlepiej namalowanym. Podobnie jest z muzyką czy teatrem. Na przykład sztuki Havla. Przecież w czasach stanu wojennego graliśmy je po różnych undergroundowych miejscach, w piwnicach, po kryjomu. I Havel był niezwykle popularnym autorem w Polsce. Jednak gdy skończyły się czasy stanu wojennego, zaczęła się nowa era, nowa władza, nowa Polska, wówczas przestał być grany. Czy ktoś jeszcze w Polsce gra Havla? Nikt. A przedtem był niezwykle popularnym autorem. To również świadczy o tym, jak sztuka potrafi być odzwierciedleniem rzeczywistości. Jakieś dzieło, które wydaje się niepotrzebne w danej chwili, za 10 lat może stać się bardzo aktualne... No tak. Weźmy na przykład krakowskie Dziady. Naprawdę świetny spektakl, abstrahując od myśli, które przekazuje. A przecież był on powodem nie tylko krakowskiej awantury, ale również odsunięcia ekipy Gomułki w 1968. Dziady to bardzo antyrosyjski utwór, w momencie agresji Putina uzupełniono go nawet wstępem Do przyjaciół Moskali, który mówi Ukrainka. I przez to jest on jeszcze bardziej antyrosyjskim spektaklem. A dziwne jest to, że przez bardzo długi okres był traktowany przez kurator Barbarę Nowak jako antypolski. Zabraniano decyzyjnie chodzić na niego. Jednak była to doskonała reklama, bo bilety zostały wyprzedane na pniu. Na koniec zapytam jeszcze, nad czym pan teraz pracuje? W jakim projekcie będziemy mogli pana zobaczyć w najbliższym czasie? Zeszły rok był niezwykle intensywny, jeśli chodzi o pracę. Powstały Piosenki o miłości, już dosyć długo leży przedpremierowo film Lecha Majewskiego Brigitte Bardot cudowna, gdzie gram jedną z ważniejszych ról, nie Brigitte Bardot, oczywiście... Ale Cudowną [śmiech]... Tak, to fakt (śmiech). Jak pan to powiedział, to aż mi się przypomniała historia o moim ukochanym wujku, gdy był w moim obecnym wieku. Spytałem się go: „wujku, jak się masz?". A on siadał i mówił: „Wiesz co, w tym wieku cudów ni ma". Po czym dodawał: „Ale dziwy są". Wracając do innych projektów – na swoją premierę czeka Gang Zielonej Rękawiczki, serial robiony dla Netflixa. Nie gram w nim głównej roli, ale wcielam się w postać, którą twórcy chcą utrzymać w kontynuacji. Nawet musiałem dograć jeden dzień, żeby zostawić furtkę dla tego bohatera.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj