Mogłoby się zdawać, że do historii życia Stephena Hawkinga nie trzeba dodawać niczego poza opisem jego niezwykłej kariery naukowej, drogi do stania się jednym z największych intelektualnych autorytetów naszych czasów. Takiej też opowieści można się było spodziewać po „Teorii wszystkiego” ("The Theory of Everything"). Wpisałaby się ona tym samym w przybierający ostatnio na popularności nurt czynienia bohaterem geniusza, który idealnej sylwetce kinowych maczo przeciwstawia okulary z grubymi szkłami, a zamiast bicepsa pręży swój piękny umysł. W jakimś sensie obraz Jamesa Marsha pasuje do tej szufladki, nie sposób jednak definiować tak tego filmu. Bo „Teoria...” ma kilka warstw. Najbardziej oczywista to Hawking, a więc człowiek o ciele tak słabym, jak potężny jest jego umysł. My poznajemy go jako młodego, zdrowego mężczyznę, już zdradzającego oznaki wielkiego intelektu, ale nieco roztrzepanego, a z czasem obserwujemy postępującą chorobę i jego drogę na wózek inwalidzki, aż do całkowitej zależności od innych. Dokładniej zaś – od innej. Bo Marsh - słusznie - równie wiele uwagi poświęcił postaci Jane Hawking, która swojego przyszłego męża poznała jako człowieka w pełni sprawnego, a gdy dowiedziała się o jego chorobie, znając konsekwencje swojej decyzji, postanowiła pozostać przy nim (choć myślała wtedy, że zgodnie z diagnozami lekarzy przed nim góra dwa lata życia). Obok opowieści o walce wielkiego człowieka z ograniczeniami własnego ciała obserwujemy więc również nie mniej heroiczne zmagania jego żony, która musiała – momentami dosłownie – dźwigać go na swych barkach. Która się jednak nie poddawała, która okazała się postacią niezwykle silną i nie mniej pasjonującą niż jej mąż. [video-browser playlist="657067" suggest=""] Mamy więc historię miłości mimo wszystko, wbrew losowi. Na tym jednak nie koniec – wkrótce dochodzą kolejne wątki: widzimy, jak Jane męczy się w związku, jak walczy sama ze sobą o to, by kochać Stephena. Jak sam Stephen się zmienia i również zaczyna sobie uświadamiać, że gdzieś po drodze ich ścieżki się rozeszły. W efekcie otrzymujemy piękną, pełną ciepła i mimo wszystko optymizmu opowieść o miłości i dojrzewaniu do odkochania się – w kinie mainstreamowym, hollywoodzkim, to absolutny ewenement. Całość na swych ramionach dźwigają z kolei aktorzy, czyli przede wszystkim świetny Eddie Redmayne, który w „Les Miserables. Nędznikach” pokazał, że umie śpiewać, a w „Teorii wszystkiego” udowodnił, że potrafi również grać. Zadanie zaś miał wyjątkowo trudne, bo wymagano od niego, by odgrywał kolejne etapy degeneracji ciała swojego bohatera, tak naprawdę wcielał się więc w kilka różnych postaci, każdorazowo całkowicie niknąc pod kreacją (trudno w nim było poznać Redmayne’a z poprzednich filmów). Popisem jego kunsztu była zaś końcowa część „Teorii...”, w której cały swój warsztat musiał ograniczyć do ledwie kilku gestów, a mimo to potrafił przekazać widzom uczucia swojego bohatera. Partnerowała mu Felicity Jones, czyli drobna kobieta o niezwykłej sile wewnętrznej, która – o dziwo – nie dała się przyćmić u boku głównego bohatera filmu i dzięki temu wyrosła na jedną z faworytek Oscarowego wyścigu. Zobacz również: „Ted 2″ – pierwszy zwiastun Zaskoczeniem zresztą nie byłaby również ani statuetka dla Redmayne’a, ani dla filmu w ogóle, bo „Teoria wszystkiego” to świetnie zrealizowana wielopoziomowa opowieść o parze nadzwyczajnych ludzi i ich niezwykłym związku. Okazuje się, że można niebanalnie mówić o miłości.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj